Wołyń jak Kuryle, czyli jaki wyciągnąć wniosek z faktu, że historyczny dialog z Ukrainą znalazł się w ślepym zaułku

fot. Fratria
fot. Fratria

Kwestia rozkazu, czyli zwornik konfliktu

Zgodnie z planem 11 lipca 1943 roku oddziały UPA uderzyły jednocześnie na 96 miejscowości pow. horochowskiego i włodzimierskiego oraz na trzy w powiecie kowelskim. Następnego dnia, 12 lipca, ten sam los spotkał kolejne pięćdziesiąt miejscowości w dwóch pierwszych powiatach

—napisał najbardziej ceniony zajmujący się tym okresem historyk, prof. Grzegorz Motyka.

Uczony przecież nie motywowany antyukraińskością, ba! – oskarżany przez część tzw. środowisk kresowych o filoukraińskość.

Wołyńscy negacjoniści podnoszą, że nie ma zachowanego pisemnego rozkazu rozpoczęcia eksterminacji. Ale to, że musiał zostać wydany, jest kompletnie oczywiste w sensie logicznym. Brak pisanego dokumentu jest doprawdy mało ważny w sytuacji, w której jednego dnia zdyscyplinowane oddziały, podległe jednemu dowództwu, atakują (w celu wyrżnięcia ludności) sto wsi. Historycy nie dysponują przecież również pisemnym rozkazem Hitlera, nakazującym wymordowanie Żydów. Tym niemniej z faktu, że państwo niemieckie zaczęło ich w określonym czasie zabijać, wynika w sposób jasny, że rozkaz musiał zostać wydany.

Skądinąd o rozkazie mordowania Polaków wiemy nie tylko dedukcyjnie, ale i pozytywnie – z zeznania schwytanego rok później przez NKWD wysokiego oficera UPA. Wołyńscy negacjoniści odpowiadają, że takie zeznania są niewiarygodne. Pomińmy już fakt, że trudno byłoby utrzymywać jakoby sam fakt że NKWD coś zaprotokołowało dowodził, że tak nie było. Przecież czasami chyba jednak zdarzało się, że więźniowie radzieckich organów mówili prawdę, a ich zeznania zostały mniej więcej prawidłowo zapisane?

To jednak mniej ważne. Ważniejsze, iż zeznania owego oficera zgadzają się zarówno z faktami (że eksterminacja Polaków, dokonana przez UPA, miała miejsce) jak i z normalną logiką (tak jak pisałem wyżej – jeśli zdyscyplinowane oddziały jednego dnia atakują szereg miejscowości i mordują ich ludność, to znaczy że działają na rozkaz).

Przedwojenny plan eksterminacji

Dodajmy, że wymordowanie Polaków zostało zaplanowane jeszcze przed wojną. Członek najwyższych władz OUN, Mychaiło Kołodziński (dowódca armii Ukrainy Zakarpackiej, rozstrzelany przez Węgrów po zajęciu przez nich tego terytorium) sporządził przedtem dokument, zatytułowany „Ukraińska doktryna wojskowa”.

Wymieść dosłownie co do nogi polski element z Zachodnich Ukraińskich Ziem

—pisał.

Polski element, który będzie stawiał czynny opór musi ulec w walce, a resztę trzeba sterroryzować i zmusić do ucieczki za Wisłę. Bo nie można dopuścić do tego, aby po zdobyciu Z.U.Z. polski element mógł tu żyć obok Ukraińców. (…) Trzeba pamiętać, że im więcej wrogiego elementu zginie podczas powstania, tym łatwiejsza będzie budowa ukraińskiego państwa” (podkreślenie moje – PS).

Czy, mimo że można by się pocieszać iż według Kołodyńskiego „nie stawiający czynnego oporu polski element” miałby mieć szansę ucieczki, to nie jest zapowiedź ludobójstwa?

Oczywiście że nie wiadomo, czy plan powstania opracowywany przez Kołodzińskiego był znany decydującym parę lat później o rozpoczęciu ludobójczej operacji na Wołyniu. Ale przecież i on, i oni byli przed wojną (i przed jego śmiercią) częścią jednego, bardzo szczupłego grona. Więc to, co Kołodziński napisał, wolno uznać za przejaw typu myślenia, panującego w tym środowisku

A inne zdanie Kołodzińskiego „wobec wrogiego elementu należy wykazać się takimi okrucieństwem w czasie powstania, aby jeszcze dziesiąte pokolenie bało się choćby popatrzeć w stronę Ukrainy” (podkr. PS) – czy też nie jest kompletnie jednoznaczne? To jest już nie tylko zapowiedź ludobójstwa, ale też celowego, intencjonalnego (a nie będącego efektem „naturalnego okrucieństwa chłopstwa”, jak chcą wierzyć niektórzy) mordowania za pomocą metod specjalnie okrutnych. Zapowiedź, dodajmy, zrealizowana precyzyjnie w ‘43 roku.

