Polska nie może sobie pozwolić na choćby minimalne popsucie relacji z USA, ale nie może też tolerować traktowania jak całkowicie zależnej i zacofanej kolonii.
O tym się głośno nie mówi, a jeśli mówi, to bardzo ostrożnie i posługując się eufemizmami. O naciskach administracji prezydenta Baracka Obamy na polskie władze w sprawach związanych przede wszystkim z Trybunałem Konstytucyjnym napisał niedawno „Wall Street Journal”. Ale kwestia TK to to tylko jeden z problemów w relacjach Polska – USA. Od początku 2016 r. roku trwa całkiem otwarta akcja pouczania polskich władz, jak się powinny rządzić. Ta akcja jest tym bardziej natrętna, im mniej miesięcy urzędowania ma przed sobą Barack Obama i jego ludzie w Departamencie Stanu (wybory odbędą się 8 listopada 2016 r.). Sprawa jest niezwykle delikatna i drażliwa, bo USA są strategicznym i absolutnie najważniejszym, a właściwie jedynym gwarantem bezpieczeństwa i niepodległości Polski. Wyraźnie mówił o tym szef MSZ Witold Waszczykowski w swojej sejmowej informacji o polityce zagranicznej rządu Beaty Szydło. Czy z powodu strategicznego sojuszu polskie władze powinny tolerować zupełnie niedopuszczalne działania i zachowania amerykańskich dyplomatów? Czy powinno się o tym milczeć w publicznej domenie?
W styczniu 2016 r. przebywał w Polsce Daniel Fried, były ambasador USA w Warszawie, potem asystent sekretarza stanu i szef Biura ds. Europy i Eurazji, a obecnie koordynator polityki sankcji. W lutym 2016 r. przyjechała do Warszawy Victoria Nuland, obecna szefowa Biura ds. Europy i Eurazji w Departamencie Stanu. Nuland była w miarę spokojna i unikała impertynenckich pouczeń rozmawiając z Witoldem Waszczykowskim czy Krzysztofem Szczerskim, choć sporo było w jej słowach dobrych rad, czyli propozycji nie do odrzucenia dotyczących wewnętrznych polskich spraw. Zupełnie inaczej zachowywał się Daniel Fried, który poczuł się w Polsce jak imperialny namiestnik w kolonii. Ale to by było jeszcze pół biedy. Przede wszystkim mówił prawie „toczka w toczkę” językiem i poglądami Adami Michnika oraz braci Smolarów. I chyba tonem Michnika, jeśli zważyć na reakcje jego polskich rozmówców. A to było już mocno impertynenckie i trudne do zniesienia dla bardzo ważnych polityków dużego i ważnego europejskiego sojusznika USA. Tych, którzy pytaliby, skąd o tym wiem, skoro nie było mnie przy tych rozmowach (bo nie było), poproszę o nierozśmieszanie mnie i czytelników. Nie należę bowiem do tej grupy, która chlubi się tym, że nic nie wie, bo im nikt nie powiedział.
Faktem jest, że od początku 2016 roku mamy wielki paradoks. Z jednej strony, USA i Polska mają świadomość, że wzajemne relacje powinny być jeszcze ściślejsze, przede wszystkim te wojskowe i one takie są. Wiele pozytywnych rzeczy się dzieje, a następne będą szybko wdrażane. I to jest świetna wiadomość, bo nic tak nie wzmacnia polskiego bezpieczeństwa jak znacząca amerykańska obecność wojskowa. Z drugiej strony, nasilają się naciski administracji Obamy w sprawach wewnętrznych, co w żaden sposób dobrze się nie kojarzy. Wynika to w dużym stopniu z historii polsko-amerykańskich stosunków po 1989 r. Nie dziwiło przesunięcie wajchy na Amerykę po dziesięcioleciach zależności od ZSRS, ale często różne rządy czyniły bardzo daleko idące koncesje wobec USA „za bezdurno”. Szczególnie w czasach rządów SLD i za prezydentury Aleksandra Kwaśniewskiego. Amerykanie dostawali wtedy wszystko, co chcieli i właściwie na tacy, bo postkomuniści u władzy chcieli się uwiarygodnić i udowodnić, że nic ich już nie łączy z Moskwą. Bywało to w sumie dobre dla Polski, ale bardzo obniżyło cenę ustępstw po polskiej stronie w różnych negocjacjach.
