Pamiętam również sytuacje po aresztowaniu ojca i rewizje, jakie potem były w domu - porozrzucane papiery, bałagan, plączącą mamę i brata. Zdawaliśmy sobie już wtedy sprawę, że coś się bardzo złego wydarzyło. Niektórym udało się wyjść z więzienia mokotowskiego, ojciec jednak nie wyszedł
—mówi w rozmowie z portalem wPolityce.pl dr Leszek Kita, syn ppłk. Aleksandra Kity, zamordowanego 3 grudnia 1952 r. w więzieniu mokotowskim.
wPolityce.pl: Ile miał Pan lat, gdy aresztowano Pana ojca?
Dr Leszek Kita: Dokładnie 4 lata i kilka dni, ale zapamiętałem parę obrazów z tamtych czasów, w tym spacery z ojcem w Warszawie, mieszkaliśmy wtedy bowiem niedaleko Belwederu w kampusie oficerskim Sztabu Generalnego. W 1950 r. ruszyła fala aresztowań wśród przyjaciół taty, zapewne po cichu zapadały już wyroki i tych oficerów wyższej rangi Sztabu Generalnego poprzenoszono w różne inne miejscowości. Ojciec trafił w 1951 r. do Piły. Został skierowany do Oficerskiej Szkoły Samochodowej, gdzie pełnił funkcję wykładowcy. Pamiętam ten czas już dobrze i wyprowadzkę z Warszawy. Spokój nie trwał długo. 23 maja 1952 r. ojca aresztowali funkcjonariusze Informacji Wojskowej pod fałszywym zarzutem udziału w tzw. spisku w wojsku. Odbyło się to na terenie szkoły oficerskiej. Pamiętam ojca w jego gabinecie w szkole, także nasz dom i sąsiadów. Pamiętam również sytuacje po aresztowaniu ojca i rewizje, jakie potem były w domu- porozrzucane papiery, bałagan, plączącą mamę i brata. Zdawaliśmy sobie już wtedy sprawę, że coś się bardzo złego wydarzyło. Niektórym udało się wyjść z więzienia mokotowskiego, ojciec jednak nie wyszedł. Jego śmierć była dla nas zawsze czymś bardzo tajemniczym.
Zapewne nie otrzymaliście jego aktu zgonu?
Nie. Przyszedł do mamy tylko jakiś świstek papieru, wyglądający jak jakiś kwit, informujący chyba, że wyrok wykonano, ale to nie był oficjalny dokument. Mama przez długie lata nie wierzyła, że został zamordowany. Miała nadzieję, że ojciec jest wywieziony, że być może żyje gdzieś na Syberii. Myśl o jego śmierci docierała do nas z opóźnieniem. Oficjalnie tak do końca nigdy tego nie wiedzieliśmy. To było jakoś zawoalowane, niedopowiedziane. Na początku lat 80., gdy było trochę odwilży i myśleliśmy, że w sprawie ojca i miejsca jego pochówku da się coś załatwić, mój brat miał się spotkać z Jaruzelskim. Nie przyszedł, tylko jakichś dwóch wysokich rangą generałów. Grzecznie z nim porozmawiali, ale oczywiście nie podali żadnych szczegółów. Powiedzieli, że o pochówku nic nie wiedzą, co oczywiście było nieprawdą. Podkreślili, że nigdy się tego nie dowiemy. Potem dopiero dowiedziałem się, że pod osłoną stanu wojennego zaczęły się na Łączce pochówki oprawców.
Jakim człowiekiem był Pana ojciec?
Wysokiej klasy, wszechstronnie wykształconym, o wielu sprawnościach i umiejętnościach, a także poliglotą znającym cztery języki. Ojciec bardzo chciał być lekarzem wojskowym, ale nie było wtedy na to wystarczających środków. Poszedł do podchorążówki w Ostrowi Mazowieckiej, gdzie przebywał do 1935 roku. Następnie, już jako podporucznik, dostał przydział do wspaniałej jednostki z tradycjami, 45. Pułku Strzelców Kresowych, która stacjonowała w Równem. Tam został do wybuchu wojny. Awansował, w 1939 r. był porucznikiem, dowódcą kompanii ckm-ów we wspomnianym pułku. Należeli do Armii „Prusy”, ale skierowani zostali na zachodni brzeg Wisły w okolice Radomia i Kielc, skąd mieli wędrować w kierunku Warszawy. W stoczonych tam bitwach ojciec nieźle się zasłużył.
