W 2013 roku amerykański think tank strategiczny RAND przedstawił raport w którym analitycy tej instytucji obliczyli kosztu utrzymywania przez siły zbrojne Stanów Zjednoczonych zamorskich baz. W porównaniu z kosztami utrzymania tego samego potencjału militarnego w Ameryce wysunięta obecność poza granicami Stanów Zjednoczonych okazała się droższa od 10 do 40 tys. dolarów rocznie na jedną osobę personelu. Te różnice wynikają zarówno z faktu, że np. lotnictwo jest zdecydowanie najdroższe (tu różnica w kosztach dochodziła do 40 tys. dolarów) ale też z tego gdzie znajdowały się te bazy. Europejskie kosztowały amerykańskiego podatnika znacznie więcej niż podobne, znajdujące się w państwach azjatyckich (jedynie utrzymanie sił lądowych kosztowało w Japonii i Korei Płd. więcej). Eksperci organizacji opowiadającej się za likwidacją amerykańskich zamorskich baz wojskowych policzyli w 2022 roku, że w Europie Waszyngton utrzymywał 300 baz, z czego w Polsce były 4 a w Niemczech 123, we Włoszech 22, w Wielkiej Brytanii 22 i 14 w Turcji. Te liczby nie uległy zasadniczej zmianie, nawet jeśli uznamy, że Jesionka jest de facto amerykańską bazą w Polsce. Organizacja, która przeprowadziła te wyliczenia to Quincy Institute for Responsible Statecraft, co ma o tyle istotne znaczenie dla naszych rozważań, iż uchodzi ona za jeden z think tanków z zaplecza zwycięskiego obozu MAGA skupionego wokół Donalda Trumpa. Trudno zaprzeczyć też faktom w świetle których państwa, takie Włochy, wydające 1,4 proc. swego PKB na bezpieczeństwo czy Niemcy, tylko dzięki księgowym sztuczkom, polegającym choćby na kwalifikowaniu pomocy dla Ukrainy jako inwestycji w obronność, są w stanie raportować o tym, że po 10 latach od szczytu w Walii wreszcie osiągnęli 2 proc. PKB, są największymi beneficjentami amerykańskiej obecności wojskowej na naszym kontynencie. W marcu 2018 r. amerykańskie dowództwo europejskie dysponowało około 70 000 żołnierzami, 2 000 rezerwistami i zatrudniało 16 350 cywilnych pracowników Departamentu Obrony. Po doliczeniu sił rozmieszczonych w ramach operacji Atlantic Resolve, a także kosztów operacyjnych i związanych z utrzymaniem tego potencjału, roczne wydatki na te siły wynosiły około 20,3 mld USD w 2017 r. i wzrosły do 24,4 mld USD w 2018 r.. Po wybuchu wojny na Ukrainie, jak wynika z informacji Departamentu Obrony wzrosła wojskowa obecność amerykańska na naszym kontynencie (do 100 tys. żołnierzy) co wraz ze skokiem inflacji musiało podnieść te koszty i można przyjąć, iż dziś oscylują one na poziomie zapewne nie mniejszym ok. 40 mld dolarów rocznie.
W 2024 roku szacowano też, że w Niemczech stacjonowało ok. 35 tys. amerykańskich żołnierzy, we Włoszech było to 13,5 tys. a w Polsce jedynie 299 osób. Nieuchronnym jest w tej sytuacji postawienie przez administrację Trumpa pytania w jakim stopniu Europejczycy, a przede wszystkim najbogatsze państwa naszego kontynentu, należące do grupy G7 Włochy i Niemcy, partycypują w kosztach utrzymania sił sojuszniczych? Nicolas Burns, amerykański ambasador przy NATO powiedział w 2018 roku dziennikarzom, że europejscy sojusznicy „płacą” Stanom Zjednoczonym 2,5 mld dolarów rocznie po to aby Amerykanie utrzymywali swój potencjał wojskowy w ich krajach i dodał, że drożej byłoby zamknąć istniejące bazy i przenieść siły do kraju lub w inne lokalizacje, niż utrzymywać je w istniejących. Ma to związek przede wszystkim z już poniesionymi, przez dziesięciolecia funkcjonowania, kosztami inwestycyjnymi i związanymi z utrzymywaniem tych placówek. New York Times podawał w 2017 roku, że europejscy sojusznicy pokrywają 34 proc. kosztów ponoszonych przez Amerykanów w związku z utrzymywaniem ich potencjału wojskowego na naszym kontynencie. Dziennikarze również pisali o 2,5 mld dolarów europejskiej kontrybucji do amerykańskiej obecności wojskowej, a to czy stanowi to taką czy znacznie mniejszą