Koledze Feusette'owi do sztambucha

rys. Rafał Zawistowski
rys. Rafał Zawistowski

Staram się unikać jednego z najłatwiejszych publicystycznych tropów, który zarazem uważam za jeden z najbardziej jałowych: pisania o innych dziennikarzach czy publicystach, przynajmniej w formach większych niż wzmianki na Twitterze. Staram się trwać  w tym postanowieniu, choć zaczepiany jestem wielokrotnie: a to przez Wielowieyską, a to Tyma, a to Piątka, a to Michalskiego, a to jeszcze innego żołnierza karnej armii. Uważam, że takie rozgrywki są dla czytelnika nudne i nic do debaty nie wnoszą. I tak z góry wiadomo, co może o kimś innym napisać ta czy inna osoba.

Wyjątki robię tylko tam, gdzie mowa o jakimś ogólniejszym problemie lub zjawisku. Gdzie, inaczej mówiąc, można wskazać na jakąś ogólniejszą prawidłowość albo dyskusyjną tezę.

Tym razem taki wyjątek zrobię, i to dla kolegi z mojej własnej redakcji. Oto Krzysztof Feusette, robiąc dokładnie to, czego ja bym nie zrobił, czyli pisząc, jaki to zły jest Wojciech Czuchnowski i jak nie ma prawa pouczać innych, zaczepił i mnie (bo też wcześniej zaczepił mnie właśnie Czuchnowski, na co, zgodnie ze swoją zasadą, nie odpowiedziałem i nie zamierzam).

Feusette poświęcił mi kilka zdań swojego tekstu, pisząc:

Owszem, nie jestem entuzjastą powtarzania tych samych zgranych formułek o indolencji umysłowej pani premier, którymi epatuje ostatnio Łukasz Warzecha. Mam wrażenie, jakby próbował w ten sposób udobruchać wszystkich, których zawiódł bezustannym atakowaniem PiS po wyborach. Jego prawo, jego publicystyka, choć nie sądzę, by sensownym było – z jednej strony stałe pomstowanie na brak merytorycznej krytyki rządu ze strony partii Kaczyńskiego, z drugiej powtarzanie o Ewie Kopacz wyliczanki w rodzaju »ene, due, rabe, weźcie stąd te głupią babę«. Lekarzu, lecz się sam – chciałoby się szepnąć dyskretnie.

I tu mamy dwa wątki.

Wątek pierwszy: przywoływany również przez Feusette’a Piotr Zaremba kilkakrotnie w ostatnim czasie – słusznie – krytykował tych publicystów sceptycznych wobec obecnej władzy, którzy idą na łatwiznę, nie starając się już budować żadnej argumentacji, a jedynie pokrzykują, że „moja racja jest mojsza, a nawet najmojsza”.

Mam nieodparte wrażenie, że Szanowny Kolega Feusette, odwołując się do moich wzmianek o słabej kondycji intelektualnej Ewy Kopacz, dostrzegł w nich jedynie element tej właśnie postawy. Być może na podstawie własnego bogatego w tej dziedzinie, zwłaszcza w ostatnim czasie, doświadczenia.

Tymczasem problem horyzontów myślowych i zdolności intelektualnych pani premier jest nie tylko istotny, ale być może nawet kluczowy dla tego, jak polskie życie publiczne będzie wyglądało co najmniej do najbliższych wyborów parlamentarnych. Kopacz jest nie tylko szefową rządu, ale też przewodniczącą PO. Jej sposób myślenia, zdolność lub jej brak do ogarnięcia sytuacji, do patrzenia w planie strategicznym zdefiniują w znacznej mierze pole konfliktu i metody działania Platformy. Pisałem już o tym kilkakrotnie, więc nie będę powtarzał swoich wywodów. Chcę jedynie wskazać, że nie jest to – jak chce Kolega Feusette – czcza wyliczanka, ale wskazanie zasadniczego czynnika i problemu polskiej polityki dzisiaj, jakim jest objęcie po raz pierwszy w III RP stanowiska szefa rządu przez osobę intelektualnie stojącą niżej niż niemal każdy z jej poprzedników.

Wątek drugi: mamy w tekście mojego Szanownego Kolegi ciekawe zdanie, sugerujące, że piszę coś po to, aby kogoś udobruchać za moje „ataki” na PiS.

Znów, jak bym nie patrzył, mam nieodparte wrażenie, że Krzysztof Feusette sięgnął w tej mierze po własne doświadczenia. Nie w kwestii wskazywania słabości opozycji (co Feusette nazywa błędnie „krytykowaniem”, ale może dlatego popełnia ten błąd, że akurat w tej dziedzinie doświadczenie ma mizerne), ale w kwestii pisania takiego, aby coś komuś wynagrodzić, komuś się przypodobać itd. Kto zna moją publicystykę, ten wie, że takie motywacje są mi całkowicie obce.

Owszem, obserwując niektórych swoich kolegów mogę stwierdzić, że pokusa pisania tak, aby się podobać, jest wielka. Szczególnie, że wiele nie potrzeba. Konsekwencją głębokiego podziału politycznego jest dominacja emocji nad myśleniem, a rozemocjonowanej publiczności nietrudno się przypodobać; wystarczy wyczuć jej nastrój i napisać: „Tak, tamci są źli, zdrajcy! A ci wspaniali, ratują Polskę!” – i już, sprawa załatwiona. Tłum klaszcze i potakuje. Tylko nie wynika z tego kompletnie nic.

Mam poczucie, że nie taka powinna być rola publicysty. Publicysta ma pobudzać do myślenia, iść pod prąd jeśli trzeba, ma być roninem – rycerzem bez pana. Chyba że godzi się na rolę nadwornego propagandzisty.

Polska publicystyka, a dokładnie – felietonistyka miała w ciągu ostatnich dekad dwóch wielkich mistrzów. Jednym był Stefan Kisielewski, drugim – Maciej Rybiński. Obaj spełniali powyższe kryteria. Żaden nie pisał tak, żeby się podobać, żeby kogoś „udobruchać” albo się komuś podlizać.

Wręcz przeciwnie. Daleki jestem od porównywania się do któregokolwiek z nich – oni byli klasą sami dla siebie. Staram się jednak zawsze pamiętać, jakie zasady były dla nich ważne.

Zapraszamy do komentowania artykułów w mediach społecznościowych