Nie wiadomo jeszcze, co jest w kolejnych transzach dokumentów z tzw. szafy Kiszczaka, ale można się obawiać, że nie dotarto do wszystkich akt. Sporo wskazuje też na to, że IPN nie poszedł za ciosem i nie zamierza kontynuować akcji poszukiwania dokumentów, przechowywanych bezprawne w prywatnych domach.
Jeśli spojrzy się z dystansu na to, co zdarzyło się w ostatnim tygodniu, trudno oprzeć się wrażeniu, że były to działania chaotyczne i dosyć amatorskie. Nie trzeba szczególnie znać się na przeszukaniach, by wiedzieć, że były szef bezpieki, w końcu zawodowiec, potrafił profesjonalnie schować szczególnie cenne dokumenty, których nie chciałby nigdy ujawnić. Tymczasem akcja prokuratorów IPN i policji polegała na odebraniu przekazanych im przez wdowę po Kiszczaku dokumentów oraz pobieżnym sprawdzeniu pomieszczeń. Trudno uwierzyć, że skrupulatnie szukano mikrofilmów i sprawdzono, czy w willi nie ma schowków, skoro przeszukanie odbyło się tak szybko. Za to prokuratorzy zupełnie nie spieszyli się z przeszukaniem daczy Kiszczaka na Mazurach i zjawili się tam dopiero następnego dnia.
Błędów było więcej: prezes IPN, Łukasz Kamiński, natychmiast poinformował opinię publiczną o akcji w willi Kiszczaka. Żaden z historyków, z którymi rozmawiałam, nie wątpi, że wielu domach wysokich oficerów resortów siłowych z czasów PRL- u to wystąpienie stało się sygnałem do niszczenia akt. Przyznam, że kiedy usłyszałam o znalezieniu „szafy Kiszczaka ”, natychmiast zadzwoniłam do Moniki Jaruzelskiej. Nie ja jedna miałam podobne skojarzenia - biograf Kiszczaka i Jaruzelskiego, dr Lech Kowalski, powiedział mi wtedy, że prokuratorzy IPN- u powinni pojawić się w mieszkaniu córki Jaruzelskiej w Alei Szucha i zadać jej pytanie o archiwum ojca.
Monika Jaruzelska nie odbiera telefonu i nie ma ochoty rozmawiać o dokumentach, które przechowywał Wojciech Jaruzelski.
Zapewne nikt nie niepokoi też innych osób, które mogą coś wiedzieć o tajnych dokumentach, traktowanych przez nich jak własność prywatna. Chyba nadszedł czas, by zaproponować jakieś rozwiązanie systemowe — na przykład ogłoszenie abolicji dla tych, którzy sami zdecydują się przekazać akta. To wydaje się logiczne — w przeciwieństwie do sytuacji, w której prokuratorzy IPN prężą muskuły, opowiadając o odpowiedzialności karnej dla tych, którzy przetrzymują tajne dokumenty, a równocześnie nie robią nic, by do tych dokumentów dotrzeć. Te opowieści o grożących karach wypadają szczególnie słabo, jeśli zestawi się je z faktem, że przez tyle lat pion śledczy IPN z wielką nieśmiałością podchodził do kwestii przechowywania akt przez byłych SB- ków. Podkreślano, że absolutnie nie można nikogo niepokoić, skoro nie ma twardych dowodów, że ktoś ma te akta. a jedynie krążą takie pogłoski.
Prawda jest banalna: nie było klimatu politycznego, by sięgnąć po zdecydowane działania.
Jedna z bardziej intrygujących historii, jakie ostatnio słyszałam, mówi, że przed laty w IPN w wąskim kręgu powstał pomysł, żeby jednak przeprowadzić akcję poszukiwania ukrytych dokumentów. Żeby miała sens. musiałaby być przeprowadzona symultanicznie.
Czyli wyglądałoby to tak: w dniu X o godzinie 6 rano, prokuratorzy IPN w towarzystwie policjantów wkroczyliby do kilkudziesięciu mieszkań w całej Polsce, należących do wytypowanych wcześniej osób. I teraz proszę zgadnąć, dlaczego ten plan uznano za niemożliwy do zrealizowania…
Ciąg dalszy na następnej stronie.
Drukujesz tylko jedną stronę artykułu. Aby wydrukować wszystkie strony, kliknij w przycisk "Drukuj" znajdujący się na początku artykułu.
Nie wiadomo jeszcze, co jest w kolejnych transzach dokumentów z tzw. szafy Kiszczaka, ale można się obawiać, że nie dotarto do wszystkich akt. Sporo wskazuje też na to, że IPN nie poszedł za ciosem i nie zamierza kontynuować akcji poszukiwania dokumentów, przechowywanych bezprawne w prywatnych domach.