część kosztów wynika zapewne z metodyki liczenia. Jedno nie ulega wątpliwości – bogate państwa z naszego kontynentu pokrywają niewielką część kosztów ponoszonych przez Waszyngton w związku z obecnością wojskową w Europie, a to oznacza, że kwestia ta, podnoszona już w czasie pierwszej kadencji Trumpa wróci ponownie i to zapewne z większą siłą. Pisał o tym Mike Waltz nominowany przez prezydenta – elekta na stanowisko szefa Narodowej Rady Bezpieczeństwa. W opublikowanym w lutym tego roku artykule zauważył, że „Europejscy politycy czuli się komfortowo w sytuacji w której amerykańscy podatnicy dopłacali do ich obrony, aby mogli finansować swe programy socjalne”. I dalej wymieniał właśnie Niemcy i Włochy podjąć przykład tych państw jak egzemplifikację polityki „pasażera na gapę” w kwestiach bezpieczeństwa którą konsekwentnie realizowały najbogatsze stolice naszego kontynentu. Za czasów pierwszej kadencji Trumpa, kiedy przedstawił on propozycję określoną mianem koszty + 50 proc. Niemcy wydawały na amerykańskich żołnierzy stacjonujących na ich terytorium ok. 1 mld dolarów. Jak obliczył wówczas Rick Berger z America Enterprise Institute przyjęcie tej formuły kosztowałoby Berlin dodatkowo 9,3 mld dolarów rocznie nie licząc oczywiście środków, które nasi sąsiedzi musieliby wydać aby poprawić sprawność Bundeswehry. Obecnie, jak informują europejskie media w toku niedawnego spotkania w Budapeszcie przedstawiciele państw naszego kontynentu dyskutowali kwestię dojścia do poziomu 3 proc. PKB. Polska nie ma z tym problemu, bo w przyszłym roku ma zamiar wydawać 4,7 proc. naszego produktu krajowego, na bezpieczeństwo jednak zupełnie inaczej wygląda sytuacja naszego zachodniego sąsiada. Policzmy, przyjmując za dobrą monetę, że Niemcy wydają dziś 2 proc. PKB na obronność, czyli około 85 mld euro. Według najnowszych informacji podawanych przez niemieckie media w czasie niedawnej wizyty Marka Rutte w Berlinie, nasi zachodni sąsiedzi wydadzą w tym roku nawet 90 mld euro, czyli 2,1 proc. swego PKB na bezpieczeństwo. Łatwo obliczyć, że aby osiągnąć 3 proc. muszą dołożyć jeszcze ok. 45 mld. Ale to nie jedyny problem, bo poziom wydatków którym chwali się Berlin został osiągnięty wyłącznie dzięki rozdysponowaniu wartego 100 mld euro funduszu Zeitenwende. Gdyby brać pod uwagę wyłącznie pozycje budżetowe to w przyszłym roku Berlin na szeroko rozumiane bezpieczeństwo przeznaczy 53,2 mld. W 2027 fundusz zostanie skonsumowany i w 2028 roku aby dojść do poziomu 3 proc. PKB przeznaczanych na bezpieczeństwo Niemcy musieliby rocznie wydawać więcej o ok. 80 mld euro więcej niż obecnie. Jeśli do tej kwoty dodać większe opłaty związane ze stacjonowaniem amerykańskiego kontyngentu wojskowego to mamy już większe wydatki na poziomie przekraczającym 90 mld euro rocznie. Dla przypomnienia obecna koalicja rozpadła się bo partie ją tworzącą nie były w stanie porozumieć się w kwestii skąd znaleźć ok. 9 mld euro na pokrycie spodziewanej dziury budżetowej większej niż dopuszczają to regulacje konstytucyjne. Nie ma się zatem co dziwić, iż niemieccy politycy są przerażeni zbliżającymi się rządami Trumpa i zastanawiają się co zrobić aby skłonić Amerykanów do obrania łagodniejszego dla nich kursu.
Tym tłumaczyłbym niedawny telefon Scholza do Putina i rozmowę, która w świetle komunikatu Kremla trwała ponad godzinę. Odbyła się ona, co podkreślają Rosjanie, z inicjatywy Berlina i zakończyła nie tylko przedstawieniem stanowisk stron, co po fali krytyki, dziś podkreśla Scholz, ale również, co wydaje się nie mniej istotne „ustalono, że pomocnicy liderów będą, w związku z omówionymi tematami, w łączności”. To ostatnie zdanie rosyjskiego komunikatu świadczy o tym, że w gruncie rzeczy Scholz zadzwonił do Putina aby wznowić dialog dyplomatyczny z Rosją, bo „pomocnikiem” Putina jest minister Uszakow, główny architekt polityki zagranicznej Kremla.
