Goszczące na naszych ekranach „Siedem minut po północy” to przenikliwa baśń. Ten film nie ma w sobie grama ckliwości. Ani jednej fałszywej nuty. A przecież opowiada o umieraniu, stracie i samotności. Kino o chorobach nowotworowych zawsze było dość popularne. Teraz opanowuje kolejne gatunki.
W ostatniej dekadzie kino szczególnie mocno eksploatuje kwestię chorób nowotworowych. Zawsze były one tematem dla rekinów z Hollywood lubujących się w przynoszącym krociowe zyski łzawych melodramatach. Nawet w erze kontrrewolucyjnego podboju amerykańskiego kina przez zbuntowanych niezależnych filmowców, na czele z Coppolą, Scorsese, Friedkinem, Polańskim czy Lucasem, którzy skończyli z ckliwością Hollywood lat 50., sercami widzów zawładnął cukierkowy „Love Story” z 1970 r.
Najpopularniejsi aktorzy szczególnie chętnie przyjmują role śmiertelnie chorych. Część ma świadomość tego, jak Akademia przyznająca Oscary lubuje się w widoku oszpeconych psychicznie i fizycznie gwiazd. Oscary dla Julianne Moore, Eddie’ego Redmayne’a, Matthew McConaugheya, Daniela Day Lewisa, Toma Hanksa, Dustina Hoffmana, Russella Crowe’a przychodziły za role nieuleczalnie albo śmiertelnie chorych bohaterów. Ba, nawet pogardzany na co dzień przez krytyków filmowych Sylvester Stallone był w zeszłym roku oscarowym faworytem za drugoplanową rolę. Jak to możliwe? Przemienił stworzoną przez siebie ikonograficzną postać Rocky’ego Balboy w chorującego na raka sfrustrowanego samotnika.
W przypadku niektórych filmowców samo podjęcie tematyki raka nie może być tłumaczone inaczej niż poprzez ich wyrachowanie.Żaden inny temat równie łatwo nie wywołuje w widzu emocji. Zarówno tych prostych, jak i głębszych. „Cancer movies” trafiają do najróżniejszych grup widzów. Tych, którzy zetknęli się z nowotworem w rodzinie, sami zmagają się z plagą XXI w. albo są pełni obaw, czy choroba nie dotknie również ich. Jednak także dalecy od szukania taniego poklasku i komercyjnego sukcesu łatwym kosztem filmowcy, choćby wiecznie niepokorny Gus Van Sant w „Restless”, szukają w rakowym kinie uniwersalnych treści. W końcu Michael Franco, opowiadając w zeszłorocznym „Opiekunie” o pielęgniarzu obserwującym śmierć z jak najbliższej odległości, naświetlił nam, czym jest śmierć w postreligijnej cywilizacji powszechnego hedonizmu.
Melodramat i rzeka łez
Kino o raku przede wszystkim kojarzy się z melodramatyzmem. „Słodki listopad” z umierającą na rękach Keanu Reevesa Charlize Theron, „Mamuśka” z pamiętnymi rolami Julii Roberts i Susan Sarandon zmagających się z sobą w czasie choroby, „Doctor” o umierającym na raka lekarzu, „Pokój Marvina” będący nie tylko opowieścią o umieraniu, lecz i wiwisekcją siostrzanych relacji – to wszystko filmy, które stały się symbolem kina o raku. Większość tych obrazów to klasyczne wyciskacze łez z odpowiednio wyważoną dawką melodramatyzmu, ckliwości, patosu. Wbrew pozorom takie kino nie jest łatwe do zrealizowania. Umieranie na szpitalnym łóżku nie jest wcale ekranowym samograjem, o czym przekonali się twórcy wielbionego przez nastoletniego widza „Gwiazd naszych wina”. Ten pretensjonalny, nieznośnie przesłodzony, wyrachowany film dowodzi, że bez wyczucia, sprawnej reżyserskiej ręki można zniszczyć nawet tak samoistny wyciskacz łez jak produkcję o umierających na raka dzieciach.
