Podsumowanie III RP. To nie był tylko mój proces, lecz sprawa, która reprezentowała nadzieje zwykłych ludzi przeciwko wszechwładzy rządzących

Czytaj więcej Subskrybuj 50% taniej
Sprawdź
Rys. Andrzej Krauze
Rys. Andrzej Krauze

Dzień ogłoszenia werdyktu w sprawie afery marszałkowej był jednym z najtrudniejszych, a zarazem jednym z najpiękniejszych w moim życiu. Uniewinniający mnie werdykt sądowy jest potwierdzeniem, że jeżeli zawierzy się Bogu, to wszystko jest możliwe – nawet zwycięstwo w walce ze służbami specjalnymi, które mają prawie nieograniczone możliwości dokonywania manipulacji, fabrykowania tzw. dowodów i niszczenia ludzi. Osiem ostatnich lat, to czas najtrudniejszej próby mojego życia, w której stałem przed lwem, a na swoją obronę miałem tylko kamień.

Podstawą aktu oskarżenia w tej historii stały się zeznania płk. Leszka Tobiasza. Kim zatem był płk Tobiasz? Przestępcą skazanym prawomocnym wyrokiem sądowym, szantażystą ks. abp. Juliusza Paetza, oficerem WSI, którego życie było pasmem intryg i knowań. To człowiek, który zajmował się inwigilacją Kościoła katolickiego, miał przy tym wiele twarzy i odgrywał wiele ról – niczym jego przyjaciel z tajnych służb i placówki dyplomatycznej w Moskwie Jerzy Turowski, który nie wierząc w Boga, przez kilka lat udawał w Watykanie jezuitę.

Tacy to byli ludzie, dla których ich własne życie było nieustającą „grą”, a życie innych ludzi igraszką w ich rękach i polem do przeprowadzania kombinacji operacyjnych, w wyniku których niszczono setki istnień ludzkich. W odniesieniu do płk. Leszka Tobiasza, w momencie, w którym rozpoczął on swoją „grę” w sprawie nazwanej przez media „aferą marszałkową”, toczyło się kilka postępowań karnych, w tym postępowanie w Prokuraturze Wojskowej w Warszawie, dotyczące tego, że oficer ów pomówił o poważne przestępstwa dwóch innych oficerów Wojska Polskiego, których nieszczęśnicy ci nigdy nie popełnili.

Tobiasz miał odpowiedzieć przed sądem w trybie karnym za tę sprawę, i za kilka innych (jedna z nich dotyczyła szpiegostwa na rzecz sąsiedniego mocarstwa), ale nigdy nie odpowiedział, bo po tym, jak zaangażował się w aferę marszałkową, został otoczony parasolem ochronnym ABW. Trudno o mniejszą wiarygodność niż wiarygodność płk. Leszka Tobiasza, a jednak słowa – i tylko słowa – takiego człowieka wystarczyły, by na wiele lat skutecznie zniszczyć moje życie i życie moich bliskich. Prokuratorzy od początku wiedzieli zarówno to, kim jest Leszek Tobiasz, jak również to, że nie ma najmniejszych dowodów mojej rzekomej winy. A jednak nie było podłości, po którą by nie sięgnęli, byle tylko osiągnąć cel: skompromitować i zniszczyć Komisję Weryfikacyjną WSI.

Metody ze Wschodu

Drogą do osiągnięcia celu miała być m.in. moja osoba. Ścigając mnie niczym łowną zwierzynę, prokuratorzy Jolanta Mamej i Andrzej Michalski planowali zamknąć mnie w areszcie wydobywczym na wiele miesięcy, może nawet lat, licząc, że pod presją pobytu w więzieniu i wywieraną na pozostającą na wolności moją rodzinę uda się zmusić mnie do powiedzenia wszystkiego, co wiem o komisji weryfikacyjnej WSI, choćby to, czego nigdy nie było. Osaczając mnie, prokuratorzy mieli za nic prawo. Jak człowiek, który widząc tabliczkę z napisem „zakaz wchodzenia na trawnik”, wjeżdża tam koparką i buduje ziemiankę – to nie moje słowa, lecz sądu, który już cztery lata temu zawyrokował, że za bezprawne postępowanie względem mnie prokuratorzy powinni zostać pozbawieni immunitetów i stanąć przed sądem.

Działania Andrzeja Michalskiego i Jolanty Mamej względem mnie zostały przez sąd określone jako wstrząsające, porażające, skrajnie bezprawne i oparte na metodach stosowanych już tylko w niektórych krajach za wschodnią granicą Polski. Dodatkowo prokuratorzy zamówili moją charakterystykę psychologiczną i tak długo niszczyli mnie na wiele sposobów, aż uwierzyłem, że jedynym wyjściem, by ocalić rodzinę, jest moja śmierć. Chcieli mieć plastycznego aresztanta, ale „przekręcili gwint” w śrubie, w efekcie czego gwint pękł. Próba samobójcza – największy błąd mojego życia, którego nigdy, przenigdy już nie powtórzę. To po spowiedzi i rozgrzeszeniu jest już za mną – ale cierpienie pozostało.