To tłumaczy pewien fenomen. Otóż, choć nie jest prawdą rozpowszechnione przekonanie, jakoby na Wołyniu normą było mordowanie Polaków w sposób sadystyczny, to zarazem takie przypadki były zastanawiająco częste. Powtórzmy – zastanawiająco często mordercy zadawali sobie trud (i poświęcali własny czas, a nie zawsze mieli go pod dostatkiem) żeby nie tylko zabić, ale zabić jak najokrutniej. Tak było na przykład w Janowej Dolinie - tam działały silne i dobrze uzbrojone oddziały ukraińskie, przez cały czas trwania rzezi trwała też zacięta walka UPA z broniącymi znajdującego się w tej miejscowości fortu Niemcami. Więc teoretycznie logicznym byłoby, żeby mordowanych Polaków zabijać jak najprędzej, z broni palnej – mordercy ją mieli w dużych ilościach, to nie byli chłopi z kłonicami – po to, żeby jak najszybciej mordujących móc skierować do innych zadań. Do walki. Żeby zyskać wolne ręce. A mimo to działo się inaczej; oszczędźmy czytelnikowi drastycznych szczegółów.

Przypadek? Nie, konsekwentna realizacja planu, zakładającego nie tylko wymordowanie polskich cywili, ale uczynienie tego właśnie, celowo, ze szczególnym okrucieństwem. Bo „trzeba terroru - uczyńmy go piekielnym” – pisał Kołodziński.

Ciąg dalszy na następnej stronie.

==

Jakościowa różnica

Strona ukraińska próbuje podważać podane przez Motykę liczby - 99 wsi zaatakowanych jednego dnia, i 50 które stały się obiektem eksterminacyjnych napadów dnia następnego. Bez zbadania i wyłącznie na użytek tego sporu przyjmijmy, że Motyka tutaj przesadził. O ile mógł się mylić największy naukowy autorytet w tej dziedzinie, przy tym – nigdy nie dość podkreślania tego - autor przecież bynajmniej nie antyukraiński? Załóżmy, że pomylił się naprawdę znacząco. Czyli o jedną trzecią.

Dało by to nam ponad 60 wsi zaatakowanych w sposób eksterminacyjny jednego dnia, i ok. 30 następnego dnia. Załóżmy, że tak. Co to zmienia? Na pewno nie zmienia zasadniczego faktu: że mianowicie OUN-UPA zdecydowała o wyeksterminowaniu całej polskiej ludności Wołynia. A jeśli zaatakowano mniej wsi, jeśli zginęło mniej ludzi, niż szacuje większość historyków… to co z tego wynika? Tyle, że mordercy byli mniej efektywni, niż większość historyków uważała.

A przecież po 11 lipca ‘43 działo się to samo (choć pojawiały się już silniejsze elementy polskiej samoobrony; miejscami nawet i odwetu). I przedtem też mordowano Polaków. A potem był rok ‘44, i objęcie rzezią Podola oraz Lwowszczyzny.

Nigdy dość podkreślania – ja nie kwestionuję, że w tych (i późniejszych) latach Polacy (czyli akowcy, polskie samoobrony, po wojnie antykomunistyczna partyzantka, a także LWP) również popełniali zbrodnie wobec Ukraińców. Popełniali; i często straszne. Tylko że z banderowskimi porównać ich nie sposób. Nie tylko ze względu na skalę. I nie tylko ze względu na to, że zbrodnie ukraińskie były chronologicznie pierwsze - to one uruchomiły po polskiej stronie spiralę odwetu, a także polskie działania prewencyjne, których elementem bywały masowe mordy cywili (Hrubieszowszczyzna w ‘44 roku). Przede wszystkim dlatego, że to zbrodnie ukraińskie były celowym i na zimno pomyślanym wykonaniem planu obejmujących ogromne obszary masowych czystek etnicznych. A masowe mordowanie ludności cywilnej nie było przypadkiem, tylko było z góry założonym elementem tego planu. I to właśnie przede wszystkim różni je jakościowo od zbrodni Polaków.

Strona ukraińska (a także najbardziej sprzyjający jej publicyści polscy) przyznać tego wszystkiego nie chce. Woli rozmywać sprawę w ogólnym chaosie. W wizjach, w myśl których działy się wprawdzie rzeczy straszne, ale „wiadomo – wojna, zdziczenie i chaos”. Posuwa się czasem do określenia kresowych Polaków (nawet nie władz II Rzeczpospolitej, tylko miejscowych, cywilnych Polaków…) mianem „okupantów”. Czy też do klasowej interpretacji sytuacji, w myśl których ukraińscy chłopi mieli pomścić wiekowe społeczne krzywdy. Co – łagodnie mówiąc – nie w pełni pasuje do sytuacji, w której ofiarą masowych zbrodni stało się nie polskie ziemiaństwo (już przedtem wywiezione przez Rosjan), tylko polscy chłopi, w sensie społecznym zajmujący tę samą pozycję co ich ukraińscy sąsiedzi.

