O wadach prawicy i szklanym suficie. „Moralne wzmożenie jest stanem bardzo przyjemnym, ale bywa na ogół bardzo mało skuteczne”

rys. Andrzej Krauze
rys. Andrzej Krauze

Jeśli by ktoś spytał mnie o największą wadę polskiej prawicy – nie tylko, a może nawet nie przede wszystkim u polityków, ale także publicystów i zwolenników – to zapewne bez wahania powiedziałbym: skłonność do uprawiania politycznego chciejstwa przy jednoczesnym braku zdolności do społecznej empatii. Na czym to polega?

Po pierwsze – prawica ma skłonność do postrzegania politycznej rzeczywistości w taki sposób, jakby wszyscy dookoła podzielali jej poglądy, zapatrywania i sympatie.

Po drugie – utożsamia to, co – jej zdaniem – powinno nastąpić z tym, co jest prawdopodobne i co nastąpić realnie rzecz biorąc może.

Po trzecie – nie umie wczuć się w sytuację nieprawicowej większości i zobaczyć świata ich oczyma. Tego świata, który na co dzień jest kreowany przez TVN, Polsat, media masowe i wypowiedzi celebrytów.

W dyskusji o tym, czy lepiej krzyczeć o „sfałszowanych wyborach” czy też poskromić język i po prostu wskazywać nieprawidłowości, nie orzekając o istnieniu wielkiego fałszu, ujawniają się wszystkie te wady. Znać je także w polemice z moim tekstem, którą napisał Marek Pyza. Marek stwierdza, że nie mam racji, stawiając postulat pewnej wstrzemięźliwości w ocenie sposobu przeprowadzenia wyborów, bo sytuacja jest już bardzo poważna i gryzienie się w język nie jest wskazane. Szanuję ten pogląd. Problem polega jednak na tym, że Marek w swoim tekście nie wskazuje – lub też po prostu nie jest w stanie wskazać – do jakiego mianowicie efektu miałoby doprowadzić pójście wskazywaną przez niego drogą.

Podobnie jak w przypadku wielu innych publicystów krytycznych wobec obecnej władzy, tak i Marek stwierdza, że „trzeba mówić”, „trzeba krzyczeć” lub – jak to ujął w polemice ze mną na Twitterze poseł PiS Joachim Brudziński – nie można się zachowywać „jak pensjonarka”. Pytanie tylko, co miałoby to dać. Zanim na to pytanie odpowiemy, należy zadać sobie pytanie bardziej fundamentalne: jaki jest cel i w jaki sposób można go osiągnąć.

Otóż niezależnie od szczegółowych preferencji i przekonań, ogromną część opinii publicznej i komentatorów – od sympatyków Ruchu Narodowego, poprzez liberalnych konserwatystów, na patriotycznych socjalistach skończywszy – jednoczy życzenie odsunięcia od rządów władzy, sprawującej nad Polską kontrolę od siedmiu lat. Pytanie brzmi, jak to osiągnąć.

Sposoby są właściwie tylko dwa.

Sposób pierwszy to zmiana przez przewrót czy jakiegoś rodzaju rewolucję. Niektórzy lubią to nazywać kryterium ulicznym.

Sposób drugi to zmiana w procesie wyborczym.

Pierwszy wariant nie jest ani pożądany, ani możliwy. Nie jest pożądany, ponieważ niesie ze sobą ryzyko bardzo negatywnych skutków dla międzynarodowej pozycji Polski, ryzyko rozwiązań siłowych wewnątrz kraju, a także – co ogromnie istotne, być może najważniejsze – oznaczałoby niechybnie wejście na drogę wewnętrznej walki na noże nie tylko między politykami, ale także elektoratami. Kraj podzielony w wyniku takiego przewrotu byłby bardzo łatwym celem dla naszych zagranicznych rywali.

Nie sądzę też, żeby któraś z liczących się sił politycznych serio stawiała na taki właśnie wariant rozwoju sytuacji. Nie tylko z wyżej wymienionych powodów, ale również dlatego, że trudno go uznać za realny. Mamy za sobą wiele sytuacji, które teoretycznie uzasadniały masowe wyjście na ulicę, od Smoleńska, poprzez zmiany w podatkach, na samych wyborach skończywszy, ale w żadnej z nich do tego nie doszło. Wszystko wskazuje zatem na to, że dzisiejsi Polacy w większości (nawet w znacznej części ci deklarujący poparcie dla opozycji i sprzeciw wobec obecnych rządów) nie są gotowi na gwałtowne działania. Trzeba to przyjąć do wiadomości i wyciągnąć z tego wnioski. Żadnego Budapesztu w Warszawie nie będzie. Polacy nie są rewolucjonistami i za bardzo boją się utraty swojej małej stabilizacji. Co zresztą – moim zdaniem – wcale nie zasługuje na potępienie. Przeciwnie – to jest w gruncie rzeczy postawa konserwatywna.