Gdy Radosław Sikorski był ministrem obrony w rządzie PiS często się wściekał na amerykańskich dyplomatów i wojskowych traktujących go „z buta” podczas negocjacji. Podobnie było, gdy Sikorski był ministrem spraw zagranicznych w rządzie Donalda Tuska. Nie dziwiło więc, gdy podczas nagranej rozmowy z Jackiem Rostowskim w restauracji Amber Room Sikorski irytował się „murzyńskością” w relacjach Polski z USA, twierdził, że „sojusz jest nic niewarty”, a wręcz „szkodliwy, bo stwarza Polsce fałszywe poczucie bezpieczeństwa”. Miał to być „bullshit kompletny”, bo „skonfliktujemy się z Niemcami, z Rosją i będziemy uważali, że wszystko jest super, bo zrobiliśmy laskę Amerykanom”. Przez to mielibyśmy się stać „kompletnymi frajerami”. Problemem było to, że Sikorski prowadził wobec USA politykę równie bezsensowną, jak całkowicie ulegli postkomuniści. Jego żądania wobec Amerykanów były absolutnie nierealistycznie, a wręcz prowokacyjne. Można było się więc zastanawiać, czy Sikorski prowadził jakąkolwiek skuteczną politykę wobec USA, czy swoimi dziwnymi decyzjami celowo wszystko torpedował i utrudniał. Może na to wskazywać wezwanie Sikorskiego na początku lipca 2008 r. na rozmowę przez prezydenta Lecha Kaczyńskiego. Odbyła się ona w specjalnym, szklanym, dźwiękoszczelnym pokoju i z udziałem świadków, bo prezydent Kaczyński podejrzewał Sikorskiego o celowe opóźnianie porozumienia w sprawie elementów tarczy antyrakietowej w Polsce.
Ani polityka postkomunistów wobec USA, ani Sikorskiego i rządu PO nie były dla Polski dobre i sprawiły, że sojusznicy demonstrowali często przesadną butę, nie uwzględniali polskich interesów. Ale poza pierwszymi latami III RP w taki sposób jak obecnie nie starali się ustawiać polskich władz w sprawach wewnętrznych. I to jest realny problem. Żaden polski rząd, a tym bardziej ten stworzony przez PiS nie może sobie pozwolić nawet na ochłodzenie relacji z USA, a o ich zepsuciu nie może być mowy. A jednocześnie nie może sobie pozwolić na takie traktowanie, jakie zademonstrował Daniel Fried. Sprawa nie jest wcale prosta, przynajmniej do końca rządów administracji Baracka Obamy. Bo sporo osób w Departamencie Stanu, w tym Fried i Nuland, zdają się przyjmować obsesje gazety Michnika za rzeczywistość. I z pozycji tych obsesji pouczają polskie władze. A te nie mogą grać zbyt twardo. Mamy więc coś w rodzaju politycznego podwójnego nelsona, choć, na szczęście, sprawy wojskowe biegną własnym torem, mimo że różne środowiska w USA nawoływały do ukarania rządu PiS także w tej sferze. Problem jednak istnieje i narasta, czego niedawny artykuł w „Wall Street Journal” jest jednym z dowodów.
Czytaj dalej na następnej stronie ===>
Drukujesz tylko jedną stronę artykułu. Aby wydrukować wszystkie strony, kliknij w przycisk "Drukuj" znajdujący się na początku artykułu.
