Mam do sprawujących dziś władzę różne zastrzeżenia odmiennej wagi i natury. W jednej kwestii nie mam wątpliwości, że partia rządząca mogła pójść inną drogą, lepszą i być może skuteczniejszą, a przynajmniej nie mniej skuteczną niż obecna.
Wspomniał o tym Piotr Skwieciński w noworocznym numerze naszego tygodnika, stwierdzając, iż PiS zraża do siebie grupy, których zrażać wcale nie musiał, a które choćby częściowo wyzwoliły się w czasie kampanii wyborczej spod zaklęcia nieracjonalnego strachu przed tą partią. Rozwińmy tę myśl.
W szczególności dotyczy to prezydenta Andrzeja Dudy. To on bowiem ponosi zdecydowanie największy polityczny koszt pierwszych miesięcy rządów PiS, nie tylko po prostu dlatego, że został zmuszony – nie paląc się do tego, wbrew zauważalnie wstrzemięźliwym i niezbyt częstym publicznym deklaracjom – do żyrowania najbardziej radykalnych posunięć swojej macierzystej partii, ale również dlatego, że uderza to w zasoby jego zwolenników znacznie bardziej niż w przypadku samego PiS. Duda został bowiem wybrany z mandatem mniej partyjnym, dzięki złożonej wyborcom obietnicy uspokajania i jednoczenia poszarpanego konfliktami społeczeństwa. Tymczasem te obietnice w dużej mierze złamał. Inną kwestią jest, czy wziąwszy pod uwagę okoliczności miał inne wyjście. Zapewne nie, natomiast położeniu, w jakim znalazł się prezydent winny jest przede wszystkim Jarosław Kaczyński, nie sam Duda.
Taka strategia jest ze strony prezesa PiS ogromnie ryzykowna, ponieważ może się okazać, że odrobienie przez Andrzeja Dudę strat – mimo pięcioletniej kadencji – nie będzie możliwe. Warto zauważyć, że za Bronisławem Komorowskim ciągnęły się aż do tegorocznych wyborów epizody z samego początku jego kadencji, w rodzaju nieszczęsnego wystąpienia w waszyngtońskiej siedzibie German Marshall Fund. To samo może spotkać Dudę, a przymusowa współpraca przy pacyfikacji Trybunału Konstytucyjnego (nie wnikam tu w istotę tego sporu) może się położyć cieniem na jego wyborczych szansach w roku 2020 – szczególnie jeśli miałby poważnego rywala. To ze strony lidera PiS zadziwiające marnotrawstwo zasobów, bo to właśnie Andrzej Duda był i być może nadal jest osobą z największym potencjałem w obozie prawej strony. To on za pięć lat, gdy być może PiS rządzić już nie będzie, mógłby stanowić tamę przeciwko próbom demontażu wprowadzonego w obecnej kadencji konserwatywnego ładu. Wszak sam Kaczyński będzie miał już wtedy 71 lat.
Jednak przede wszystkim pretensję można mieć o to, że władza – na obecnym etapie można już chyba z całkowitą pewnością stwierdzić, że jest to działanie nieprzypadkowe i przemyślane, choć niebędące naczelnym celem – sprzyja skrajnej polaryzacji, wymuszającej na niemal wszystkich uczestnikach życia publicznego, a także jego obserwatorach, w tym zwykłych Polakach zainteresowanych polityką, zadeklarowanie plemiennej przynależności. Presji nie ulegają bardzo nieliczni, których natychmiast stawia to w wyjątkowo niekomfortowej sytuacji. Takie osoby momentalnie lądują pomiędzy coraz głębszymi okopami, na ziemi niczyjej i zainstalowanym tam polu minowym.
Ta sytuacja bardzo pasuje drugiej stronie konfliktu, która oczywiście nie robi nic, aby jej zapobiec – przeciwnie, tę tendencję jeszcze wzmacnia swoją absurdalną histerią i wzmożeniem. Jednak trzeba to jasno powiedzieć: obecnie głównym motorem wzmacniania plemiennego podziału są rządzący, nie opozycja. Także dlatego, że poczynania tej ostatniej są w większości czysto reaktywne i nie zawiera się w nich – inaczej niż w przypadku władzy – żadna strategia poza najprostszą: gromadzić siły, korzystając z korzystnej koniunktury i błędów PiS.
cd czytaj na następnej stronie
Drukujesz tylko jedną stronę artykułu. Aby wydrukować wszystkie strony, kliknij w przycisk "Drukuj" znajdujący się na początku artykułu.
