Korzyść trzecia jest w tym „szaleństwie” bodaj najważniejsza. To Niemcy rozdają karty w niemal całkowicie już spacyfikowanej przez nich Europie. Przygrywka nastąpiła z pomocą Francji, gdy w imię interesów Berlina i Paryża storpedowali kompromis zawarty przez wszystkie kraje UE, tzw. Traktat Nicejski (któż pamięta ówczesne hasło PO: „Nicea albo śmierć!”…?). Uwerturą do samodzielnego koncertu z niemieckiej partytury były negocjacje związane z kryzysem euro i finansową zapaścią południowców, bo nie tylko Grecji. Kryzys związany z napływem uchodźców toczy się już wyłącznie pod auspicjami Berlina. W zapomnienie poszła ustępliwość i de facto bezradność Merkel wobec wojennych poczynań Rosji na Ukrainie. Niemcy zdołały odstawić Polskę do kąta, a nawet zrobić z nas, Polaków, i Węgrów, europejskich nieokrzesańców i chłopców do bicia. Co więcej, w stosowanej za Odrą terminologii, ksenofobiczne, zacofane są wszystkie „państwa wschodniej Europy”, choć każdy tuman wie, że graje tzw. Grupy Wyszehradzkiej, tak jak i Niemcy, leżą w środkowej Europie. Innymi słowy, Berlin umiejętnie marginalizuje rolę naszego kraju i całego regionu.
Terminologia nie jest w tym przypadku bez znaczenia, nawiązuje bowiem do tzw. bloku wschodniego, w pejoratywnym znaczeniu tego określenia. Dzięki takim działaniom Niemcy wyrastają na rzeczywistego hegemona Europy i to, co kuriozalne, niby na jej życzenie. Ich działania nie wynikają z kompleksów, z poczucia winy za niegdysiejszy nacjonalizm, za nazizm, za ludobójstwo, lecz z przemyślanej, spójnej i realizowanej krok po kroku przez wszystkie powojenne rządy, począwszy od chadeckiego kanclerza Konrada Adenauera, pasowanego w 1958r. na honorowego rycerza Zakonu Krzyżackiego, przez chadecko-liberalne, lewicowo-liberalne, socjaldemokratów i zielonych, wreszcie – wielkiej koalicji chadeków i „socis” (CDU/CSU-SPD), z Angelą Merkel na czele.
Jednak wywołane przez „Mutter”-Merkel imigracyjne tsunami zaczyna zalewać i krztusić samych Niemców. Tydzień temu, po całonocnych obradach jej gabinet postanowił dopłacić krajom związkowym kilka miliardów euro na pokrycie wydatków związanych z uchodźcami, oraz zwiększyć kadry policji o 3 tys. funkcjonariuszy. Skrócono też listę krajów, których obywatele mogą ubiegać się o azyl i z tym związane procedury, aby móc szybciej pozbywać się niepożądanych gości. Ponadto mają być mocno okrojone świadczenia dla imigrantów. Mówiąc wprost, chodzi o zmniejszenie atrakcyjności Niemiec i zniechęcenie uciekinierów do wybierania tego kraju, jako docelowego. Minister spraw wewnętrznych Thomas de Maizière zapowiada walkę z „wtórną migracją”: uchodźcy przydzielani - zgodnie z planami UE - do innych państw, po ewentualnym przyjeździe do RFN nie otrzymają żadnych świadczeń, lecz „zostaną wydaleni tam, skąd przyjechali”.
Krótko mówiąc, pani kanclerz zaczął się palić grunt pod nogami. Z podziwianej „Merkel über alles” staje się obiektem krytyki. Wszystkie te podejmowane naprędce działania nie niwelują narastającego sprzeciwu wewnętrznego wobec jej polityki. Do rosnącego grona jej oponentów dołączył nawet szef CSU – koalicyjnych partnerów w partii Merkel (CDU), Horst Seehofer, który postanowił zaprosić do Bawarii odsądzanego przez nią od czci i wiary premiera Węgier Viktora Orbána. Co prawda na wypucowanych parkietach polityki ani w Monachium, ani w Berlinie nikt jeszcze nie mówi głośno o groźbie islamizacji Niemiec czy Europy - byłoby to politycznie niepoprawne, wręcz faux pas. „Bez wątpienia islam należy do Niemiec”, nawiązała niedawno do tej kwestii sama Merkel; alienacja muzułmanów, „wszelkie uogólnianie podejrzeń urągałoby państwu prawa i demokracji”, zaś „ataki wymierzone w innowierców, w ich domy boże, synagogi, meczety i kościoły, są w istocie wymierzone w nas wszystkich”, koniec cytatu. Modne przed laty określenie „multikulti”, skompromitowane po zamachu na nowojorskie World Trade Center, gdy okazało się, że islamscy fundamentaliści przygotowywali go m.in. na terenie RFN, zastąpiły synonimy, w rodzaju: „różnorodność kulturowa”, czy „religijna wielobarwność”.