Certyfikat poczytalności

Zwłaszcza że prowokatorzy z WSI, ABW i prokuratorzy nie odpuścili. W zastawioną szeroko jak pajęczyna sieć nie wpadła główna zdobycz, na którą liczono – członkowie komisji weryfikacyjnej WSI, a zamiast tego w sprawie pojawiła się postać Bronisława Komorowskiego, na początku śledztwa osoba numer dwa, a wkrótce potem numer jeden w państwie. Prokuratorzy na modłę sowiecką postanowili więc zrobić ze mnie szaleńca – Lichocki od początku tej historii odgrywał rolę konia trojańskiego, kooperował z prokuraturą i ABW, miał dostać drobny wyrok w zawieszeniu, Sumliński miał zostać szaleńcem, który stracił zmysły pod wpływem stresu – sprawa się kończy. Planowano zrobienie tego kosmetycznie, w białych rękawiczkach, tak bym to ja sam wystąpił z wnioskiem o badania psychiatryczne. Liczono, że pójdę na taki układ z prokuraturą, zadowolony, że w ten sposób sprawa się zakończy. Ale ja zaprotestowałem i zapowiedziałem, że jeśli na siłę będą chcieli zrobić ze mnie szaleńca, zażądam badań ze wskazanymi przeze mnie biegłymi sądowymi, do czego mam prawo.

Ostatecznie prokuratorom nie udało się zrobić ze mnie człowieka szalonego, uzyskałem wszelkie certyfikaty poczytalności, prokuratorzy spróbowali więc z innej, sprawdzonej strony: kolejne wezwania do prokuratur, kolejne procesy karne i cywilne. Sam nie wiem, jak to przetrwałem. Przy życiu utrzymywały mnie słowa moich mentorów, zwłaszcza przyjaciela, jezuity i wykładowcy psychologii z czasów studenckich, ojca Ryszarda Przymusińskiego, który nauczył mnie, że z Bogiem nadzieja nie umiera nigdy i że bez względu na to, co przyniesie los, nigdy, przenigdy, milion razy nigdy, nie wolno się poddawać – nie wolno już nigdy popełnić błędu, który wcześniej stał się moim udziałem. Od tego momentu prowokatorzy, ludzie pełniący najwyższe funkcje państwowe, zrozumieli, że wyrok skazujący jest jedyną szansą, by wyszli z intrygi z twarzą. Ale i ten plan dzięki wnikliwości sądu rozsypał się w proch i w ten oto sposób autorzy prowokacji wymierzonej w komisję weryfikacyjną WSI oraz we mnie zostali z niczym.

Niepamięć władców III RP

Jak ocenić ten proces? Jego klimat, niczym w soczewce, ilustrują słowa sądu stanowiące uzasadnienie odrzucenia mojego wniosku, w którym poprosiłem o poddanie konfrontacji Bronisława Komorowskiego, Jadwigi Zakrzewskiej, Pawła Grasia i Krzysztofa Bondaryka, których zeznania w wielu punktach się wykluczały. Odrzucając wniosek, sąd uzasadnił: „Niemożliwe jest dokonanie konfrontacji z udziałem Bronisława Komorowskiego, ponieważ w toku składania zeznań okazało się, że Bronisław Komorowski prawie niczego nie pamięta. Niemożliwe jest dokonanie konfrontacji z udziałem Jadwigi Zakrzewskiej, ponieważ Jadwiga Zakrzewska niczego nie pamięta. Niemożliwe jest dokonanie konfrontacji z udziałem Pawła Grasia, ponieważ Paweł Graś niczego nie pamięta. Niemożliwe jest dokonanie konfrontacji z udziałem Krzysztofa Bondaryka, ponieważ Krzysztof Bondaryk niczego nie pamięta”. Innymi słowy okazało się, że najważniejsze osoby w państwie, prezydent kraju, były szef sejmowej komisji ds. służb specjalnych, szefowa parlamentarnej komisji ds. kontaktów z dowództwem NATO oraz szef Agencji Bezpieczeństwa Wewnętrznego cierpią na totalną sklerozę. W toku procesu były też wątki mówiące więcej o tzw. wolności w Polsce niż jakiekolwiek inne, jak np. medialny „spektakl” podczas przesłuchania Bronisława Komorowskiego, prezydenta Polski, w Pałacu Prezydenckim. Wozy transmisyjne TVP, TVN, TV Polsat i Superstacji na zewnątrz, wewnątrz kamery i dziennikarze, którzy wypełnili całą pulę przyznanych akredytacji na transmisję z bezprecedensowego wydarzenia, jakim było przesłuchanie prezydenta – i żadnej transmisji. Kto mógł zablokować przekaz czterech „niezależnych” telewizji, mających przecież czterech „niezależnych” szefów? W efekcie, o bezprecedensowym wydarzeniu, jakim w każdym demokratycznym kraju byłoby przesłuchanie prezydenta w sądzie – zwłaszcza w kontekście jego nieformalnych związków z oficerami służb tajnych, z potencjalnym udziałem szpiegów obcego państwa – dowiedziało się kilka procent Polaków. Dla zdecydowanej większości 18 grudnia 2014 r. w Pałacu Prezydenckim nie wydarzyło się kompletnie nic godnego uwagi.

Ciąg dalszy na następnej stronie.

12
następna strona »

Zapraszamy do komentowania artykułów w mediach społecznościowych