Jeśli spojrzy się z dystansu na to, co zdarzyło się w ostatnim tygodniu, trudno oprzeć się wrażeniu, że były to działania chaotyczne i dosyć amatorskie. Nie trzeba szczególnie znać się na przeszukaniach, by wiedzieć, że były szef bezpieki, w końcu zawodowiec, potrafił profesjonalnie schować szczególnie cenne dokumenty, których nie chciałby nigdy ujawnić. Tymczasem akcja prokuratorów IPN i policji polegała na odebraniu przekazanych im przez wdowę po Kiszczaku dokumentów oraz pobieżnym sprawdzeniu pomieszczeń. Trudno uwierzyć, że skrupulatnie szukano mikrofilmów i sprawdzono, czy w willi nie ma schowków, skoro przeszukanie odbyło się tak szybko. Za to prokuratorzy zupełnie nie spieszyli się z przeszukaniem daczy Kiszczaka na Mazurach i zjawili się tam dopiero następnego dnia.
Błędów było więcej: prezes IPN, Łukasz Kamiński, natychmiast poinformował opinię publiczną o akcji w willi Kiszczaka. Żaden z historyków, z którymi rozmawiałam, nie wątpi, że wielu domach wysokich oficerów resortów siłowych z czasów PRL- u to wystąpienie stało się sygnałem do niszczenia akt. Przyznam, że kiedy usłyszałam o znalezieniu „szafy Kiszczaka ”, natychmiast zadzwoniłam do Moniki Jaruzelskiej. Nie ja jedna miałam podobne skojarzenia - biograf Kiszczaka i Jaruzelskiego, dr Lech Kowalski, powiedział mi wtedy, że prokuratorzy IPN- u powinni pojawić się w mieszkaniu córki Jaruzelskiej w Alei Szucha i zadać jej pytanie o archiwum ojca.
Monika Jaruzelska nie odbiera telefonu i nie ma ochoty rozmawiać o dokumentach, które przechowywał Wojciech Jaruzelski.
Zapewne nikt nie niepokoi też innych osób, które mogą coś wiedzieć o tajnych dokumentach, traktowanych przez nich jak własność prywatna. Chyba nadszedł czas, by zaproponować jakieś rozwiązanie systemowe — na przykład ogłoszenie abolicji dla tych, którzy sami zdecydują się przekazać akta. To wydaje się logiczne — w przeciwieństwie do sytuacji, w której prokuratorzy IPN prężą muskuły, opowiadając o odpowiedzialności karnej dla tych, którzy przetrzymują tajne dokumenty, a równocześnie nie robią nic, by do tych dokumentów dotrzeć. Te opowieści o grożących karach wypadają szczególnie słabo, jeśli zestawi się je z faktem, że przez tyle lat pion śledczy IPN z wielką nieśmiałością podchodził do kwestii przechowywania akt przez byłych SB- ków. Podkreślano, że absolutnie nie można nikogo niepokoić, skoro nie ma twardych dowodów, że ktoś ma te akta. a jedynie krążą takie pogłoski.
Prawda jest banalna: nie było klimatu politycznego, by sięgnąć po zdecydowane działania.
Jedna z bardziej intrygujących historii, jakie ostatnio słyszałam, mówi, że przed laty w IPN w wąskim kręgu powstał pomysł, żeby jednak przeprowadzić akcję poszukiwania ukrytych dokumentów. Żeby miała sens. musiałaby być przeprowadzona symultanicznie.
Czyli wyglądałoby to tak: w dniu X o godzinie 6 rano, prokuratorzy IPN w towarzystwie policjantów wkroczyliby do kilkudziesięciu mieszkań w całej Polsce, należących do wytypowanych wcześniej osób. I teraz proszę zgadnąć, dlaczego ten plan uznano za niemożliwy do zrealizowania…
Ciąg dalszy na następnej stronie.
Strona 1 z 3
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/polityka/283020-czy-pewne-akta-kiedykolwiek-trafia-do-ipn-ile-tajnych-dokumentow-splonelo-od-czasu-gdy-przejeto-szafe-kiszczaka?strona=1
Dziękujemy za przeczytanie artykułu!
Najważniejsze teksty publicystyczne i analityczne w jednym miejscu! Dołącz do Premium+. Pamiętaj, możesz oglądać naszą telewizję na wPolsce24. Buduj z nami niezależne media na wesprzyj.wpolsce24.