„Polacy słusznie byli dumni z oporu, jaki stawiali nazistowskim okupantom, ale faktycznie podczas wojny zabili więcej Żydów niż Niemców.” To napisał Żyd judzący przeciw Polsce po całym świecie, również nad Wisłą. Napisał to niecały rok temu w niemieckiej gazecie „Die Welt”, ku uciesze jej czytelników, potomków wpychających do komór gazowych i wrzucających do pieców przodków autora tej ohydnej tezy. Autor ten nazywa się Jan Tomasz Gross – a któż by inny.
Przedstawia się jako wybitny historyk amerykański, choć w Ameryce prawie nikt go nie zna. Głos tego człowieka za to jest niezwykle uważnie słuchany w Polsce i co dziwniejsze jego tezy są podejmowane i upowszechniane nie tylko przez nierzetelnych publicystów lub marnych wydawców, ale także przez naukowców, historyków z tytułami.
Jak choćby przez pana Andrzeja Friszke, profesora historii najnowszej, któremu nie od dziś niebywałą trudność sprawia dostrzeżenie jakichś pozytywnych cech w narodzie polskim. Te negatywne opinie wypowiada oczywiście z potrzeby naukowej, broń Boże z jakiej niechęci do Polaków. Z tej samej naukowej potrzeby porównuje w żywiącej się minioną sławą gazecie „Rzeczpospolita” PiS do PRL-u oraz wyraża pogardę dla polskiego ludu, jak też optuje za proniemiecką polską polityką historyczną – wyraźnie za nią tęskni. Tylko tak dalej, panie profesorze! Ordery czekają – tym razem w Berlinie. Przede wszystkim w Berlinie, ponieważ pan Friszke posługując się autorytetem pana Grossa wziął w solidną obronę Niemców usiłując łagodzić ich obraz jako morderców Żydów, przerzucając winę rzecz jasna na Polaków. Przy okazji skopał nieżyjącego już prezesa IPN prof. Janusza Kurtykę i jeszcze mocniej dopiero co mianowanego dr. Jarosława Szarka, który ośmielił się mieć wątpliwości w kwestii mordu w Jedwabnem i jak wiemy zaproponował dokładne przebadanie tej sprawy. Nowy prezes oczywiście popełnił błąd, bo nie zaakceptował autorytetu Grossa, który raz na zawsze obwieścił, że Polacy to mordercy. Panie Jarosławie, panie doktorze, czy to naprawdę tak trudno zrozumieć?
Chcąc pomóc nowemu prezesowi IPN i oczywiście Czytelnikom pozwolę sobie zacytować zeznania świadków mordu w Jedwabne, ludzi dziś oczywiście starszych, mieszkających obecnie na drugim kontynencie. Odnalazł ich Wacław Kujbida i nagrał oraz spisał opowieści naocznych świadków tragicznych wydarzeń. Opublikowano je w miesięczniku „Wpis” (nr styczniowy z 2015 r.). Oto główne fragmenty:
Hieronima Wilczewska nie wygląda na swoje 80 lat. Szczupła sylwetka, elegancka sukienka, siwe włosy upięte wysoko w kok z tyłu głowy. Zawsze w ręce albo gdzieś obok nieodłączny różaniec.
Urodziłam się i mieszkałam obok Jedwabnego, we wsi Kucze Wielkie
—zaczyna opowieść pani Hieronima.
Stamtąd chodziłam w niedziele i na nauki przed komunijne do kościoła; wtedy, w ten czwartek też przyszłam z Kucz do Jedwabnego. Kiedy wchodziliśmy do kościoła, nic specjalnego nie spostrzegliśmy. Dopiero kiedy wyszliśmy z niego, zobaczyliśmy, że pędzą tłum ludzi do stodoły. Był wielki krzyk i zamieszanie. Podbiegliśmy wszyscy za nimi. Jak to dzieci. Ciągle ich widzę. Ciągle słyszę ten ich krzyk w mojej głowie. Co dnia i na nowo. I codziennie się za nich modlę. (…)
—mówi.
Stłoczonych pędzili ich tam krzykami, do tej stodoły. Do środka. Starszych popychano jednych na drugich, a dzieci, które zostawały na końcu, wrzucali na samą górę. Ot tak, brali za kark, za ramię i wrzucali na sam wierzch.