Nie zawsze porażka takiej opowieści wynika z wyrachowania i grania na najniższych nutach emocjonalnych. Polska „Chemia” została zrobiona przez Bartosza Prokopowicza z pobudek osobistych. Mimo szczerości autora film tak mocno opływał lukrem i kiczem, że zakrył całą istotę ekranowego dramatu kobiety próbującej ułożyć sobie życie mimo raka piersi. Podobnie było z hiszpańską „Mamą”, z pełną poświęcenia rolą Penélope Cruz. Nietrafione i topornie nakręcone metafory dramatu kobiet dotkniętych najpopularniejszym u kobiet nowotworem, zamiast wzruszać i otwierać widza na świat, którego nigdy nie chciałby poznać w rzeczywistości, ostatecznie tylko irytują. Czy dlatego, że filmowcy nie potrafią uzyskać potrzebnego dystansu od swoich bohaterów? Przestylizowują swoje dzieła? Nie, skoro oskarżany o ładne opakowanie pustki zdobywca Oscara za „Birdmana” Alejandro González Iñárritu w „Biutiful” w przeszywający sposób opowiedział o umieraniu samotnie wychowującego dzieci ojca (Javier Bardem). Niewielu filmowców potrafiło tak namacalnie ukazać mistykę śmierci bez jej duchowego wymiaru, jak zrobił to meksykański filmowiec. Iñárritu jest znany z tego, że lubi eksperymentować formą swoich filmów. W „Biutiful” trzyma się ram melodramatu, choć odartego z jakiejkolwiek ckliwości. Inni filmowcy na raka spoglądają w formie z pozoru do takiego kina niepasującej.
Zabić raka śmiechem
Nie tylko kinomani znają słynne „Czułe słówka” Alberta Brooksa z 1983 r. Dlaczego ten film stał się najsłynniejszym obrazem tego rodzaju? Bo był nieoczywisty. Pokazał, że obok śmierci istnieje miłość, która wypełnia po niej pustkę. Brooks wytyczył ścieżkę dla twórców, którzy na problem raka patrzą w słodko-gorzki sposób. Nie przez przypadek Jack Nicholson, który za „Czułe słówka” dostał drugiego w karierze Oscara, tak chętnie tuż przed emeryturą wcielił się w umierającego na raka milionera w komediowym „Choć goni nas czas”, gdzie wraz z Morganem Freemanem realizował szalone marzenia w ostatnich tygodniach życia. Optymistyczne i tryskające pozytywną energią kino o raku w następnych latach miało wiele odsłon. Niezależny „Pół na pół” z Josephem Gordonem-Levittem i kojarzącym się głównie z niegrzecznymi komediami Sethem Rogenem to spojrzenie na nowotwór oczami pełnego werwy młodzieńca, który nie przyjmuje do wiadomości, że cokolwiek może go powalić.
W „Debiutantach” starszy owdowiały mężczyzna (Oscar za rolę dla Christophera Plummera) najpierw odkrywa w sobie geja, potem musi stawić czoła śmiertelnej chorobie. Robi to z uśmiechem na twarzy, choć musi sobie ułożyć niełatwe relacje z synem (Ewan McGregor). Nawet ikona najbardziej płytkich i slapstickowych komedii Adam Sandler wcielił się w zmagającego się z białaczką komika w filmie speca od mało wyszukanych komedii Judda Apatowa, o znamiennym tytule „Funny People”. Kinga Dębska odniosła spektakularny sukces w polskim kinie „Moimi córkami krowami”, który ma nie mniej błysku, mądrości i przewrotności, co klasyk Brooksa. Nie przez przypadek komediodramaty o raku powstają w czasie popularności tzw. onkocelebrytów, którzy nie tylko dodają siły chorym, lecz i oswajają z chorobą zdrowych odbiorców ich przekazu. Co istotne, słodko-gorzkie kino o raku nie trywializuje choroby. Ma nieraz w sobie więcej mądrości niż najbardziej poważne opowieści o umieraniu. Robin Williams, wcielając się w słynnego lekarza klauna towarzyszącego umierającym dzieciom, Patcha Adamsa, w doskonały sposób podlał gorycz choroby łzami śmiechu, pokazując istotę optymizmu w leczeniu raka.
Czytaj dalej na drugiej stronie
Drukujesz tylko jedną stronę artykułu. Aby wydrukować wszystkie strony, kliknij w przycisk "Drukuj" znajdujący się na początku artykułu.