To prawda, że w boju na Wiśle pod Ryczywołem, osłaniając odwrót swojej dywizji, zniszczył dwa niemieckie czołgi?
Tak. Cofając się w kierunku Warszawy, dostał się do niewoli. Z przekazu stryja wiem, że Niemcy na tyle go uhonorowali, że zostawili mu nawet szablę. To był taki gest uznania z ich strony. Jeszcze przed wojną ojciec poznał mamę, ślub mieli wziąć w grudniu 1939 r., ale wybuch wojny to uniemożliwił. Mama Jarosława, która już nie żyje, była też wybitną osobą. Gdy rozpoczęła się wojna, jako 22-letnia dziewczyna była nauczycielką i dyrektorką tajnego liceum ogólnokształcącego, w którym wielu partyzantów AK zdawało u niej maturę. To była szkoła nadzorowana przez rząd londyński. Rodzice czekali na siebie, gdyż w tym czasie tato przebywał w niemieckich obozach jenieckich, głównie w oflagu II C Woldenberg, gdzie skończył studia pedagogiczne i za zasługi wrześniowe dostał z rządu londyńskiego stopień kapitana.
Dalszy ciąg na następnej stronie
Drukujesz tylko jedną stronę artykułu. Aby wydrukować wszystkie strony, kliknij w przycisk "Drukuj" znajdujący się na początku artykułu.
Pamiętam również sytuacje po aresztowaniu ojca i rewizje, jakie potem były w domu - porozrzucane papiery, bałagan, plączącą mamę i brata. Zdawaliśmy sobie już wtedy sprawę, że coś się bardzo złego wydarzyło. Niektórym udało się wyjść z więzienia mokotowskiego, ojciec jednak nie wyszedł
—mówi w rozmowie z portalem wPolityce.pl dr Leszek Kita, syn ppłk. Aleksandra Kity, zamordowanego 3 grudnia 1952 r. w więzieniu mokotowskim.
wPolityce.pl: Ile miał Pan lat, gdy aresztowano Pana ojca?
Dr Leszek Kita: Dokładnie 4 lata i kilka dni, ale zapamiętałem parę obrazów z tamtych czasów, w tym spacery z ojcem w Warszawie, mieszkaliśmy wtedy bowiem niedaleko Belwederu w kampusie oficerskim Sztabu Generalnego. W 1950 r. ruszyła fala aresztowań wśród przyjaciół taty, zapewne po cichu zapadały już wyroki i tych oficerów wyższej rangi Sztabu Generalnego poprzenoszono w różne inne miejscowości. Ojciec trafił w 1951 r. do Piły. Został skierowany do Oficerskiej Szkoły Samochodowej, gdzie pełnił funkcję wykładowcy. Pamiętam ten czas już dobrze i wyprowadzkę z Warszawy. Spokój nie trwał długo. 23 maja 1952 r. ojca aresztowali funkcjonariusze Informacji Wojskowej pod fałszywym zarzutem udziału w tzw. spisku w wojsku. Odbyło się to na terenie szkoły oficerskiej. Pamiętam ojca w jego gabinecie w szkole, także nasz dom i sąsiadów. Pamiętam również sytuacje po aresztowaniu ojca i rewizje, jakie potem były w domu- porozrzucane papiery, bałagan, plączącą mamę i brata. Zdawaliśmy sobie już wtedy sprawę, że coś się bardzo złego wydarzyło. Niektórym udało się wyjść z więzienia mokotowskiego, ojciec jednak nie wyszedł. Jego śmierć była dla nas zawsze czymś bardzo tajemniczym.