Należy zastanowić się dlaczego niemieckiemu kanclerzowi tak na tej rozmowie zależało? Oddajmy głos samemu Scholzowi, który broniąc swojej decyzji o inicjowaniu rozmów z Putinem powiedział dziennikarzom, że z jego punktu widzenia „nie byłoby dobrym pomysłem, gdyby w najbliższym czasie doszło do rozmów między prezydentem USA a prezydentem Rosji, a szef rządu ważnego państwa europejskiego nie prowadził rozmów”. Intencje są zatem czytelne, chodzi o inicjatywę polityczną i o to kto doprowadzi do rozpoczęcia negocjacji w sprawie zakończenia wojny na Ukrainie. Jeśli będzie to Trump wówczas sytuacja Berlina i Europy, tak przynajmniej uważa Scholz, nie będzie dobra. Pozostawmy na razie na boku kwestię tego, że najwyraźniej niemiecki polityk uważa, że My, czyli Niemcy to Europa. Rozmowa miała miejsce teraz bo właśnie rozpoczyna się w Rio de Janeiro w Brazylii, szczyt państw grupy G20 i Scholz bardzo chciał na to spotkanie pojechać już po rozmowie z Putinem, którego w tym brazylijskim mieście nie będzie (przylatuje Ławrow). Już wcześniej w czasie podróży do Indii i do Turcji niemiecki kanclerz apelował aby to kraje światowego południa wywarły presję na Rosję aby ta usiadła do stołu rokowań i spekuluje się, że ma zamiar wykorzystać spotkanie w tym formacie aby osobiście w kwestii pokoju rozmawiać z Xi Jinpingiem. Ta aktywność niemieckiego polityka ma też wymiar wewnętrzny. W Niemczech w lutym odbędą się wybory parlamentarne w toku których socjaldemokraci będą rywalizować o głosy prorosyjskiego, z pewnością opowiadającego się za powrotem do współpracy z Moskalami, elektoratu z byłego NRD. Scholz musi zatem, chcąc liczyć na wynik który wprowadzi SDP do koalicji rządzącej prezentować się jako „gołąbek pokoju” i zwolennik rozmów z Putinem. Jest jeszcze jeden aspekt „pokojowej” aktywności niemieckiego kanclerza. Otóż jeśli jedyną rozsądną koalicją po wyborach będzie porozumienie CDU/CSU – SPD to socjaldemokratom, wzorem poprzednich „wielkich koalicji”, przypadnie najprawdopodobniej teka szefa resortu dyplomacji. Jeśli zatem niemiecki kanclerz teraz wytyczy kierunki polityki zagranicznej, to jest duża szansa, że i w przyszłym gabinecie politycy z jego formacji będą za nią odpowiadali.
Co Putin odpowiedział Scholzowi na jego dyplomatyczne uwertury? Po pierwsze powtórzył swe żądania z początku wojny deklarując, iż rozmowy pokojowe będą możliwe o ile „ustaną powody” dla których konflikt wybuchł. Chodzi o uznanie terytorialnego status quo, czyli zatrzymanie ukraińskich terenów okupowanych przez Moskali, rezygnację Kijowa z członkostwa w NATO, czyli demilitaryzację i neutralizację naszego wschodniego sąsiada. Ale Putin powiedział, tak wynika przynajmniej z komunikatu Kremla, coś jeszcze. Jego zdaniem jednym z powodów konfliktu było „deptanie praw rosyjskojęzycznych mieszkańców”. To tradycyjna formuła uzasadniająca roszczenia Rosji do ingerowania w wewnętrzne sprawy Ukrainy, również jeśli chodzi o kształt przyjmowanych ustaw. Pojawienie się tej formuły w komunikacie oznacza zatem, iż Moskwa nie rezygnuje, a raczej powraca, do żądania, które wysunęła na początku wojny, a mianowicie ograniczenia suwerenności Kijowa w kwestiach polityki wewnętrznej. Putin udzielił Scholzowi jeszcze jednej odpowiedzi. Otóż Rosja w dzień po rozmowie przeprowadziła największy atak powietrzny na ukraińskie miasta, w tym znajdujące się w zachodniej części kraju. Dowództwo polskich sił zbrojnych w związku z uderzeniami na cele znajdujące się blisko naszej granicy podniosło w powietrze dyżurujące samoloty, a ukraiński minister spraw zagranicznych sarkastycznie zauważył, że „takie są skutki rozmów z Putinem”. Ale jest jeszcze jeden element komunikatu Kremla na który trzeba zwrócić uwagę. Otóż Putin mówiąc, że relacje między Moskwą a Berlinem są na historycznie niskim poziomie o co obwinił władze Niemiec mówiąc o ich „nieprzyjaznym kursie” podkreślił też, że „Rosja zawsze rygorystycznie wywiązywała się ze swoich zobowiązań traktatowych i kontraktowych w sektorze energetycznym i jest gotowa do wzajemnie korzystnej współpracy, jeśli strona niemiecka wykaże tym zainteresowanie”. Mamy zatem do czynienia z wprost sformułowaną propozycją powrotu do specjalnych relacji ekonomicznych między Moskwą a Berlinem.