Polska nie może sobie pozwolić na choćby minimalne popsucie relacji z USA, ale nie może też tolerować traktowania jak całkowicie zależnej i zacofanej kolonii.
O tym się głośno nie mówi, a jeśli mówi, to bardzo ostrożnie i posługując się eufemizmami. O naciskach administracji prezydenta Baracka Obamy na polskie władze w sprawach związanych przede wszystkim z Trybunałem Konstytucyjnym napisał niedawno „Wall Street Journal”. Ale kwestia TK to to tylko jeden z problemów w relacjach Polska – USA. Od początku 2016 r. roku trwa całkiem otwarta akcja pouczania polskich władz, jak się powinny rządzić. Ta akcja jest tym bardziej natrętna, im mniej miesięcy urzędowania ma przed sobą Barack Obama i jego ludzie w Departamencie Stanu (wybory odbędą się 8 listopada 2016 r.). Sprawa jest niezwykle delikatna i drażliwa, bo USA są strategicznym i absolutnie najważniejszym, a właściwie jedynym gwarantem bezpieczeństwa i niepodległości Polski. Wyraźnie mówił o tym szef MSZ Witold Waszczykowski w swojej sejmowej informacji o polityce zagranicznej rządu Beaty Szydło. Czy z powodu strategicznego sojuszu polskie władze powinny tolerować zupełnie niedopuszczalne działania i zachowania amerykańskich dyplomatów? Czy powinno się o tym milczeć w publicznej domenie?
W styczniu 2016 r. przebywał w Polsce Daniel Fried, były ambasador USA w Warszawie, potem asystent sekretarza stanu i szef Biura ds. Europy i Eurazji, a obecnie koordynator polityki sankcji. W lutym 2016 r. przyjechała do Warszawy Victoria Nuland, obecna szefowa Biura ds. Europy i Eurazji w Departamencie Stanu. Nuland była w miarę spokojna i unikała impertynenckich pouczeń rozmawiając z Witoldem Waszczykowskim czy Krzysztofem Szczerskim, choć sporo było w jej słowach dobrych rad, czyli propozycji nie do odrzucenia dotyczących wewnętrznych polskich spraw. Zupełnie inaczej zachowywał się Daniel Fried, który poczuł się w Polsce jak imperialny namiestnik w kolonii. Ale to by było jeszcze pół biedy. Przede wszystkim mówił prawie „toczka w toczkę” językiem i poglądami Adami Michnika oraz braci Smolarów. I chyba tonem Michnika, jeśli zważyć na reakcje jego polskich rozmówców. A to było już mocno impertynenckie i trudne do zniesienia dla bardzo ważnych polityków dużego i ważnego europejskiego sojusznika USA. Tych, którzy pytaliby, skąd o tym wiem, skoro nie było mnie przy tych rozmowach (bo nie było), poproszę o nierozśmieszanie mnie i czytelników. Nie należę bowiem do tej grupy, która chlubi się tym, że nic nie wie, bo im nikt nie powiedział.
Faktem jest, że od początku 2016 roku mamy wielki paradoks. Z jednej strony, USA i Polska mają świadomość, że wzajemne relacje powinny być jeszcze ściślejsze, przede wszystkim te wojskowe i one takie są. Wiele pozytywnych rzeczy się dzieje, a następne będą szybko wdrażane. I to jest świetna wiadomość, bo nic tak nie wzmacnia polskiego bezpieczeństwa jak znacząca amerykańska obecność wojskowa. Z drugiej strony, nasilają się naciski administracji Obamy w sprawach wewnętrznych, co w żaden sposób dobrze się nie kojarzy. Wynika to w dużym stopniu z historii polsko-amerykańskich stosunków po 1989 r. Nie dziwiło przesunięcie wajchy na Amerykę po dziesięcioleciach zależności od ZSRS, ale często różne rządy czyniły bardzo daleko idące koncesje wobec USA „za bezdurno”. Szczególnie w czasach rządów SLD i za prezydentury Aleksandra Kwaśniewskiego. Amerykanie dostawali wtedy wszystko, co chcieli i właściwie na tacy, bo postkomuniści u władzy chcieli się uwiarygodnić i udowodnić, że nic ich już nie łączy z Moskwą. Bywało to w sumie dobre dla Polski, ale bardzo obniżyło cenę ustępstw po polskiej stronie w różnych negocjacjach.