Kto? Cywile czy umundurowani?
—pytam.
Niemcy
—pewnie i bez chwili namysłu odpowiada pani Hieronima, dodając:
To byli Niemcy. Mieli mundury Gestapo. Czarne mundury.
Ciąg dalszy na następnej stronie.
====
Wtedy jeszcze nie wiedziałem, że to, co powiedziała pani Wilczewska, potwierdzało trop prowadzący do prawdziwych sprawców zbrodni. Wbrew powszechnemu mniemaniu w czasie II wojny czarne mundury nie były tylko w powszechnym użyciu SS, nosili je oficerowie i żołnierze tylko niektórych, specjalnych oddziałów, w tym Allgemeine SS, w tym Einsatzkommando SS Zichenau-Schröttersburg operujące na tych terenach pod dowództwem Hauptsturmführera SS Hermanna Schapera. O tym jednak ośmioletnie dziecko nie mogło wiedzieć. (…) Upewniam się, co do tych Niemców, pytając:
I po jakiemu mówili?
Po niemiecku. To byli Niemcy. Nawet twarzy nie mieli jak nasi ludzie. Jak Polacy. Wtedy, jak chciałam podać tym Żydom wody, to Niemiec szarpnął mnie, wrzeszcząc: „Raus, du verfluchte Scheisse!”, po niemiecku. Ale inny oficer podszedł do mnie i powiedział, ale nie po niemiecku, tylko po rosyjsku: „Przypatrzcie się teraz uważnie, co robimy. Bo jak skończymy to robić z Żydami, to to samo będziemy robić z wami, Polakami”.
—mówiła pani Hieronima.
Dlaczego mówił po rosyjsku? Skąd się tam wziął Rosjanin w niemieckim mundurze? Trudno powiedzieć, ale wiadomo, że w latach 1939-1941 Gestapo ściśle współpracowało z NKWD w likwidacji podziemia i politycznej opozycji na terenach okupowanych przez Sowietów i przez Niemców. (…)
Jak już ich tam zagonili
—wspomina dalej pani Hieronima:
to z takich długich karabinów zaczęli psikać na tę stodołę wodą. Jak to podpalili, to domyśliłam się potem, jak byłam starsza, że to musiała być benzyna, nie woda. Od razu się wszystko zajęło. Wkoło ten ogień tak poszedł… I ten krzyk tych ludzi w środku… Ten straszny krzyk! Ciągle to mam w uszach…
Starsza pani zaciska dłoń w dłoni. W jej opowieści wielokrotnie powraca tych kilka utrwalonych na zawsze w pamięci dziecka obrazów. I krzyk umierających, palonych żywcem ludzi. Wcześniej ośmioletnia dziewczynka chciała koniecznie podać wodę do picia ofiarom. Nie mogła, bo Niemcy ją odgonili - ta woda wraca również w opowieściach pani Wilczewskiej. Jako dziecko zapamiętała, że następnego dnia, po wygaśnięciu ognia i zawaleniu się resztek stodoły, niektóre z nadpalonych, nieludzko poparzonych ofiar jakimś cudem żyły jeszcze w tych popiołach, i że niemieckie oddziały otaczały kordonem to drgające w agonii ludzkie pogorzelisko, nie pozwalając do samego końca zbliżyć się tam nikomu.
Pytam, czy ktoś przed nami nie próbował przeprowadzić z nią wywiadu. Było paru dziennikarzy. Zapisywali rozmowy, ale potem nigdy nic się nie ukazało. Dlaczego? Rozmawiamy o kamiennym pomniku, postawionym po wojnie przez mieszkańców w miejscu zbrodni. O tym, na którym napisano, że zbrodni dokonali Niemcy, a który - zniknął. Mówimy jeszcze o oszczerstwach zarzucających Polakom udział sprawczy, o absurdach tych kłamstw. Polacy w czasie szalejącego terroru niemieckiej okupacji nie mogli po prostu fizycznie poza kontrolą Niemców przeprowadzić na własną rękę tego typu akcji. (…)
Ciąg dalszy na następnej stronie.
Drukujesz tylko jedną stronę artykułu. Aby wydrukować wszystkie strony, kliknij w przycisk "Drukuj" znajdujący się na początku artykułu.