Mam do sprawujących dziś władzę różne zastrzeżenia odmiennej wagi i natury. W jednej kwestii nie mam wątpliwości, że partia rządząca mogła pójść inną drogą, lepszą i być może skuteczniejszą, a przynajmniej nie mniej skuteczną niż obecna.
Wspomniał o tym Piotr Skwieciński w noworocznym numerze naszego tygodnika, stwierdzając, iż PiS zraża do siebie grupy, których zrażać wcale nie musiał, a które choćby częściowo wyzwoliły się w czasie kampanii wyborczej spod zaklęcia nieracjonalnego strachu przed tą partią. Rozwińmy tę myśl.
W szczególności dotyczy to prezydenta Andrzeja Dudy. To on bowiem ponosi zdecydowanie największy polityczny koszt pierwszych miesięcy rządów PiS, nie tylko po prostu dlatego, że został zmuszony – nie paląc się do tego, wbrew zauważalnie wstrzemięźliwym i niezbyt częstym publicznym deklaracjom – do żyrowania najbardziej radykalnych posunięć swojej macierzystej partii, ale również dlatego, że uderza to w zasoby jego zwolenników znacznie bardziej niż w przypadku samego PiS. Duda został bowiem wybrany z mandatem mniej partyjnym, dzięki złożonej wyborcom obietnicy uspokajania i jednoczenia poszarpanego konfliktami społeczeństwa. Tymczasem te obietnice w dużej mierze złamał. Inną kwestią jest, czy wziąwszy pod uwagę okoliczności miał inne wyjście. Zapewne nie, natomiast położeniu, w jakim znalazł się prezydent winny jest przede wszystkim Jarosław Kaczyński, nie sam Duda.
Taka strategia jest ze strony prezesa PiS ogromnie ryzykowna, ponieważ może się okazać, że odrobienie przez Andrzeja Dudę strat – mimo pięcioletniej kadencji – nie będzie możliwe. Warto zauważyć, że za Bronisławem Komorowskim ciągnęły się aż do tegorocznych wyborów epizody z samego początku jego kadencji, w rodzaju nieszczęsnego wystąpienia w waszyngtońskiej siedzibie German Marshall Fund. To samo może spotkać Dudę, a przymusowa współpraca przy pacyfikacji Trybunału Konstytucyjnego (nie wnikam tu w istotę tego sporu) może się położyć cieniem na jego wyborczych szansach w roku 2020 – szczególnie jeśli miałby poważnego rywala. To ze strony lidera PiS zadziwiające marnotrawstwo zasobów, bo to właśnie Andrzej Duda był i być może nadal jest osobą z największym potencjałem w obozie prawej strony. To on za pięć lat, gdy być może PiS rządzić już nie będzie, mógłby stanowić tamę przeciwko próbom demontażu wprowadzonego w obecnej kadencji konserwatywnego ładu. Wszak sam Kaczyński będzie miał już wtedy 71 lat.
Jednak przede wszystkim pretensję można mieć o to, że władza – na obecnym etapie można już chyba z całkowitą pewnością stwierdzić, że jest to działanie nieprzypadkowe i przemyślane, choć niebędące naczelnym celem – sprzyja skrajnej polaryzacji, wymuszającej na niemal wszystkich uczestnikach życia publicznego, a także jego obserwatorach, w tym zwykłych Polakach zainteresowanych polityką, zadeklarowanie plemiennej przynależności. Presji nie ulegają bardzo nieliczni, których natychmiast stawia to w wyjątkowo niekomfortowej sytuacji. Takie osoby momentalnie lądują pomiędzy coraz głębszymi okopami, na ziemi niczyjej i zainstalowanym tam polu minowym.
Ta sytuacja bardzo pasuje drugiej stronie konfliktu, która oczywiście nie robi nic, aby jej zapobiec – przeciwnie, tę tendencję jeszcze wzmacnia swoją absurdalną histerią i wzmożeniem. Jednak trzeba to jasno powiedzieć: obecnie głównym motorem wzmacniania plemiennego podziału są rządzący, nie opozycja. Także dlatego, że poczynania tej ostatniej są w większości czysto reaktywne i nie zawiera się w nich – inaczej niż w przypadku władzy – żadna strategia poza najprostszą: gromadzić siły, korzystając z korzystnej koniunktury i błędów PiS.
cd czytaj na następnej stronie
Strona 1 z 2
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/polityka/276445-o-udziale-w-wojnie-i-ziemi-niczyjej-najwiekszy-polityczny-koszt-pierwszych-miesiecy-rzadow-pis-ponosi-andrzej-duda