Krystyna Janda to, a nawet tamto. Daniel Olbrychski tak, Marek Kondrat owak, a Maja Komorowska nie wiadomo co, choć z zaangażowaniem. Plus jeszcze masa innych aktorów, którzy muszą, bo inaczej się uduszą.
Ostatnio muszą coś powiedzieć o strasznym reżimie PiS rządzącym Polską, choćby kompletnie nic z tego nie wynikało. Kiedy zmarł Andrzej Wajda najmniej o nim dowiadujemy się od „jego” aktorów i chyba nieprzypadkowo. Ot, jakieś detale z planu, ale generalnie banały i slogany. Jednak nie o Andrzeju Wajdzie są te uwagi, lecz o aktorach. Także tych, którzy przy okazji śmierci mistrza polskiego kina częściej niż zwykle pojawiają się w sferze publicznej. I nic z tego nie wynika. Co zresztą miałoby wynikać, skoro jedyną ich przewagą nad przeciętnymi ludźmi jest to, że są znane z ekranów? Sprawa jest skądinąd uniwersalna, bo kilka dni temu np. Robet De Niro uznał za stosowne opowiedzieć światu, co zrobiły z Donaldem Trumpem, gdyby akurat znalazł się w jego pobliżu (chodzi oczywiście o mordobicie). I słusznie wielu uznało, że przemawiał raczej Jimmy Conway z „Chłopców z ferajny” czy Travis Bickle z „Taksówkarza”, a nie sam De Niro.
Można zrozumieć, że część aktorów przedłuża swoje „sztuczne” życie poza sceną i planem, bo od tego zależy, jak są popularni, a przez to, ile mają ofert i ile zarabiają. Merytorycznie jednak znaczenie słów aktorów nie jest większe niż tokarzy, higienistek, kombajnistów, traktorzystek bądź oceanografów. Role, szczególnie teatralne (choć i z tym ostatnio jest kłopot), są precyzyjnie napisane przez dramaturgów, a potem wyreżyserowane. Kiedy aktorzy sami się reżyserują w codziennym życiu, zwykle nie jest to ani teatr, ani prawdziwe życie. Z jakiegoś powodu mamy się jednak wsłuchiwać w ich głos i kupować produkty, które „polecają” w reklamach. Oczywiście aktorzy mają takie same prawa jak wszyscy inni obywatele, ale też nic więcej. Tym bardziej że ogromna większość ma bardzo mało do powiedzenia nawet w dziedzinie dramaturgii czy filmu. Bo te wszystkie quasi-psychologiczne dywagacje o odtwarzanych postaciach nie mają przecież żadnego znaczenia i nie niosą żadnej wartościowej wiedzy. A społeczne zaangażowanie aktorów, np. w tzw. czarny protest, tym się różni od zaangażowania innych, że jest bardziej „zagrane”, a przez to egzaltowane. Do czego aktorzy mają zresztą pełne prawo, podobnie jak do „położenia” także tych ról.
Głos aktorów jest wyróżniany i nagłaśniany, bo liczy się znana twarz, choćby z tego, co mówi nie sposób było czegokolwiek zrozumieć. Ich głos jest wyróżniany także z tego powodu, że aktorzy są uważani i sami się uważają za jakąś społeczną awangardę, za siłę postępu, którego brzemię dźwigają przeciwko ciemnocie i zacofaniu. Najczęściej wygląda to zresztą groteskowo, gdyż niereżyserowani aktorzy po prostu przeszarżowują w doborze środków. W ostatnich tygodniach w tych szarżach wyróżnia się Krystyna Janda, która zastąpiła liderującego dotychczas Daniela Olbrychskiego. W ramach wypełniania roli awangardy Krystyna Janda znalazła w sieci zdjęcie (wszystko wskazuje na to, że z Kijowa), jak to kobieta w ciąży stoi w wagonie metra, a mężczyźni siedzą i nie reagują, co ma być dowodem, że „Polak katolik, prawdziwy patriota wyklęty zawsze służy obronie życia poczętego, no chyba, że jest zmęczony, wtedy robi sobie przerwę”. Rzecz została 10 października opisana na naszym portalu. Jeśli słowa „Polak katolik” zamienić na „Ukrainiec prawosławny” (ci stanowią ok. 60 proc. ludności, podczas, gdy katolicy – 2,5 proc.), to „patriota wyklęty” powinien być zastąpiony przez „banderowca”. A wówczas cała narracja staje się w najlepszym wypadku groteską. Podobnie jest zresztą z aktorską narracją nie tylko w tak skrajnych wypadach jak ten z „Polakiem katolikiem” Jandy.
Ciąg dalszy na następnej stronie.
Drukujesz tylko jedną stronę artykułu. Aby wydrukować wszystkie strony, kliknij w przycisk "Drukuj" znajdujący się na początku artykułu.
Krystyna Janda to, a nawet tamto. Daniel Olbrychski tak, Marek Kondrat owak, a Maja Komorowska nie wiadomo co, choć z zaangażowaniem. Plus jeszcze masa innych aktorów, którzy muszą, bo inaczej się uduszą.