Pozostaje druga droga. Choć nie ma wątpliwości, że skala nieprawidłowości wyborczych była ogromna, nadal nie wydaje się możliwe, aby dało się zafałszować wynik wyborów w sytuacji, gdy któraś z partii odniosłaby wyraźne zwycięstwo. Wyraźne zwycięstwo oznacza uzyskanie przynajmniej zwykłej większości w Sejmie lub – co oczywiście dałoby nadzieję na poważniejsze zmiany – większości konstytucyjnej. Żeby zdobyć zwykłą większość przy obowiązującym systemie wyborczym, trzeba zyskać znacznie więcej niż wynosi obecne poparcie dla PiS, oscylujące na poziomie około 30 proc. System d’Hondta uzależnia rozkład mandatów od liczby partii, które ostatecznie wchodzą do Sejmu, a to z kolei zależy od tego, ile z nich przekroczy 5-procentowy próg. Im mniej partii w Sejmie, tym bardziej wynik procentowy musi być zbliżony do połowy głosów. Przy obecnym składzie – cztery partie – byłoby to zapewne (dokładne wyliczenia zostawiam matematykom i politologom) około 45 proc. Pozostaje sobie odpowiedzieć na dość proste pytanie: czy PiS „mówiący prawdę w oczy”, krzyczący o fałszerstwie, nie powściągający języka i generalnie podążający drogą, proponowaną przez Marka Pyzę czy Joachima Brudzińskiego ma szansę na wejście na ten pułap? Moim zdaniem odpowiedź jest równie prosta: nie ma żadnych. Jedynym osiągnięciem może być moralna satysfakcja.

Marek pisze, że nie zgadza się z tezą o „mitycznym wpływie łagodnej retoryki na poszerzanie elektoratu”. Zapewne nie w każdej sytuacji jest to dobra rada, ale zwracam uwagę, że jak dotąd PiS nigdy takiej strategii nie stosował konsekwentnie przez czas wystarczająco długi, aby mogła ona choćby lekko naruszyć zbudowany nad tą partią szklany sufit. W najlepszym wypadku było to kilka miesięcy. Jest natomiast faktem, że retoryka agresywna nie przyciąga umiarkowanych (właśnie dlatego są oni nazywani umiarkowanymi), a po nich po prostu trzeba sięgnąć, żeby zbliżyć się chociaż wynikiem do większości.

Poseł Brudziński wytyka z kolei, że tak właśnie działał PJN i marnie skończył. Tyle że PJN startował z kompletnie innej pozycji organizacyjnej, finansowej i medialnej. Tu nie ma żadnego porównania.

Nikt ze zwolenników podnoszenia krzyków o „sfałszowanych wyborach” ani utrzymania ostrej linii nie jest w stanie jak dotąd wskazać, w jaki sposób miałoby się to przełożyć na realne zwiększenie poparcia tak, aby sięgnąć po władzę, najlepiej samodzielnie. Pisze Marek: „Mówienie o zafałszowaniu, pomyłkach, nieprawidłowościach, błędach, wypaczeniach jest wodą na młyn fałszerzy. Oni tego właśnie chcą – rozmyć, zbagatelizować, obniżyć poziom alertu w społeczeństwie. Nie wolno do tego dopuścić!”. Wszystko pięknie, ale czy mój szanowny redakcyjny Kolega jest w stanie wskazać, w jakiej postaci ten komunikat dotrze i jak wpłynie na brakujące PiS do zwycięstwa przynajmniej 15 proc. wyborców? Naprawdę wierzy, że ci ludzie, na co dzień żyjący w całkiem innym świecie niż zainteresowani polityką komentatorzy, usłyszawszy Jarosława Kaczyńskiego, pokrzykującego o sfałszowanych wyborach, nagle doznają olśnienia i zawołają:

Tak, to prawda, tę władzę trzeba znieść! Przejrzałem na oczy!?

Nie, ich reakcja będzie całkiem inna, dobrze wyćwiczona:

No tak, znowu te oszołomy, teraz krzyczą o fałszu, oczywiście bez dowodów. Nawet się zastanawiałem, czy by na nich nie głosować, ale po tym…

Moralne wzmożenie jest stanem bardzo przyjemnym. Ale też bywa na ogół bardzo mało skuteczne, bo osoby niewzmożone raczej odrzuca niż przyciąga. Szczególnie w takim klimacie medialnym, jaki dziś panuje w Polsce. Inną wadą prawicy jest niezdolność do myślenia w planie strategicznym, czyli mozolnego walczenia o zbudowanie poparcia wśród owych brakujących kilkunastu procent poprzez bardzo konsekwentne wprowadzanie planu zmiany wizerunku. Jeśli trzeba – nawet przez parę lat. Są za to chwilowe mobilizacje, a potem kolejne rozczarowania, że znowu się nie udało, a przecież głośno krzyczeliśmy o sfałszowaniu… I znowu winni będą wszyscy poza nami.

Przyznam, że jest to niezwykle męczące. I naprawdę, drodzy koledzy spod znaku „bezkompromisowego głoszenia prawdy”, wierzcie mi – to nic nie da. Tym się szklanego sufitu nie przebije i opozycja pozostanie opozycją po wieczne czasy. Albo do momentu jakiejś katastrofy, która zmiecie wszystkim jednakowo.

Dotychczasowy system zamieszczania komentarzy na portalu został wyłączony.

Przeczytaj więcej

Dziękujemy za wszystkie dotychczasowe komentarze i dyskusje.

Zapraszamy do komentowania artykułów w mediach społecznościowych.