Wyrok, o którym dowiadujemy się po pół roku, czyli nie dzwonek, ale syrena alarmowa dla mediów

Czytaj więcej Subskrybuj 50% taniej
Sprawdź
Fot. wPolityce.pl
Fot. wPolityce.pl

I co? Wyrok na Kanię wydano, powtórzmy, w lipcu 2015 roku. Nie tylko wtedy, ale przez całe następne sześć miesięcy żaden bloger nie ujawnił go społeczeństwu. Bo sam o nim nie wiedział. Bo wiara, że siatka sieciowych wolunterów zastąpi opłacanych profesjonalistów okazała się, co było wiadome z góry, absurdalna - bo za darmo mało kto zrobi cokolwiek. Sprawa Kani potwierdza to spektakularnie.

Jeśli stan mediów nie stanie się przedmiotem szerokiej i ponadpartyjnej refleksji społeczeństw i rządów (używam liczby mnogiej, bo choć chodzi mi przede wszystkim o Polskę, to te same procesy trwają na Zachodzie, tylko że zanim tęgi schudnie, to chudy, jak wiadomo, zdechnie) to już niedługo zwykli ludzie, nie należący do elity władzy ani pieniądza, po prostu, nie zdając sobie z tego sprawy, stracą podstawowe źródła informacji o otaczających ich świecie. A nie sądzę, żeby demokracja mogła funkcjonować w społeczeństwach, w których dziewięć dziesiątych obywateli jest ślepa, a w dodatku nawet o tym nie wie.

« poprzednia strona
12

Zapraszamy do komentowania artykułów w mediach społecznościowych