W lipcu zeszłego roku Dorota Kania została (nieprawomocnie) skazana na dwa lata więzienia w zawieszeniu.
Nie, nie będę tu zastanawiał się, czy wyrok jest słuszny. Czy dziennikarka zasłużenie została skazana za domniemane wyłudzenie dużej sumy od rodziny przebywającego wtedy w areszcie aferzysty Marka Dochnala w zamian za udzielenie mu protekcji – Kania miała powoływać się na swoje wpływy w ówczesnym (lata 2005-7) rządzie PiS. Chodzi mi o inny aspekt sprawy.
Czy wyrok był słuszny czy niesłuszny, to przecież zapadł. I jako taki, biorąc pod uwagę polityczne usytuowanie dziennikarki i rolę, jaką w ostatnich latach odegrała (współautorka „Resortowych dzieci”!) powinien wzbudzać (i wzbudza) spore (w niektórych środowiskach bardziej niż spore) zainteresowanie. A biorąc pod uwagę ogromną niechęć, jaką cieszy się Kania w mainstreamie, oczywista powinna być (i jest) satysfakcja tejże strony konfliktu z wyroku i naturalna chęć jego nagłośnienia.
Tymczasem dotarł on do opinii publicznej… po pół roku. A przecież jego nagłośnienie w czasie trwającej wtedy kampanii wyborczej mogłoby być wręcz uznane za istotne posunięcie polityczne. Ale nic takiego nie nastąpiło. Dlaczego?
Ewidentnie z przyczyny najbanalniejszej z banalnych – bo nikt o tym nie wiedział. Nie wiedziała nawet „Wyborcza”, która z całą pewnością z satysfakcją nagłośniłaby wyrok w lipcu – gdyby wiadomość o nim dotarła do niej. Nie wiedziała „Polityka”, „Newsweek” ani żadne inne medium IIIRP, które tak jak „GW” zachłannie rzuciłoby się na temat, gdyby tylko wiedziało… (Media IVRP dla czystości wywodu pomijam, bo choć oczywiście też nie wiedziały o wyroku, to jako nie zainteresowane politycznie jego nagłośnieniem mogą być podejrzewane o celowe milczenie – w odróżnieniu od mediów mainstreamowych).
I o czym to wszystko świadczy?
O tym, że jeśli chodzi o stan mediów, to dotarliśmy już w pobliże dna. Jeśli nawet największe, najbogatsze i zatrudniające największą liczbę dziennikarzy, a przy tym ewidentnie zainteresowane nagłośnieniem danego tematu nie wiedzą o czymś, co przecież nie jest pilnie strzeżoną tajemnicą państwową, nie potrafią w czasie rzeczywistym dowiedzieć się o wyroku w procesie którego początek był przecież przez środki przekazu odnotowany, i toczył się niespiesznie, ale jawnie, to znaczy że nie są one już w stanie spełniać swoich podstawowych obowiązków wobec społeczeństwa. Nie są w stanie informować go o sprawach uznanych przez siebie za ważne. Nawet jeśli tego szczerze chcą, tak jak „GW” szczerze chciała pognębienia Doroty Kani.
Parokrotnie w różnych tekstach dla zilustrowania znaczenia tradycyjnych mediów i niepokojących według mnie zmian w tej dziedzinie przywoływałem początek afery Watergate. Wyglądał on tak: złapanych w siedzibie komitetu wyborczego Demokratów włamywaczy policja przewiozła rano do sądu, na pierwszą, wstępną rozprawę, decydującą o tym czy w ogóle będzie wszczęte postępowanie. I tam zauważył ich młody reporter agencji Associated Press. Nie był wysłany do sądu z żadnym konkretnym zadaniem. Tylko tak, po prostu – sprawdzić, czy może nie będzie działo się coś ciekawego. Gdyby nie było go tego dnia o tej godzinie w sądzie to niewykluczone, że cała afera nie ujrzałaby światła dziennego.
Wtedy na Zachodzie wielkie, tradycyjne media stać było na takie ekstensywne patrolowanie rzeczywistości. I dzięki temu mogły spełniać swą misję, ku pożytkowi demokracji. Ale ta sytuacja na skutek wielu czynników zaczęła się zmieniać. Media stopniowo traciły pozycję finansową, redukowały zespoły. Dziś są ułamkiem siebie sprzed kilku dekad.
I coraz bardziej prawdopodobne jest, że nie odnajdą żadnej nowej Watergate.
Kiedy pięć czy dziesięć lat temu mówiłem i pisałem o tym zagrożeniu, natykałem się często na odpowiedź: to nic, bo przecież jest dziennikarstwo obywatelskie! Jest powszechny internet. Są blogerzy, przed którymi nic się nie ukryje! Uwiąd tradycyjnych mediów nie spowoduje więc żadnych negatywnych skutków, a w każdym razie nie zmniejszy stopnia poinformowania społeczeństwa.
Czytaj dalej na następnej stronie ===>
Drukujesz tylko jedną stronę artykułu. Aby wydrukować wszystkie strony, kliknij w przycisk "Drukuj" znajdujący się na początku artykułu.
