Funkcjonariusze nieustannie pilnowali, by miejsca pochówków pozostały nietknięte. Od połowy lat osiemdziesiątych aż do 1991 r. niszczono dokumentację dotyczącą egzekucji
— mówi historyk i dziennikarka „Kuriera Wileńskiego” Ilona Lewandowska w rozmowie z portalem wPolityce.pl.
wPolityce.pl: Jak pani trafiła na sprawę wileńskiej Łączki, miejscu pochówku 32 żołnierzy Armii Krajowej?
Przez przypadek. Park Pamięci Tuskulanum w Wilnie odwiedziłam jako turystka, ogromne wrażenie zrobiła na mnie tablica, na której umieszczono informację o pochowanych tam ofiarach. W zbiorowych grobach zostali pochowani bardzo różni ludzie, np. strzelcy ponarscy, litewscy partyzanci walczący z sowiecką okupacją, żołnierze AK, litewski biskup Vincentas Borysevičius. Budziło to we mnie bardzo sprzeczne uczucia, długo się nad tym zastanawiałam, ale w końcu doszłam do wniosku, że to bardzo dobry obraz sowieckiej „sprawiedliwości” równającej ze sobą wszystkich, którzy nie pasowali do systemu. Rozpoczęłam również poszukiwania w Litewskim Archiwum Specjalnym informacji o żołnierzach AK, którzy zostali rozstrzelani w tym okresie.
Nazwiska udało się pani ustalić, ale nie udało się zidentyfikować żadnego z polskich żołnierzy.
Jeszcze nie. Po moim artykule „Oni nigdy nie mieli pogrzebu…”, który ukazał się 4 lutego w „Kurierze Wileńskim” spotkałam się z dużą reakcją czytelników. Do redakcji odezwało się siedem rodzin, które na liście spoczywających w Tuskulanum rozpoznały swoich bliskich. Mam nadzieję, że uda się zidentyfikować przynajmniej kilku żołnierzy AK i znaleźć dla nich godne miejsce pochówku, wierzę, że będzie to cmentarz na Rossie. Identyfikacja i przypomnienie o nich, jest potrzebne nie tylko im, ale i Wileńszczyźnie, ponieważ na Wileńszczyźnie nie ma jeszcze miejsca upamiętniającego żołnierzy AK, którzy po operacji „Ostra Brama” walczyli z nowymi okupantami.
Podkreśla pani, że oprócz szacunku dla zamordowanych przez Sowietów, ważny jest również szacunek do rodzin, które szukały swoich bliskich przez kilkadziesiąt lat.
Rodziny nie wiedziały, że ich bliscy zostali rozstrzelani i nie mogły się w żaden sposób dowiedzieć o ich losie. Niektórzy próbowali szukać swoich bliskich przez Czerwony Krzyż, ale odpowiadano im, że nic nie wiadomo o ich losie. Znalazłam jeden przypadek, że po dosyć długiej korespondencji, władze sowieckie zdecydowały się na powiedzenie prawdy o rozstrzelaniu. Zrobiły to tylko dlatego, że w tej samej sprawie na kilka lat łagrów został skazany inny człowiek, który znał wyrok zamordowanej osoby, chodzi o Jarosława Kupczuna. Niedawno otrzymałam dwa listy, które były dla mnie potwierdzeniem, że warto się zajmować sprawą. Pierwszy list dotyczył Henryka Żukowskiego. Jego rodzice wcześniej stracili starszego syna, który był marynarzem na okręcie ORP „Garland”. Zginął w 1942 r. i został pochowany w wodach morskich w okolicach Murmańska. Bliscy nie mogli odwiedzać jego grobu, ale wiedzieli, co stało się z jego ciałem. Z Henrykiem było zupełnie inaczej – po prostu przepadł bez wieści. Ich matka straciła w czasie wojny dwóch synów i nie mogła stanąć przy grobie żadnego z nich. Nadal żyje najmłodsza z rodzeństwa, Teresa i bardzo zależy jej na tym, aby brat miał pogrzeb. Drugi list pochodził z Wilna, od siostry żołnierza AK, która myślała, że jej brat jest pochowany na cmentarzu na Rossie. Kiedy dowiedziała się, że tam nie ma jego grobu, było to dla niej ogromnym szokiem. W takich sytuacjach ustalenie miejsca spoczynku bliskiej osoby jest sprawą życiową. To nie jest przesada, kiedy mówię, że to sprawa życiowa, bo mowa o ludziach, którzy są około 90. roku życia i właśnie się dowiedzieli o losie swoich bliskich i o tym, że nie mieli nigdy pogrzebów. Ustalenie tożsamości osób, które tam spoczywają jest niewielkim elementem sprawiedliwości dziejowej i pewnym zadośćuczynieniem rodzinom, którzy nie tylko stracili swoich bliskim, ale i prawa do prawdy o nich.
Drukujesz tylko jedną stronę artykułu. Aby wydrukować wszystkie strony, kliknij w przycisk "Drukuj" znajdujący się na początku artykułu.