Goszczące na naszych ekranach „Siedem minut po północy” to przenikliwa baśń. Ten film nie ma w sobie grama ckliwości. Ani jednej fałszywej nuty. A przecież opowiada o umieraniu, stracie i samotności. Kino o chorobach nowotworowych zawsze było dość popularne. Teraz opanowuje kolejne gatunki.
W ostatniej dekadzie kino szczególnie mocno eksploatuje kwestię chorób nowotworowych. Zawsze były one tematem dla rekinów z Hollywood lubujących się w przynoszącym krociowe zyski łzawych melodramatach. Nawet w erze kontrrewolucyjnego podboju amerykańskiego kina przez zbuntowanych niezależnych filmowców, na czele z Coppolą, Scorsese, Friedkinem, Polańskim czy Lucasem, którzy skończyli z ckliwością Hollywood lat 50., sercami widzów zawładnął cukierkowy „Love Story” z 1970 r.
Najpopularniejsi aktorzy szczególnie chętnie przyjmują role śmiertelnie chorych. Część ma świadomość tego, jak Akademia przyznająca Oscary lubuje się w widoku oszpeconych psychicznie i fizycznie gwiazd. Oscary dla Julianne Moore, Eddie’ego Redmayne’a, Matthew McConaugheya, Daniela Day Lewisa, Toma Hanksa, Dustina Hoffmana, Russella Crowe’a przychodziły za role nieuleczalnie albo śmiertelnie chorych bohaterów. Ba, nawet pogardzany na co dzień przez krytyków filmowych Sylvester Stallone był w zeszłym roku oscarowym faworytem za drugoplanową rolę. Jak to możliwe? Przemienił stworzoną przez siebie ikonograficzną postać Rocky’ego Balboy w chorującego na raka sfrustrowanego samotnika.
W przypadku niektórych filmowców samo podjęcie tematyki raka nie może być tłumaczone inaczej niż poprzez ich wyrachowanie.Żaden inny temat równie łatwo nie wywołuje w widzu emocji. Zarówno tych prostych, jak i głębszych. „Cancer movies” trafiają do najróżniejszych grup widzów. Tych, którzy zetknęli się z nowotworem w rodzinie, sami zmagają się z plagą XXI w. albo są pełni obaw, czy choroba nie dotknie również ich. Jednak także dalecy od szukania taniego poklasku i komercyjnego sukcesu łatwym kosztem filmowcy, choćby wiecznie niepokorny Gus Van Sant w „Restless”, szukają w rakowym kinie uniwersalnych treści. W końcu Michael Franco, opowiadając w zeszłorocznym „Opiekunie” o pielęgniarzu obserwującym śmierć z jak najbliższej odległości, naświetlił nam, czym jest śmierć w postreligijnej cywilizacji powszechnego hedonizmu.
Melodramat i rzeka łez
Kino o raku przede wszystkim kojarzy się z melodramatyzmem. „Słodki listopad” z umierającą na rękach Keanu Reevesa Charlize Theron, „Mamuśka” z pamiętnymi rolami Julii Roberts i Susan Sarandon zmagających się z sobą w czasie choroby, „Doctor” o umierającym na raka lekarzu, „Pokój Marvina” będący nie tylko opowieścią o umieraniu, lecz i wiwisekcją siostrzanych relacji – to wszystko filmy, które stały się symbolem kina o raku. Większość tych obrazów to klasyczne wyciskacze łez z odpowiednio wyważoną dawką melodramatyzmu, ckliwości, patosu. Wbrew pozorom takie kino nie jest łatwe do zrealizowania. Umieranie na szpitalnym łóżku nie jest wcale ekranowym samograjem, o czym przekonali się twórcy wielbionego przez nastoletniego widza „Gwiazd naszych wina”. Ten pretensjonalny, nieznośnie przesłodzony, wyrachowany film dowodzi, że bez wyczucia, sprawnej reżyserskiej ręki można zniszczyć nawet tak samoistny wyciskacz łez jak produkcję o umierających na raka dzieciach.