Zapewne nie otrzymaliście jego aktu zgonu?
Nie. Przyszedł do mamy tylko jakiś świstek papieru, wyglądający jak jakiś kwit, informujący chyba, że wyrok wykonano, ale to nie był oficjalny dokument. Mama przez długie lata nie wierzyła, że został zamordowany. Miała nadzieję, że ojciec jest wywieziony, że być może żyje gdzieś na Syberii. Myśl o jego śmierci docierała do nas z opóźnieniem. Oficjalnie tak do końca nigdy tego nie wiedzieliśmy. To było jakoś zawoalowane, niedopowiedziane. Na początku lat 80., gdy było trochę odwilży i myśleliśmy, że w sprawie ojca i miejsca jego pochówku da się coś załatwić, mój brat miał się spotkać z Jaruzelskim. Nie przyszedł, tylko jakichś dwóch wysokich rangą generałów. Grzecznie z nim porozmawiali, ale oczywiście nie podali żadnych szczegółów. Powiedzieli, że o pochówku nic nie wiedzą, co oczywiście było nieprawdą. Podkreślili, że nigdy się tego nie dowiemy. Potem dopiero dowiedziałem się, że pod osłoną stanu wojennego zaczęły się na Łączce pochówki oprawców.
Jakim człowiekiem był Pana ojciec?
Wysokiej klasy, wszechstronnie wykształconym, o wielu sprawnościach i umiejętnościach, a także poliglotą znającym cztery języki. Ojciec bardzo chciał być lekarzem wojskowym, ale nie było wtedy na to wystarczających środków. Poszedł do podchorążówki w Ostrowi Mazowieckiej, gdzie przebywał do 1935 roku. Następnie, już jako podporucznik, dostał przydział do wspaniałej jednostki z tradycjami, 45. Pułku Strzelców Kresowych, która stacjonowała w Równem. Tam został do wybuchu wojny. Awansował, w 1939 r. był porucznikiem, dowódcą kompanii ckm-ów we wspomnianym pułku. Należeli do Armii „Prusy”, ale skierowani zostali na zachodni brzeg Wisły w okolice Radomia i Kielc, skąd mieli wędrować w kierunku Warszawy. W stoczonych tam bitwach ojciec nieźle się zasłużył.
To prawda, że w boju na Wiśle pod Ryczywołem, osłaniając odwrót swojej dywizji, zniszczył dwa niemieckie czołgi?
Tak. Cofając się w kierunku Warszawy, dostał się do niewoli. Z przekazu stryja wiem, że Niemcy na tyle go uhonorowali, że zostawili mu nawet szablę. To był taki gest uznania z ich strony. Jeszcze przed wojną ojciec poznał mamę, ślub mieli wziąć w grudniu 1939 r., ale wybuch wojny to uniemożliwił. Mama Jarosława, która już nie żyje, była też wybitną osobą. Gdy rozpoczęła się wojna, jako 22-letnia dziewczyna była nauczycielką i dyrektorką tajnego liceum ogólnokształcącego, w którym wielu partyzantów AK zdawało u niej maturę. To była szkoła nadzorowana przez rząd londyński. Rodzice czekali na siebie, gdyż w tym czasie tato przebywał w niemieckich obozach jenieckich, głównie w oflagu II C Woldenberg, gdzie skończył studia pedagogiczne i za zasługi wrześniowe dostał z rządu londyńskiego stopień kapitana.
Dalszy ciąg na następnej stronie
Strona 1 z 2
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/historia/329647-nasz-wywiad-syn-pplk-aleksandra-kity-jego-smierc-byla-dla-nas-zawsze-czyms-bardzo-tajemniczym?strona=1
Dziękujemy za przeczytanie artykułu!
Najważniejsze teksty publicystyczne i analityczne w jednym miejscu! Dołącz do Premium+. Pamiętaj, możesz oglądać naszą telewizję na wPolsce24. Buduj z nami niezależne media na wesprzyj.wpolsce24.