Funkcjonariusze nieustannie pilnowali, by miejsca pochówków pozostały nietknięte. Od połowy lat osiemdziesiątych aż do 1991 r. niszczono dokumentację dotyczącą egzekucji
— mówi historyk i dziennikarka „Kuriera Wileńskiego” Ilona Lewandowska w rozmowie z portalem wPolityce.pl.
wPolityce.pl: Jak pani trafiła na sprawę wileńskiej Łączki, miejscu pochówku 32 żołnierzy Armii Krajowej?
Przez przypadek. Park Pamięci Tuskulanum w Wilnie odwiedziłam jako turystka, ogromne wrażenie zrobiła na mnie tablica, na której umieszczono informację o pochowanych tam ofiarach. W zbiorowych grobach zostali pochowani bardzo różni ludzie, np. strzelcy ponarscy, litewscy partyzanci walczący z sowiecką okupacją, żołnierze AK, litewski biskup Vincentas Borysevičius. Budziło to we mnie bardzo sprzeczne uczucia, długo się nad tym zastanawiałam, ale w końcu doszłam do wniosku, że to bardzo dobry obraz sowieckiej „sprawiedliwości” równającej ze sobą wszystkich, którzy nie pasowali do systemu. Rozpoczęłam również poszukiwania w Litewskim Archiwum Specjalnym informacji o żołnierzach AK, którzy zostali rozstrzelani w tym okresie.
Nazwiska udało się pani ustalić, ale nie udało się zidentyfikować żadnego z polskich żołnierzy.
Jeszcze nie. Po moim artykule „Oni nigdy nie mieli pogrzebu…”, który ukazał się 4 lutego w „Kurierze Wileńskim” spotkałam się z dużą reakcją czytelników. Do redakcji odezwało się siedem rodzin, które na liście spoczywających w Tuskulanum rozpoznały swoich bliskich. Mam nadzieję, że uda się zidentyfikować przynajmniej kilku żołnierzy AK i znaleźć dla nich godne miejsce pochówku, wierzę, że będzie to cmentarz na Rossie. Identyfikacja i przypomnienie o nich, jest potrzebne nie tylko im, ale i Wileńszczyźnie, ponieważ na Wileńszczyźnie nie ma jeszcze miejsca upamiętniającego żołnierzy AK, którzy po operacji „Ostra Brama” walczyli z nowymi okupantami.
Podkreśla pani, że oprócz szacunku dla zamordowanych przez Sowietów, ważny jest również szacunek do rodzin, które szukały swoich bliskich przez kilkadziesiąt lat.
Rodziny nie wiedziały, że ich bliscy zostali rozstrzelani i nie mogły się w żaden sposób dowiedzieć o ich losie. Niektórzy próbowali szukać swoich bliskich przez Czerwony Krzyż, ale odpowiadano im, że nic nie wiadomo o ich losie. Znalazłam jeden przypadek, że po dosyć długiej korespondencji, władze sowieckie zdecydowały się na powiedzenie prawdy o rozstrzelaniu. Zrobiły to tylko dlatego, że w tej samej sprawie na kilka lat łagrów został skazany inny człowiek, który znał wyrok zamordowanej osoby, chodzi o Jarosława Kupczuna. Niedawno otrzymałam dwa listy, które były dla mnie potwierdzeniem, że warto się zajmować sprawą. Pierwszy list dotyczył Henryka Żukowskiego. Jego rodzice wcześniej stracili starszego syna, który był marynarzem na okręcie ORP „Garland”. Zginął w 1942 r. i został pochowany w wodach morskich w okolicach Murmańska. Bliscy nie mogli odwiedzać jego grobu, ale wiedzieli, co stało się z jego ciałem. Z Henrykiem było zupełnie inaczej – po prostu przepadł bez wieści. Ich matka straciła w czasie wojny dwóch synów i nie mogła stanąć przy grobie żadnego z nich. Nadal żyje najmłodsza z rodzeństwa, Teresa i bardzo zależy jej na tym, aby brat miał pogrzeb. Drugi list pochodził z Wilna, od siostry żołnierza AK, która myślała, że jej brat jest pochowany na cmentarzu na Rossie. Kiedy dowiedziała się, że tam nie ma jego grobu, było to dla niej ogromnym szokiem. W takich sytuacjach ustalenie miejsca spoczynku bliskiej osoby jest sprawą życiową. To nie jest przesada, kiedy mówię, że to sprawa życiowa, bo mowa o ludziach, którzy są około 90. roku życia i właśnie się dowiedzieli o losie swoich bliskich i o tym, że nie mieli nigdy pogrzebów. Ustalenie tożsamości osób, które tam spoczywają jest niewielkim elementem sprawiedliwości dziejowej i pewnym zadośćuczynieniem rodzinom, którzy nie tylko stracili swoich bliskim, ale i prawa do prawdy o nich.
Strona 1 z 2
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/historia/327396-nasz-wywiad-historyk-o-odkryciu-wilenskiej-laczki-mam-nadzieje-ze-uda-sie-zidentyfikowac-przynajmniej-kilku-zolnierzy-ak