„Polacy słusznie byli dumni z oporu, jaki stawiali nazistowskim okupantom, ale faktycznie podczas wojny zabili więcej Żydów niż Niemców.” To napisał Żyd judzący przeciw Polsce po całym świecie, również nad Wisłą. Napisał to niecały rok temu w niemieckiej gazecie „Die Welt”, ku uciesze jej czytelników, potomków wpychających do komór gazowych i wrzucających do pieców przodków autora tej ohydnej tezy. Autor ten nazywa się Jan Tomasz Gross – a któż by inny.
Przedstawia się jako wybitny historyk amerykański, choć w Ameryce prawie nikt go nie zna. Głos tego człowieka za to jest niezwykle uważnie słuchany w Polsce i co dziwniejsze jego tezy są podejmowane i upowszechniane nie tylko przez nierzetelnych publicystów lub marnych wydawców, ale także przez naukowców, historyków z tytułami.
Jak choćby przez pana Andrzeja Friszke, profesora historii najnowszej, któremu nie od dziś niebywałą trudność sprawia dostrzeżenie jakichś pozytywnych cech w narodzie polskim. Te negatywne opinie wypowiada oczywiście z potrzeby naukowej, broń Boże z jakiej niechęci do Polaków. Z tej samej naukowej potrzeby porównuje w żywiącej się minioną sławą gazecie „Rzeczpospolita” PiS do PRL-u oraz wyraża pogardę dla polskiego ludu, jak też optuje za proniemiecką polską polityką historyczną – wyraźnie za nią tęskni. Tylko tak dalej, panie profesorze! Ordery czekają – tym razem w Berlinie. Przede wszystkim w Berlinie, ponieważ pan Friszke posługując się autorytetem pana Grossa wziął w solidną obronę Niemców usiłując łagodzić ich obraz jako morderców Żydów, przerzucając winę rzecz jasna na Polaków. Przy okazji skopał nieżyjącego już prezesa IPN prof. Janusza Kurtykę i jeszcze mocniej dopiero co mianowanego dr. Jarosława Szarka, który ośmielił się mieć wątpliwości w kwestii mordu w Jedwabnem i jak wiemy zaproponował dokładne przebadanie tej sprawy. Nowy prezes oczywiście popełnił błąd, bo nie zaakceptował autorytetu Grossa, który raz na zawsze obwieścił, że Polacy to mordercy. Panie Jarosławie, panie doktorze, czy to naprawdę tak trudno zrozumieć?
Chcąc pomóc nowemu prezesowi IPN i oczywiście Czytelnikom pozwolę sobie zacytować zeznania świadków mordu w Jedwabne, ludzi dziś oczywiście starszych, mieszkających obecnie na drugim kontynencie. Odnalazł ich Wacław Kujbida i nagrał oraz spisał opowieści naocznych świadków tragicznych wydarzeń. Opublikowano je w miesięczniku „Wpis” (nr styczniowy z 2015 r.). Oto główne fragmenty:
Hieronima Wilczewska nie wygląda na swoje 80 lat. Szczupła sylwetka, elegancka sukienka, siwe włosy upięte wysoko w kok z tyłu głowy. Zawsze w ręce albo gdzieś obok nieodłączny różaniec.
Urodziłam się i mieszkałam obok Jedwabnego, we wsi Kucze Wielkie
—zaczyna opowieść pani Hieronima.
Stamtąd chodziłam w niedziele i na nauki przed komunijne do kościoła; wtedy, w ten czwartek też przyszłam z Kucz do Jedwabnego. Kiedy wchodziliśmy do kościoła, nic specjalnego nie spostrzegliśmy. Dopiero kiedy wyszliśmy z niego, zobaczyliśmy, że pędzą tłum ludzi do stodoły. Był wielki krzyk i zamieszanie. Podbiegliśmy wszyscy za nimi. Jak to dzieci. Ciągle ich widzę. Ciągle słyszę ten ich krzyk w mojej głowie. Co dnia i na nowo. I codziennie się za nich modlę. (…)
—mówi.
Stłoczonych pędzili ich tam krzykami, do tej stodoły. Do środka. Starszych popychano jednych na drugich, a dzieci, które zostawały na końcu, wrzucali na samą górę. Ot tak, brali za kark, za ramię i wrzucali na sam wierzch.