Zaryzykuję hipotezę, że rosyjski prezydent zdecydował się odebrać po dwóch latach telefon od Scholza, mimo iż wcześniej rzecznik Kremla Pieskow deklarował brak zainteresowanie dla tego rodzaju dialogu, co najmniej z kilku powodów. Po pierwsze sam fakt inicjowania przez Berlin kontaktu osłabia pozycję negocjacyjną Trumpa. Jeśli Zachód nie będzie prezentował jednej, w sprawie pokoju linii, to pozycja Moskwy ulegnie wzmocnieniu. Po drugie Putin chciał rozmawiać z Scholzem bo wie, że to słaby polityk, bez mandatu i obciążony silną presją prorosyjskiej frakcji w socjaldemokracji. Po trzecie wykorzystał tę sposobność aby w gruncie rzeczy zaproponować model przypominający niesławne Porozumienie Mińskie, bo z niemieckim socjaldemokratą może sobie na to pozwolić a z amerykańskim prezydentem – elektem byłoby mu znacznie trudniej. Wreszcie ma świadomość, że Trump powołał już osoby, które będą odpowiadały za za politykę energetyczną Stanów Zjednoczonych w przyszłości (Doug Bugrum i Chris White) i te nominacje zapowiadają skokowy wzrost wydobycia amerykańskiego gazu ziemnego i ropy naftowej. Wzrośnie zatem presja Waszyngtonu wywierana na sojuszników z Europy, również a może przede wszystkim na Niemcy, aby ci zaczęli kupować wyłącznie w Stanach Zjednoczonych. Nie będą to tanie dostawy, choćby ze względu na koszty transportu ale z pewnością Niemcy nie będą korzystały z preferencji cenowych jakie mieli wtedy, kiedy kupowali węglowodory od Rosji. Berlin płacił wówczas Moskalom mniej niż np. Polska i inne kraje naszej części Europy, co zresztą wyjaśnia dlaczego zawsze był przeciwnikiem wspólnej, europejskiej, polityki zakupów.
Teraz Niemcom grozi nie tylko presja na wzrost wydatków wojskowych i niewykluczone, że konieczność płacenia za stacjonowanie na ich ziemi amerykańskich żołnierzy. Wyrównywanie salda obrotów wzajemnych (dziś jest ono zdecydowanie niekorzystne dla Ameryki) polegać będzie albo na tym, że Waszyngton wprowadzi cła, albo Niemcy będą więcej kupować ze Stanów Zjednoczonych, np. surowców energetycznych. Innymi słowy eldorado się skończyło i trzeba będzie zacząć płacić. Niemieccy politycy o tym wiedzą i dlatego wchodzimy w okres narodowych egoizmów. Po to aby osłabić skalę szoku ekonomicznego i budżetowego, Berlin będzie zarówno chciał wykorzystać fundusze unijne jak i dążył do przerzucenia części kosztów na sojuszników, w tym oczywiście na Polskę. Pojawi się narracja o potrzebie budowania „suwerenności strategicznej Europy” która miałaby polegać na oporze wobec Trumpa i jego propozycji „podzielenia się kosztami” (nie z nami bo Polska jest liderem wydatków w NATO) pojawią się też próby dogadania się z Rosją. Zrozumiał to Zełenski, który bardzo krytycznie zareagował na telefon Scholza do Putina. Ukraiński polityk ma świadomość tego, że ewentualne kompromisy mogą odbywać się kosztem interesów jego ojczyzny. Mam nadzieję, że rządzący Polską również dostrzegą rysujące się zagrożenia i nie dadzą się uwieść Niemcom.
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/swiat/713246-dlaczego-scholz-chce-wznowienia-dialogu-z-rosja