To ostatnie, nawiasem mówiąc, w sposób uderzający różnicuje sytuację Kresów południowo-wschodnich z obszarami na północ od Prypeci, gdzie wprawdzie w ‘39 roku po 17 września białoruska (i żydowska) młodzież w antypolskim zrywie zabijała – bywało - oficerów, policjantów i ziemian, ale polskich plebejuszy nie ruszała. I w ogóle to, co się tam działo, nie przyjmowało postaci czystek etnicznych. No cóż, na północ od Prypeci nie było banderowskiej ideologii.


Co więc czynić w tej sytuacji? Zwłaszcza jeśli – jak napisałem wyżej – polskie realne zaangażowanie w Ukrainę, rozumiane zarówno jako pomoc państwowa czy organizacji społecznych, jak i jako inwestycje biznesowe absolutnie nie daje nam podstaw do tego, by z punktu widzenia rządu w Kijowie być partnerem, mogącym rościć jakieś poważnie traktowane pretensje?

Jak zawsze, tak i tutaj nerwy są złym doradcą. Ukraińska odmowa uznania historycznych faktów, i niebezpieczny (przede wszystkim dla samych Ukraińców) kierunek rozwoju naddnieprzańskiej polityki historycznej nie zmieniają bowiem czynników zasadniczych. Czyli po pierwsze tego, że  - nigdy dość przypominania – radykalny nacjonalizm jest na obecnej Ukrainie szczątkowy. Po drugie – że nawet gdyby, teoretycznie, ta sytuacja uległa zmianie, to i tak nieistnienie w liczącej się skali naszej mniejszości na Ukrainie powodowałby brak pola do realnego polsko-ukraińskiego konfliktu i brak potencjalnych tego konfliktu ofiar.

Wreszcie po trzecie – choć zacząłem ten tekst od stwierdzenia, że sytuacja Ukrainy uległa poprawie, i zagłada bytu państwowego już jej raczej nie grozi, to ta konstatacja nie unieważnia geopolityki. A ta jest niezmienna. I niezmiennie istnienie Ukrainy jako trwałego, autentycznie niepodległego państwa jest w najwyższym interesie Polski. Póki zagraża rosyjski imperializm, nie wolno czynić niczego, co mogłoby Moskwie pomóc.

Co więc czynić w tej sytuacji? Odpowiedzmy daleką analogią. Przywoływana tu często Rosja trzyma od ‘45 roku japońskie Kuryle. Japonia nigdy nie wyrzekła się tych wysp, podkreśla to, i zmierza do ich odzyskania. Trwa więc przewlekły konflikt, który nie przeszkadza jednak obu państwom współdziałać ze sobą – ku obopólnemu interesowi – na wielu innych polach. Po prostu Tokio zdecydowało w pewnym momencie, że sprawę Kuryli można i trzeba niejako wyjąć z całokształtu stosunków japońsko-rosyjskich. Spór o wyspy sobie, a cała reszta – sobie.

Otóż realistyczne, jak sądzę, byłoby założenie że konflikt o prawdę na temat Wołynia – to w relacjach polsko-ukraińskich mogłyby być takie Kuryle. Nie wyrzekamy się tu niczego. Odwrotnie: twardo i jednoznacznie mówimy swoje. Nie idziemy tu na fałszywe kompromisy z nieprawdą. Jeśli strona ukraińska nadal będzie odmawiać uznania oczywistego a kluczowego faktu, iż kierownictwo OUN podjęło w ‘43 roku decyzję o masowej eksterminacji Polaków – to trudno, zawieszamy dialog historyczny, a w każdym razie państwowy patronat nad nim.

Nieprzesadnie „szanujemy wrażliwość partnera” – gdy w Polsce podnoszą się nawet przesadne postulaty dotyczące Wołynia nie histeryzujemy (co nie znaczy, że je popieramy). Prowadzimy swoją, jednoznaczną politykę historyczną. Nie rozdzieramy szat, gdy okazuje się że nie można jej uzgodnić z ukraińską. W końcu jesteśmy dwoma państwami, tak jest i pozostanie. Żadnej nowej Rzeczpospolitej wielu narodów, żadnego Międzymorza nigdy nie będzie, to wizje piękne ale kompletnie niezgodne z intencjami potencjalnych partnerów i ich interesami – rozumianymi tak, jak rozumieją je oni.

Ale też ograniczamy ten historyczny konflikt do tej jednej sfery. Nie dopuszczamy do tego, aby wpływał on w jakimkolwiek stopniu na cokolwiek w relacjach polsko-ukraińskich, co nie jest z nim bezpośrednio związane. Jednym słowem, Kuryle konsekwentnie ograniczamy do Kuryli.

Mówimy głośno swoje. I czekamy na następne pokolenia.

« poprzednia strona
123

Dotychczasowy system zamieszczania komentarzy na portalu został wyłączony.

Przeczytaj więcej

Dziękujemy za wszystkie dotychczasowe komentarze i dyskusje.

Zapraszamy do komentowania artykułów w mediach społecznościowych.