Końcówka PO. Co by tu jeszcze spieprzyć, panowie, co by tu jeszcze?

Czytaj więcej Subskrybuj 50% taniej
Sprawdź
Fot. Platforma Obywatelska RP from Polska/flickr.com/CC/Wikimedia Commons
Fot. Platforma Obywatelska RP from Polska/flickr.com/CC/Wikimedia Commons

Parafrazując klasyka – partię poznać nie po tym, jak zaczynała, ale jak kończy. PO zaczynała z gębą pełną zapowiedzi o wychodzeniu obywatelom naprzeciw, niepodwyższaniu podatków, ukróceniu urzędniczej samowoli, tanim państwie. W końcówce rządów (miejmy nadzieję, coraz więcej na to wskazuje) partia Tuska i Ewy Kopacz wydaje się brać udział w konkursie na największą liczbę idiotyzmów w ostatnich trzech miesiącach rządów.

Nagromadzenie tychże w ostatnich dniach robi wielkie wrażenie.

Bronisław Komorowski w Niemczech. Prezydent, formalnie bezpartyjny, jest jednak faktycznie częścią PO. Komorowski pojechał do Berlina, aby wziąć udział w imprezie Fundacji Konrada Adenauera, poświęconej „ruchowi oporu” przeciw narodowemu socjalizmowi. Jak to u racjonalnych i pilnujących swojego interesu Niemców, impreza była ustawiona w taki sposób, żeby realizować ściśle określony cel niemieckiej polityki historycznej. Centralną postacią był Klaus von Stauffenberg, zamachowiec z 20 lipca. Zostawmy na boku rozważania o kształcie i zasięgu niemieckiej konspiracji przeciwko Hitlerowi w kręgach wojskowych (Biała Róża czy Edyta Stein to inna parafia). Nie ulega jednak wątpliwości, że zarówno w przypadku tzw. pierwszej konspiracji, skoncentrowanej wokół admirała Wilhelma Canarisa, jak i drugiej, złożonej z młodszych oficerów, główną motywacją do działania przeciwko Hitlerowi nie były pobudki etyczne, ale całkowicie słuszne przekonanie, że na wpół oszalały dyktator pcha Niemcy ku zgubie. Paradoksalnie, gdyby tej konspiracji powiódł się któryś z zamachów (a próby były co najmniej trzy), Polska mogłaby na tym nie wyjść dobrze, choć zapewne oznaczałoby to przyhamowanie ludobójstwa. Tak czy owak, o ile w ramach pierwszej konspiracji, w dużej mierze złożonej z oficerów starej szkoły, względny moralne odgrywały jeszcze jakąś rolę, o tyle w drugiej były marginalne. Stauffenberg może być bohaterem dla Niemców, ale nie powinien być dla Polaków.

Tymczasem w przemówieniu wygłoszonym w Berlinie Komorowski za takiego właśnie uniwersalnego bohatera Stauffenberga uznał, legitymizując w ten sposób bardzo konsekwentnie prowadzoną przez Berlin politykę historyczną, polegającą na rozmywaniu własnych win i wyolbrzymianiu dokonań szczątkowego ruchu oporu. Faktycznie prezydent zadziałał całkiem wprost przeciwko polskiemu interesowi i było to z pewnością jedno z jego najbardziej skandalicznych przemówień.

Wytłumaczenia mogą być dwa. Korzystniejsze – że Komorowski nie zdawał sobie do końca sprawy z tego, co mówił i nie rozumiał, jakie są tego konsekwencje. Mniej korzystne – że w ten sposób odchodzący prezydent załatwia sobie wykłady w Niemczech, płatne w euro. Bo jednak o działanie z czystej złośliwości wobec kraju niewdzięcznych wyborców Komorowskiego nie posądzam.

Ustawa w sprawie „kredytów” denominowanych we frankach. Projekt jest kpiną z ludzi, którzy zostali przez banki wpuszczeni w maliny. Nie dość, że kryteria w nim zawarte będzie spełniać nikła grupa spośród frankowych kredytobiorców, nie dość, że przewalutowanie ma nastąpić na warunkach jak najkorzystniejszych dla banków, a nie dla klientów – to przede wszystkim platformerski projekt omija szerokim łukiem istotę problemu. Ta zaś zawiera się, po pierwsze, w wątpliwościach ekspertów i prawników, czy sprzedawane produkty można w ogóle uznawać za kredyty, a nie za spekulacyjny instrument finansowy i – po drugie – w wyroku Sądu Ochrony Konkurencji i Konsumentów, kwestionującym kluczowe dla tych produktów klauzule umowne, dotyczące właśnie indeksowania we frankach. Żaden organ polskiego państwa nie jest dotąd w stanie wymusić respektowania orzeczenia SOKiK nawet przez bank, do którego bezpośrednio się ono odnosi, a cóż dopiero przez inne banki, które w umowach zawierały podobne lub identycznie brzmiące klauzule. Zmuszenie banków do przyjęcia na siebie odpowiedzialności – to powinno być zadanie rządu. Zamiast tego frankowicze dostali jakiś żałosny ochłap.

Deklaracja o przyjęciu 2 tysięcy uchodźców z Syrii i Afryki Północnej w ciągu dwóch lat. Wiceminister spraw zagranicznych Rafał Trzaskowski tłumaczy, że to zwycięstwo Polski, bo dwa tysiące osób to jedynie maksymalny pułap, na jaki się zgadzamy, udało nam się zaś storpedować koncepcję automatycznego narzucania kwot przez Komisję Europejską. Nie zmienia to faktu, że – o ile następny rząd się z tej deklaracji nie wycofa – w ciągu dwóch lat przyjdzie nam przyjąć co najmniej kilkuset uchodźców. Jeśli będą to uciekający przed prześladowaniami syryjscy chrześcijanie, to pół biedy. Jeśli będą to muzułmanie z Afryki Północnej, a wśród nich być może ukryci radykalni islamiści – znacznie gorzej.

W tej sprawie opozycja właściwie nie musi się specjalnie wysilać. Wystarczy podliczyć, ile będzie kosztować Polskę miesięczne utrzymanie jednego islamskiego uchodźcy i porównać to z sumą, którą mają do dyspozycji choćby te rodziny, którym polskie sądy odbierają dzieci z powodu biedy. Biorąc pod uwagę, że ostatni sondaż IBRIS przynosi druzgocące dane, jeśli idzie o przyjmowanie przez nas uchodźców (70 proc. jest przeciwko decyzji o gotowości ich przyjęcia), PO ma szansę stracić na tym kilka punktów.

12
następna strona »

Zapraszamy do komentowania artykułów w mediach społecznościowych