Darmowe warzywa w szkołach, czyli odrzuty zamiast do utylizacji trafiają do dzieci

Fot. freeimages.com
Fot. freeimages.com

O szumnej akcji „Owoce i warzywa w szkole”, która miała promować wśród dzieci zdrowe nawyki żywieniowe, pisałam już w grudniu ubiegłego roku. Wówczas rodzice alarmowali, że dzieci zamiast świeżutkich produktów dostają zepsute odrzuty.

Zdarzały się obślizgłe papryki, zgniłe jabłka czy spleśniałe marchewki. Równie kiepsko wypadła druga, równorzędna akcja „Szklanka mleka”. Dzieci obdarowywano kwaśną breją, której skonsumowanie, w najlepszym razie, groziło rozstrojem żołądka. Bywało, że pracownicy szkoły całe dostawy zwracali producentowi lub mleko po prostu lądowało w koszu na śmieci. Po wielokrotnych interwencjach i nagłośnieniu sprawy darmowych poczęstunków w mediach, Agencja Rynku Rolnego, odpowiedzialna za te akcje, zapowiedziała, że rozpocznie procedury sprawdzające i znajdzie winnego. Na tym sprawa powinna się zakończyć, a dzieci zgodnie z duchem programu wreszcie powinny otrzymywać zdrowe przekąski.

Tymczasem rozpoczął się nowy rok szkolny i wznowiono „szczytną” akcję rozdawania warzyw, soków i owoców. Równocześnie rozpoczęła się batalia rodziców o zdrowie dzieci. Okazuje się, że uczniowie nadal częstowani są zepsutymi produktami.

Mój syn przyniósł ze szkoły paprykę w woreczku foliowym, która nie nadawała się do zjedzenia. To była papka i woda oraz coś czerwonego, co tylko przypominało paprykę. Wyrzuciłem ją do kosza, bo nie chciałem, żeby mojego dziecko zachorowało

— mówi dla „Super Nowości 24” ojciec ucznia ze Szkoły Podstawowej nr 11 w Rzeszowie.

Problem zepsutych warzyw potwierdza w komentarzu inny rodzic z Rzeszowa.

Dla mnie to jest jedna wielka pomyłka i program ten nie ma nic wspólnego ze zdrowym odżywianiem dzieci w szkołach. (…) mój syn wrócił wczoraj z popsutym kawałkiem papryki. Cały plecak śmierdział, a dziecko widząc moją minę, zapytało – „mamusiu to może powinienem to wyrzucić?” I co mam dziecko uczyć wyrzucania jedzenia

—pisze pani Małgorzata.

Podobna sytuacja miała miejsce w Dziewkowicach w woj. opolskim.

W ubiegłą środę uczniowie podstawówki z Dziewkowic po raz pierwszy w tym roku szkolnym dostali paczkę rzodkiewek w ramach akcji „Owoce i warzywa w szkole”. Radość szybko zniknęła z dziecięcych twarzy. Ładnie zapakowane w kolorowy woreczek rzodkiewki okazały się suche i częściowo spleśniałe

— czytamy w „Strzelcu opolskim”.

I tu również pojawiają się komentarze zdenerwowanych rodziców.

To nie pierwsza taka wpadka z zgniłymi warzywami, rok temu i dwa lata temu były takie same sytuacje, zgłaszane nauczycielom i pani dyrektor, ale nic w tej sprawie nie zrobiono

— pisze internauta.

Problem ze zgniłymi przekąskami mają też lubuskie podstawówki.

Dziś byłam u dyrektora jednej z lubuskich szkół z totalnie zgniłą rzodkiewką, którą przyniósł mój syn-6 latek. Przyznam, że zrobiło mi się słabo, jak ją zobaczyłam – nie nadgnita, ale cała czarna, śmierdząca i spleśniała

— alarmuje internautka w komentarzu w „Super Nowości 24”.

Przykłady można mnożyć. Rodzice oburzają się, że dzieci, zamiast zdrowych nawyków żywieniowych, uczone są wyrzucania jedzenia do kosza, gdyż tylko takim sposobem można je uchronić przed chorobą. Jaki zatem jest sens prowadzonej akcji? Agencja Rynku Rolnego, która jest odpowiedzialna za program, obiecała w zeszłym roku wyciągnięcie konsekwencji wobec nieuczciwych producentów i dostawców. Niestety, jak się okazuje, nic się nie zmieniło, a część dzieci nadal dostaje spleśniałe odpady. Dobrze, jeśli pracownicy szkoły nie wymagają, by uczniowie obowiązkowo zjadali owe „przysmaki” w placówce. Wówczas udaje się rodzicom wyłapać te niejadalne. Niestety, nie zawsze tak jest.

To z tymi warzywami to niestety prawda, u nas też się zdarzały. A na dodatek to, że nie można tego nosić do domu - a potem dziecko wraca ze szkoły i boli go brzuch - ciekawe po czym, bo przecież warzywa są zdrowe

— pisze internautka „mama”.

Przedstawiciel jednej z firm współpracujących z ARR Aleksander Walus z Kaizen przyznał, że:

Dziecko nie powinno przynosić owoców do domu. Owoc ma być zjedzony w szkole. Na tym polega przecież idea programu

— tłumaczył w Onet.pl.

W sytuacji, gdy dzieci częstowane są zgniłymi produktami, naturalnym wydaje się to, że w interesie dostawców i producentów jest, żeby dziecko zjadało „popsuty towar” na miejscu, zamiast zanosić go do domu, czym naraża wyżej wymienionych na zdemaskowanie. Tylko czy w tej akcji nie chodziło raczej o interes dzieci?

Analizując wszelkie darmowe akcje, które proponowane są dzieciom, zaczynając od darmowych przekąsek, darmowego nauczania, darmowego przejazdu gimbusem, po darmowy elementarz, można dość do mało optymistycznego wniosku. A mianowicie, że wszystkie szkolne akcje „za darmo” odbywają się kosztem jakości. Ministerstwo edukacji, które powinno dbać o dobro uczniów, postanowiło zastosować wobec dzieci stare porzekadło, że darowanemu koniowi nie zagląda się z zęby. Tylko na co komu bezzębny koń?

Dotychczasowy system zamieszczania komentarzy na portalu został wyłączony.

Przeczytaj więcej

Dziękujemy za wszystkie dotychczasowe komentarze i dyskusje.

Zapraszamy do komentowania artykułów w mediach społecznościowych.