Gdy Radosław Sikorski był ministrem obrony w rządzie PiS często się wściekał na amerykańskich dyplomatów i wojskowych traktujących go „z buta” podczas negocjacji. Podobnie było, gdy Sikorski był ministrem spraw zagranicznych w rządzie Donalda Tuska. Nie dziwiło więc, gdy podczas nagranej rozmowy z Jackiem Rostowskim w restauracji Amber Room Sikorski irytował się „murzyńskością” w relacjach Polski z USA, twierdził, że „sojusz jest nic niewarty”, a wręcz „szkodliwy, bo stwarza Polsce fałszywe poczucie bezpieczeństwa”. Miał to być „bullshit kompletny”, bo „skonfliktujemy się z Niemcami, z Rosją i będziemy uważali, że wszystko jest super, bo zrobiliśmy laskę Amerykanom”. Przez to mielibyśmy się stać „kompletnymi frajerami”. Problemem było to, że Sikorski prowadził wobec USA politykę równie bezsensowną, jak całkowicie ulegli postkomuniści. Jego żądania wobec Amerykanów były absolutnie nierealistycznie, a wręcz prowokacyjne. Można było się więc zastanawiać, czy Sikorski prowadził jakąkolwiek skuteczną politykę wobec USA, czy swoimi dziwnymi decyzjami celowo wszystko torpedował i utrudniał. Może na to wskazywać wezwanie Sikorskiego na początku lipca 2008 r. na rozmowę przez prezydenta Lecha Kaczyńskiego. Odbyła się ona w specjalnym, szklanym, dźwiękoszczelnym pokoju i z udziałem świadków, bo prezydent Kaczyński podejrzewał Sikorskiego o celowe opóźnianie porozumienia w sprawie elementów tarczy antyrakietowej w Polsce.
Ani polityka postkomunistów wobec USA, ani Sikorskiego i rządu PO nie były dla Polski dobre i sprawiły, że sojusznicy demonstrowali często przesadną butę, nie uwzględniali polskich interesów. Ale poza pierwszymi latami III RP w taki sposób jak obecnie nie starali się ustawiać polskich władz w sprawach wewnętrznych. I to jest realny problem. Żaden polski rząd, a tym bardziej ten stworzony przez PiS nie może sobie pozwolić nawet na ochłodzenie relacji z USA, a o ich zepsuciu nie może być mowy. A jednocześnie nie może sobie pozwolić na takie traktowanie, jakie zademonstrował Daniel Fried. Sprawa nie jest wcale prosta, przynajmniej do końca rządów administracji Baracka Obamy. Bo sporo osób w Departamencie Stanu, w tym Fried i Nuland, zdają się przyjmować obsesje gazety Michnika za rzeczywistość. I z pozycji tych obsesji pouczają polskie władze. A te nie mogą grać zbyt twardo. Mamy więc coś w rodzaju politycznego podwójnego nelsona, choć, na szczęście, sprawy wojskowe biegną własnym torem, mimo że różne środowiska w USA nawoływały do ukarania rządu PiS także w tej sferze. Problem jednak istnieje i narasta, czego niedawny artykuł w „Wall Street Journal” jest jednym z dowodów.
Czytaj dalej na następnej stronie ===>
Strona 1 z 2
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/polityka/284431-amerykanie-coraz-nachalniej-naciskaja-polskie-wladze-w-sprawach-wewnetrznych-i-sa-nam-niezbedni?strona=1