W lipcu zeszłego roku Dorota Kania została (nieprawomocnie) skazana na dwa lata więzienia w zawieszeniu.
Nie, nie będę tu zastanawiał się, czy wyrok jest słuszny. Czy dziennikarka zasłużenie została skazana za domniemane wyłudzenie dużej sumy od rodziny przebywającego wtedy w areszcie aferzysty Marka Dochnala w zamian za udzielenie mu protekcji – Kania miała powoływać się na swoje wpływy w ówczesnym (lata 2005-7) rządzie PiS. Chodzi mi o inny aspekt sprawy.
Czy wyrok był słuszny czy niesłuszny, to przecież zapadł. I jako taki, biorąc pod uwagę polityczne usytuowanie dziennikarki i rolę, jaką w ostatnich latach odegrała (współautorka „Resortowych dzieci”!) powinien wzbudzać (i wzbudza) spore (w niektórych środowiskach bardziej niż spore) zainteresowanie. A biorąc pod uwagę ogromną niechęć, jaką cieszy się Kania w mainstreamie, oczywista powinna być (i jest) satysfakcja tejże strony konfliktu z wyroku i naturalna chęć jego nagłośnienia.
Tymczasem dotarł on do opinii publicznej… po pół roku. A przecież jego nagłośnienie w czasie trwającej wtedy kampanii wyborczej mogłoby być wręcz uznane za istotne posunięcie polityczne. Ale nic takiego nie nastąpiło. Dlaczego?
Ewidentnie z przyczyny najbanalniejszej z banalnych – bo nikt o tym nie wiedział. Nie wiedziała nawet „Wyborcza”, która z całą pewnością z satysfakcją nagłośniłaby wyrok w lipcu – gdyby wiadomość o nim dotarła do niej. Nie wiedziała „Polityka”, „Newsweek” ani żadne inne medium IIIRP, które tak jak „GW” zachłannie rzuciłoby się na temat, gdyby tylko wiedziało… (Media IVRP dla czystości wywodu pomijam, bo choć oczywiście też nie wiedziały o wyroku, to jako nie zainteresowane politycznie jego nagłośnieniem mogą być podejrzewane o celowe milczenie – w odróżnieniu od mediów mainstreamowych).
I o czym to wszystko świadczy?
O tym, że jeśli chodzi o stan mediów, to dotarliśmy już w pobliże dna. Jeśli nawet największe, najbogatsze i zatrudniające największą liczbę dziennikarzy, a przy tym ewidentnie zainteresowane nagłośnieniem danego tematu nie wiedzą o czymś, co przecież nie jest pilnie strzeżoną tajemnicą państwową, nie potrafią w czasie rzeczywistym dowiedzieć się o wyroku w procesie którego początek był przecież przez środki przekazu odnotowany, i toczył się niespiesznie, ale jawnie, to znaczy że nie są one już w stanie spełniać swoich podstawowych obowiązków wobec społeczeństwa. Nie są w stanie informować go o sprawach uznanych przez siebie za ważne. Nawet jeśli tego szczerze chcą, tak jak „GW” szczerze chciała pognębienia Doroty Kani.
Parokrotnie w różnych tekstach dla zilustrowania znaczenia tradycyjnych mediów i niepokojących według mnie zmian w tej dziedzinie przywoływałem początek afery Watergate. Wyglądał on tak: złapanych w siedzibie komitetu wyborczego Demokratów włamywaczy policja przewiozła rano do sądu, na pierwszą, wstępną rozprawę, decydującą o tym czy w ogóle będzie wszczęte postępowanie. I tam zauważył ich młody reporter agencji Associated Press. Nie był wysłany do sądu z żadnym konkretnym zadaniem. Tylko tak, po prostu – sprawdzić, czy może nie będzie działo się coś ciekawego. Gdyby nie było go tego dnia o tej godzinie w sądzie to niewykluczone, że cała afera nie ujrzałaby światła dziennego.
Wtedy na Zachodzie wielkie, tradycyjne media stać było na takie ekstensywne patrolowanie rzeczywistości. I dzięki temu mogły spełniać swą misję, ku pożytkowi demokracji. Ale ta sytuacja na skutek wielu czynników zaczęła się zmieniać. Media stopniowo traciły pozycję finansową, redukowały zespoły. Dziś są ułamkiem siebie sprzed kilku dekad.
I coraz bardziej prawdopodobne jest, że nie odnajdą żadnej nowej Watergate.
Kiedy pięć czy dziesięć lat temu mówiłem i pisałem o tym zagrożeniu, natykałem się często na odpowiedź: to nic, bo przecież jest dziennikarstwo obywatelskie! Jest powszechny internet. Są blogerzy, przed którymi nic się nie ukryje! Uwiąd tradycyjnych mediów nie spowoduje więc żadnych negatywnych skutków, a w każdym razie nie zmniejszy stopnia poinformowania społeczeństwa.
Czytaj dalej na następnej stronie ===>
Strona 1 z 2
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/media/280840-wyrok-o-ktorym-dowiadujemy-sie-po-pol-roku-czyli-nie-dzwonek-ale-syrena-alarmowa-dla-mediow?strona=1