„Można myśleć o Węgrzech co się chce, jeśli jednak Niemcy nie będą trzymały się reguł, rozpadnie się cała Unia Europejska”, wygarnął gospodarzom na antenie Deutschlandfunk znany brytyjski politolog, absolwent Oksfordu, profesor katedry polityki na Uniwersytecie Buckingham i dyrektor Centrum Studiów nad Bezpieczeństwem (BUCSIS) Anthony Glees. „Jestem Angela Merkel, ja mogę wszystko”, zatytułował swój najnowszy komentarz niemiecki dziennik „Die Welt”, który po raz pierwszy zdobył się na tak bezpardonową krytykę jej „władczej arogancji”, „rujnującej spójność Europy”. Tytuł jednego z akapitów brzmi: „Słonica w składzie porcelany”. Co osobliwe, w tym samym „Die Welt” politykę Merkel sławił pod niebiosa i napadł na PiS za „nacjonalizm, ksenofobię i zakłamanie” nikt inny, tylko sam Adam Michnik… „Where are you, Merkel?”, spytał po angielsku kanclerz własnego kraju „Frankfurter Allgemeine Zeitung”, nawiązując do coraz głośniejszych wątpliwości zagranicy wobec jej działań. „Zaostrzone prawo azylowe. Merkel jest przeciążona”, zatytułował swój komentarz telewizyjny kanał n-tv. „Czy kryzys związany z uchodźcami będzie kosztował Merkel utratę urzędu kanclerskiego?”, spytał w zainicjowanej debacie z czytelnikami tygodnik „Focus”. To przykłady zmiany tonu w niemickich mediach tylko z ostatnich trzech dni. Odpowiedź na pytanie „Focusa” o przyszłość „Mutter der Nation” brzmi: to zależy od wielu czynników, w tym rozwoju sytuacji w Niemczech oraz jej skuteczności w Brukseli. Tak czy owak, co z niemieckiego punktu widzenia nie jest wadą i powinno być wskazówką dla naszych polityków - ktokolwiek będzie rządził w Berlinie, kanclerz z prawa, czy z lewa, dewiza Bismarcka: „Naszą powinnością nie jest pełnienie urzędu sędziowskiego lecz robienie polityki dla Niemiec”, pozostanie aktualna.
Drukujesz tylko jedną stronę artykułu. Aby wydrukować wszystkie strony, kliknij w przycisk "Drukuj" znajdujący się na początku artykułu.
Korzyść trzecia jest w tym „szaleństwie” bodaj najważniejsza. To Niemcy rozdają karty w niemal całkowicie już spacyfikowanej przez nich Europie. Przygrywka nastąpiła z pomocą Francji, gdy w imię interesów Berlina i Paryża storpedowali kompromis zawarty przez wszystkie kraje UE, tzw. Traktat Nicejski (któż pamięta ówczesne hasło PO: „Nicea albo śmierć!”…?). Uwerturą do samodzielnego koncertu z niemieckiej partytury były negocjacje związane z kryzysem euro i finansową zapaścią południowców, bo nie tylko Grecji. Kryzys związany z napływem uchodźców toczy się już wyłącznie pod auspicjami Berlina. W zapomnienie poszła ustępliwość i de facto bezradność Merkel wobec wojennych poczynań Rosji na Ukrainie. Niemcy zdołały odstawić Polskę do kąta, a nawet zrobić z nas, Polaków, i Węgrów, europejskich nieokrzesańców i chłopców do bicia. Co więcej, w stosowanej za Odrą terminologii, ksenofobiczne, zacofane są wszystkie „państwa wschodniej Europy”, choć każdy tuman wie, że graje tzw. Grupy Wyszehradzkiej, tak jak i Niemcy, leżą w środkowej Europie. Innymi słowy, Berlin umiejętnie marginalizuje rolę naszego kraju i całego regionu.
Terminologia nie jest w tym przypadku bez znaczenia, nawiązuje bowiem do tzw. bloku wschodniego, w pejoratywnym znaczeniu tego określenia. Dzięki takim działaniom Niemcy wyrastają na rzeczywistego hegemona Europy i to, co kuriozalne, niby na jej życzenie. Ich działania nie wynikają z kompleksów, z poczucia winy za niegdysiejszy nacjonalizm, za nazizm, za ludobójstwo, lecz z przemyślanej, spójnej i realizowanej krok po kroku przez wszystkie powojenne rządy, począwszy od chadeckiego kanclerza Konrada Adenauera, pasowanego w 1958r. na honorowego rycerza Zakonu Krzyżackiego, przez chadecko-liberalne, lewicowo-liberalne, socjaldemokratów i zielonych, wreszcie – wielkiej koalicji chadeków i „socis” (CDU/CSU-SPD), z Angelą Merkel na czele.