Nie zawsze porażka takiej opowieści wynika z wyrachowania i grania na najniższych nutach emocjonalnych. Polska „Chemia” została zrobiona przez Bartosza Prokopowicza z pobudek osobistych. Mimo szczerości autora film tak mocno opływał lukrem i kiczem, że zakrył całą istotę ekranowego dramatu kobiety próbującej ułożyć sobie życie mimo raka piersi. Podobnie było z hiszpańską „Mamą”, z pełną poświęcenia rolą Penélope Cruz. Nietrafione i topornie nakręcone metafory dramatu kobiet dotkniętych najpopularniejszym u kobiet nowotworem, zamiast wzruszać i otwierać widza na świat, którego nigdy nie chciałby poznać w rzeczywistości, ostatecznie tylko irytują. Czy dlatego, że filmowcy nie potrafią uzyskać potrzebnego dystansu od swoich bohaterów? Przestylizowują swoje dzieła? Nie, skoro oskarżany o ładne opakowanie pustki zdobywca Oscara za „Birdmana” Alejandro González Iñárritu w „Biutiful” w przeszywający sposób opowiedział o umieraniu samotnie wychowującego dzieci ojca (Javier Bardem). Niewielu filmowców potrafiło tak namacalnie ukazać mistykę śmierci bez jej duchowego wymiaru, jak zrobił to meksykański filmowiec. Iñárritu jest znany z tego, że lubi eksperymentować formą swoich filmów. W „Biutiful” trzyma się ram melodramatu, choć odartego z jakiejkolwiek ckliwości. Inni filmowcy na raka spoglądają w formie z pozoru do takiego kina niepasującej.
Zabić raka śmiechem
Nie tylko kinomani znają słynne „Czułe słówka” Alberta Brooksa z 1983 r. Dlaczego ten film stał się najsłynniejszym obrazem tego rodzaju? Bo był nieoczywisty. Pokazał, że obok śmierci istnieje miłość, która wypełnia po niej pustkę. Brooks wytyczył ścieżkę dla twórców, którzy na problem raka patrzą w słodko-gorzki sposób. Nie przez przypadek Jack Nicholson, który za „Czułe słówka” dostał drugiego w karierze Oscara, tak chętnie tuż przed emeryturą wcielił się w umierającego na raka milionera w komediowym „Choć goni nas czas”, gdzie wraz z Morganem Freemanem realizował szalone marzenia w ostatnich tygodniach życia. Optymistyczne i tryskające pozytywną energią kino o raku w następnych latach miało wiele odsłon. Niezależny „Pół na pół” z Josephem Gordonem-Levittem i kojarzącym się głównie z niegrzecznymi komediami Sethem Rogenem to spojrzenie na nowotwór oczami pełnego werwy młodzieńca, który nie przyjmuje do wiadomości, że cokolwiek może go powalić.
W „Debiutantach” starszy owdowiały mężczyzna (Oscar za rolę dla Christophera Plummera) najpierw odkrywa w sobie geja, potem musi stawić czoła śmiertelnej chorobie. Robi to z uśmiechem na twarzy, choć musi sobie ułożyć niełatwe relacje z synem (Ewan McGregor). Nawet ikona najbardziej płytkich i slapstickowych komedii Adam Sandler wcielił się w zmagającego się z białaczką komika w filmie speca od mało wyszukanych komedii Judda Apatowa, o znamiennym tytule „Funny People”. Kinga Dębska odniosła spektakularny sukces w polskim kinie „Moimi córkami krowami”, który ma nie mniej błysku, mądrości i przewrotności, co klasyk Brooksa. Nie przez przypadek komediodramaty o raku powstają w czasie popularności tzw. onkocelebrytów, którzy nie tylko dodają siły chorym, lecz i oswajają z chorobą zdrowych odbiorców ich przekazu. Co istotne, słodko-gorzkie kino o raku nie trywializuje choroby. Ma nieraz w sobie więcej mądrości niż najbardziej poważne opowieści o umieraniu. Robin Williams, wcielając się w słynnego lekarza klauna towarzyszącego umierającym dzieciom, Patcha Adamsa, w doskonały sposób podlał gorycz choroby łzami śmiechu, pokazując istotę optymizmu w leczeniu raka.
Czytaj dalej na drugiej stronie
Strona 1 z 2
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/kultura/323936-basn-o-smierci-czyli-wszystkie-odcienie-nadziei-jak-kino-oswaja-z-rakiem