Janecki: W Niemczech nikt nie zakazuje książki o NRD-owskiej przeszłości Merkel. W Polsce z jednego zdania Kaczyńskiego rozpętano histeryczną kampanię

fot. PAP/EPA
fot. PAP/EPA

O różnicach w podejściu do ujawniania niewygodnej  przeszłości  Angeli Merkel w Polsce i w Niemczech - rozmawiamy z publicystą tygodnika "Sieci" Stanisławem Janeckim.

czytaj: NRD-owska przeszłość Angeli Merkel wypływa na powierzchnię. Bezlitosna biografia o powiązaniach ze Stasi we wtorek

wPolityce.pl: Pamięta Pan jakie gromy posypały się na głowę Jarosława Kaczyńskiego, gdy wspomniał o przeszłości Angeli Merkel? A teraz w Niemczech wychodzi książka, która ukazuje jej powiązania ze Stasi i zaangażowanie w system polityczny Wschodnich Niemiec. Jak to jest, że w Niemczech takie rzeczy mówić wolno, a u nas nie?

Stanisław Janecki: W 2011 roku, w sercu kampanii parlamentarnej, pojawiło się oświadczenie byłych ministrów spraw zagranicznych RP Władysława Bartoszewskiego, Włodzimierza Cimoszewicza, Andrzeja Olechowskiego, Dariusza Rosatiego, Daniela Rotfelda – pełne oburzenia, że w książce Jarosława Kaczyńskiego "Polska naszych marzeń" ukazało się – jedno, a w wywiadzie prasowym dwa zdania o Angeli Merkel.

Przypomnijmy - to zdanie brzmiało: "Nie sądzę, żeby kanclerstwo Angeli Merkel było wynikiem czystego zbiegu okoliczności, nie będę jednak tego przeświadczenia rozwijał, zostawiam to politykom i historykom".

I z tego zdania zrobiono niezwykle histeryczną kampanię. Pisano, że to narusza sojusze, jest straszną rzeczą łamiąca zasady. Byli ministrowie wyrazili swoje oburzenie i wiernopoddańczo zadeklarowali swoją lojalność wobec kanclerza obcego państwa, a nie wobec byłego premiera własnego kraju. Tymczasem minęły niecałe dwa lata i w Niemczech ukazuje się książka Ralfa Georga Reutha, dziennikarza "Bild Zeitung" i Guentera Lachmanna, dziennikarza "Die Welt" pt. "Pierwsze życie Angeli M.", którzy prześwietlają przeszłość pani kanclerz z czasów NRD. I okazuje się, po zbadaniu licznych źródeł, po dziesiątkach rozmów z uczestnikami życia politycznego w ówczesnej NRD, że Angela Merkel nie była wielką przeciwniczką socjalizmu wschodnioniemieckiego, że próbowała tego socjalizmu bronić. A wylansowali ją działacze partii, która powstała pod koniec NRD, która nazywała się Demokratischer Aufbruch, czyli Demokratyczny Przełom. W latach 90-tych wyszło na jaw, że ci działacze, czyli Lothar de Maiziere oraz szef partii Wolfgang Schnur, przez lata byli tajnymi współpracownikami niemieckiej służby bezpieczeństwa Stasi. A Angela Merkel właśnie dzięki lansowaniu przez tych panów stała się rzeczniczką DA, potem ważną działaczką CDU, ministrem, a w końcu przewodnicząca partii i kanclerzem Niemiec.

I jakoś nie słychać dziś głosów tych ministrów spraw zagranicznych RP, którzy wówczas napisali pełen oburzenia akt solidarności z Angelą Merkel, że panowie Reuht i Lachmann to łgarze, którzy niszczą wizerunek szefa rządu własnego kraju, że tak się nie godzi.

A przypomnijmy sobie ogromną kampanię medialną w Polsce zbudowaną na dwóch zdaniach Jarosława Kaczyńskiego. Teraz jest zastanawiająca cisza. Więc albo ci panowie, którzy ja rozpętali, nie umieją czytać, albo jest im głupio, albo nie mają za grosz honoru, żeby powiedzieć, że rozpętana wówczas kampania była po prostu zwykłym służalstwem, idiotyzmem oderwanym od rzeczywistości.

Bo fakty, które przytaczają panowie Reuth i Lachmann w niemieckiej prasie były publikowane od lat. Oczywiście teraz zebrane w książce, potwierdzone dokumentami i rozmowami ze świadkami robią większe wrażenie. Ale nikt w Niemczech nie zakazuje wydawania tej książki, nie pisze, że to zamach na demokrację, że to jest podważanie dobrego imienia przywódcy państwa itd. Można sobie zadać pytanie skąd ta wiernopoddańczość, ten kretynizm – bo tu muszę użyć ostrego słowa - bierze się w Polsce.

Skąd?

To jest spuścizna PRL, spuścizna państwa wasalnego, w którym uważa się z każdym słowem, żeby nie urazić suzerena. Ma się prawdę gdzieś, mimo, że prawda jest zupełnie inna.

Niemcy są odważniejsi...

W Niemczech jak się okazuje można pisać o Angeli Merkel prawdę, można ujawniać dokumenty, można zadawać pytania. W Polsce nie można tego robić, mimo że nie dotyczy to polskiego polityka. Jest to niezwykła hipokryzja i takie zepsucie życia publicznego, że właściwie brakuje słów. Ale można powiedzieć, że historia jest nierychliwa ale sprawiedliwa.

Bo teraz okazuje się, że można napisać o wiele więcej, całą książkę nawet i że w demokratycznym kraju jest to rzecz oczywista.

To jest ten sam syndrom, który pojawił się w Polsce przy okazji książki Sławomira Cenckiewicza i Piotra Gontarczyka o Lechu Wałęsie. Przecież na Zachodzie od lat jest oczywiste, że te wszystkie rzeczy, które znalazły się w tej publikacji są znane. I nikt nie traktuje tam obywateli jak dzieci, którym nie można powiedzieć prawdy, bo się zdemoralizują albo zrobią coś głupiego. To jest traktowanie obywateli własnego państwa jak absolutnych idiotów!

not. ansa

 

Zapraszamy do komentowania artykułów w mediach społecznościowych