Jednak wywołane przez „Mutter”-Merkel imigracyjne tsunami zaczyna zalewać i krztusić samych Niemców. Tydzień temu, po całonocnych obradach jej gabinet postanowił dopłacić krajom związkowym kilka miliardów euro na pokrycie wydatków związanych z uchodźcami, oraz zwiększyć kadry policji o 3 tys. funkcjonariuszy. Skrócono też listę krajów, których obywatele mogą ubiegać się o azyl i z tym związane procedury, aby móc szybciej pozbywać się niepożądanych gości. Ponadto mają być mocno okrojone świadczenia dla imigrantów. Mówiąc wprost, chodzi o zmniejszenie atrakcyjności Niemiec i zniechęcenie uciekinierów do wybierania tego kraju, jako docelowego. Minister spraw wewnętrznych Thomas de Maizière zapowiada walkę z „wtórną migracją”: uchodźcy przydzielani - zgodnie z planami UE - do innych państw, po ewentualnym przyjeździe do RFN nie otrzymają żadnych świadczeń, lecz „zostaną wydaleni tam, skąd przyjechali”.
Krótko mówiąc, pani kanclerz zaczął się palić grunt pod nogami. Z podziwianej „Merkel über alles” staje się obiektem krytyki. Wszystkie te podejmowane naprędce działania nie niwelują narastającego sprzeciwu wewnętrznego wobec jej polityki. Do rosnącego grona jej oponentów dołączył nawet szef CSU – koalicyjnych partnerów w partii Merkel (CDU), Horst Seehofer, który postanowił zaprosić do Bawarii odsądzanego przez nią od czci i wiary premiera Węgier Viktora Orbána. Co prawda na wypucowanych parkietach polityki ani w Monachium, ani w Berlinie nikt jeszcze nie mówi głośno o groźbie islamizacji Niemiec czy Europy - byłoby to politycznie niepoprawne, wręcz faux pas. „Bez wątpienia islam należy do Niemiec”, nawiązała niedawno do tej kwestii sama Merkel; alienacja muzułmanów, „wszelkie uogólnianie podejrzeń urągałoby państwu prawa i demokracji”, zaś „ataki wymierzone w innowierców, w ich domy boże, synagogi, meczety i kościoły, są w istocie wymierzone w nas wszystkich”, koniec cytatu. Modne przed laty określenie „multikulti”, skompromitowane po zamachu na nowojorskie World Trade Center, gdy okazało się, że islamscy fundamentaliści przygotowywali go m.in. na terenie RFN, zastąpiły synonimy, w rodzaju: „różnorodność kulturowa”, czy „religijna wielobarwność”.
„Można myśleć o Węgrzech co się chce, jeśli jednak Niemcy nie będą trzymały się reguł, rozpadnie się cała Unia Europejska”, wygarnął gospodarzom na antenie Deutschlandfunk znany brytyjski politolog, absolwent Oksfordu, profesor katedry polityki na Uniwersytecie Buckingham i dyrektor Centrum Studiów nad Bezpieczeństwem (BUCSIS) Anthony Glees. „Jestem Angela Merkel, ja mogę wszystko”, zatytułował swój najnowszy komentarz niemiecki dziennik „Die Welt”, który po raz pierwszy zdobył się na tak bezpardonową krytykę jej „władczej arogancji”, „rujnującej spójność Europy”. Tytuł jednego z akapitów brzmi: „Słonica w składzie porcelany”. Co osobliwe, w tym samym „Die Welt” politykę Merkel sławił pod niebiosa i napadł na PiS za „nacjonalizm, ksenofobię i zakłamanie” nikt inny, tylko sam Adam Michnik… „Where are you, Merkel?”, spytał po angielsku kanclerz własnego kraju „Frankfurter Allgemeine Zeitung”, nawiązując do coraz głośniejszych wątpliwości zagranicy wobec jej działań. „Zaostrzone prawo azylowe. Merkel jest przeciążona”, zatytułował swój komentarz telewizyjny kanał n-tv. „Czy kryzys związany z uchodźcami będzie kosztował Merkel utratę urzędu kanclerskiego?”, spytał w zainicjowanej debacie z czytelnikami tygodnik „Focus”. To przykłady zmiany tonu w niemickich mediach tylko z ostatnich trzech dni. Odpowiedź na pytanie „Focusa” o przyszłość „Mutter der Nation” brzmi: to zależy od wielu czynników, w tym rozwoju sytuacji w Niemczech oraz jej skuteczności w Brukseli. Tak czy owak, co z niemieckiego punktu widzenia nie jest wadą i powinno być wskazówką dla naszych polityków - ktokolwiek będzie rządził w Berlinie, kanclerz z prawa, czy z lewa, dewiza Bismarcka: „Naszą powinnością nie jest pełnienie urzędu sędziowskiego lecz robienie polityki dla Niemiec”, pozostanie aktualna.
Strona 3 z 3
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/polityka/265842-merkel-uber-alles-kanclerz-niemiec-rujnuje-spojnosc-europy-jej-dewiza-brzmi-jak-za-bismarcka-nie-jestem-sedzia-robie-polityke-dla-niemiec?strona=3