Kto? Cywile czy umundurowani?
—pytam.
Niemcy
—pewnie i bez chwili namysłu odpowiada pani Hieronima, dodając:
To byli Niemcy. Mieli mundury Gestapo. Czarne mundury.
Ciąg dalszy na następnej stronie.
====
Wtedy jeszcze nie wiedziałem, że to, co powiedziała pani Wilczewska, potwierdzało trop prowadzący do prawdziwych sprawców zbrodni. Wbrew powszechnemu mniemaniu w czasie II wojny czarne mundury nie były tylko w powszechnym użyciu SS, nosili je oficerowie i żołnierze tylko niektórych, specjalnych oddziałów, w tym Allgemeine SS, w tym Einsatzkommando SS Zichenau-Schröttersburg operujące na tych terenach pod dowództwem Hauptsturmführera SS Hermanna Schapera. O tym jednak ośmioletnie dziecko nie mogło wiedzieć. (…) Upewniam się, co do tych Niemców, pytając:
I po jakiemu mówili?
Po niemiecku. To byli Niemcy. Nawet twarzy nie mieli jak nasi ludzie. Jak Polacy. Wtedy, jak chciałam podać tym Żydom wody, to Niemiec szarpnął mnie, wrzeszcząc: „Raus, du verfluchte Scheisse!”, po niemiecku. Ale inny oficer podszedł do mnie i powiedział, ale nie po niemiecku, tylko po rosyjsku: „Przypatrzcie się teraz uważnie, co robimy. Bo jak skończymy to robić z Żydami, to to samo będziemy robić z wami, Polakami”.
—mówiła pani Hieronima.
Dlaczego mówił po rosyjsku? Skąd się tam wziął Rosjanin w niemieckim mundurze? Trudno powiedzieć, ale wiadomo, że w latach 1939-1941 Gestapo ściśle współpracowało z NKWD w likwidacji podziemia i politycznej opozycji na terenach okupowanych przez Sowietów i przez Niemców. (…)
Jak już ich tam zagonili
—wspomina dalej pani Hieronima:
to z takich długich karabinów zaczęli psikać na tę stodołę wodą. Jak to podpalili, to domyśliłam się potem, jak byłam starsza, że to musiała być benzyna, nie woda. Od razu się wszystko zajęło. Wkoło ten ogień tak poszedł… I ten krzyk tych ludzi w środku… Ten straszny krzyk! Ciągle to mam w uszach…
Starsza pani zaciska dłoń w dłoni. W jej opowieści wielokrotnie powraca tych kilka utrwalonych na zawsze w pamięci dziecka obrazów. I krzyk umierających, palonych żywcem ludzi. Wcześniej ośmioletnia dziewczynka chciała koniecznie podać wodę do picia ofiarom. Nie mogła, bo Niemcy ją odgonili - ta woda wraca również w opowieściach pani Wilczewskiej. Jako dziecko zapamiętała, że następnego dnia, po wygaśnięciu ognia i zawaleniu się resztek stodoły, niektóre z nadpalonych, nieludzko poparzonych ofiar jakimś cudem żyły jeszcze w tych popiołach, i że niemieckie oddziały otaczały kordonem to drgające w agonii ludzkie pogorzelisko, nie pozwalając do samego końca zbliżyć się tam nikomu.
Pytam, czy ktoś przed nami nie próbował przeprowadzić z nią wywiadu. Było paru dziennikarzy. Zapisywali rozmowy, ale potem nigdy nic się nie ukazało. Dlaczego? Rozmawiamy o kamiennym pomniku, postawionym po wojnie przez mieszkańców w miejscu zbrodni. O tym, na którym napisano, że zbrodni dokonali Niemcy, a który - zniknął. Mówimy jeszcze o oszczerstwach zarzucających Polakom udział sprawczy, o absurdach tych kłamstw. Polacy w czasie szalejącego terroru niemieckiej okupacji nie mogli po prostu fizycznie poza kontrolą Niemców przeprowadzić na własną rękę tego typu akcji. (…)
Ciąg dalszy na następnej stronie.
Strona 1 z 6
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/historia/303929-miesiecznik-wpis-dotarl-do-nowych-zeznan-swiadkow-z-jedwabnego-to-byli-niemcy-male-dzieci-wrzucali-do-stodoly