Ostatnio muszą coś powiedzieć o strasznym reżimie PiS rządzącym Polską, choćby kompletnie nic z tego nie wynikało. Kiedy zmarł Andrzej Wajda najmniej o nim dowiadujemy się od „jego” aktorów i chyba nieprzypadkowo. Ot, jakieś detale z planu, ale generalnie banały i slogany. Jednak nie o Andrzeju Wajdzie są te uwagi, lecz o aktorach. Także tych, którzy przy okazji śmierci mistrza polskiego kina częściej niż zwykle pojawiają się w sferze publicznej. I nic z tego nie wynika. Co zresztą miałoby wynikać, skoro jedyną ich przewagą nad przeciętnymi ludźmi jest to, że są znane z ekranów? Sprawa jest skądinąd uniwersalna, bo kilka dni temu np. Robet De Niro uznał za stosowne opowiedzieć światu, co zrobiły z Donaldem Trumpem, gdyby akurat znalazł się w jego pobliżu (chodzi oczywiście o mordobicie). I słusznie wielu uznało, że przemawiał raczej Jimmy Conway z „Chłopców z ferajny” czy Travis Bickle z „Taksówkarza”, a nie sam De Niro.
Można zrozumieć, że część aktorów przedłuża swoje „sztuczne” życie poza sceną i planem, bo od tego zależy, jak są popularni, a przez to, ile mają ofert i ile zarabiają. Merytorycznie jednak znaczenie słów aktorów nie jest większe niż tokarzy, higienistek, kombajnistów, traktorzystek bądź oceanografów. Role, szczególnie teatralne (choć i z tym ostatnio jest kłopot), są precyzyjnie napisane przez dramaturgów, a potem wyreżyserowane. Kiedy aktorzy sami się reżyserują w codziennym życiu, zwykle nie jest to ani teatr, ani prawdziwe życie. Z jakiegoś powodu mamy się jednak wsłuchiwać w ich głos i kupować produkty, które „polecają” w reklamach. Oczywiście aktorzy mają takie same prawa jak wszyscy inni obywatele, ale też nic więcej. Tym bardziej że ogromna większość ma bardzo mało do powiedzenia nawet w dziedzinie dramaturgii czy filmu. Bo te wszystkie quasi-psychologiczne dywagacje o odtwarzanych postaciach nie mają przecież żadnego znaczenia i nie niosą żadnej wartościowej wiedzy. A społeczne zaangażowanie aktorów, np. w tzw. czarny protest, tym się różni od zaangażowania innych, że jest bardziej „zagrane”, a przez to egzaltowane. Do czego aktorzy mają zresztą pełne prawo, podobnie jak do „położenia” także tych ról.
Głos aktorów jest wyróżniany i nagłaśniany, bo liczy się znana twarz, choćby z tego, co mówi nie sposób było czegokolwiek zrozumieć. Ich głos jest wyróżniany także z tego powodu, że aktorzy są uważani i sami się uważają za jakąś społeczną awangardę, za siłę postępu, którego brzemię dźwigają przeciwko ciemnocie i zacofaniu. Najczęściej wygląda to zresztą groteskowo, gdyż niereżyserowani aktorzy po prostu przeszarżowują w doborze środków. W ostatnich tygodniach w tych szarżach wyróżnia się Krystyna Janda, która zastąpiła liderującego dotychczas Daniela Olbrychskiego. W ramach wypełniania roli awangardy Krystyna Janda znalazła w sieci zdjęcie (wszystko wskazuje na to, że z Kijowa), jak to kobieta w ciąży stoi w wagonie metra, a mężczyźni siedzą i nie reagują, co ma być dowodem, że „Polak katolik, prawdziwy patriota wyklęty zawsze służy obronie życia poczętego, no chyba, że jest zmęczony, wtedy robi sobie przerwę”. Rzecz została 10 października opisana na naszym portalu. Jeśli słowa „Polak katolik” zamienić na „Ukrainiec prawosławny” (ci stanowią ok. 60 proc. ludności, podczas, gdy katolicy – 2,5 proc.), to „patriota wyklęty” powinien być zastąpiony przez „banderowca”. A wówczas cała narracja staje się w najlepszym wypadku groteską. Podobnie jest zresztą z aktorską narracją nie tylko w tak skrajnych wypadach jak ten z „Polakiem katolikiem” Jandy.
Ciąg dalszy na następnej stronie.
Strona 1 z 2
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/kultura/311541-przyklad-krystyny-jandy-dowodzi-ze-nic-tak-zle-nie-wychodzi-aktorom-jak-gra-poza-scena
Dziękujemy za przeczytanie artykułu!
Najważniejsze teksty publicystyczne i analityczne w jednym miejscu! Dołącz do Premium+. Pamiętaj, możesz oglądać naszą telewizję na wPolsce24. Buduj z nami niezależne media na wesprzyj.wpolsce24.