Michael Hüther, szef Instytutu Gospodarczego jest przekonany, że wprowadzenie przez Stany Zjednoczone ceł ochronnych kosztowało będzie niemiecką gospodarkę w przyszłym roku 0,3 proc. PKB, a w kolejnych latach nawet 1,2 proc. w skali roku.
Te wydają się pewne, zwłaszcza, że Trump poprosił Roberta Lighthizera, znanego zwolennika zwiększonej protekcji celnej aby ten w jego drugiej administracji odpowiadał za amerykańską politykę handlową. Na to nakłada się strukturalny kryzys niemieckiej gospodarki, której trzy podstawowe branże – przemysł samochodowy, chemiczny i maszynowy nie są w stanie poradzić sobie ze zjawiskami kryzysowymi. Amerykańskie cła pogłębią zapewne negatywne zjawiska, zwłaszcza, że produkcja przemysłowa w Niemczech obecnie wynosi obecnie jedynie 84 proc. poziomu z 2017 roku. Na dodatek Niemcy mają inne problemy, związane z pilnymi inwestycjami, które odkładane były w przez lata. Szacunki są rozbieżne, ale ocenia się, że do 2030 na infrastrukturę i modernizację sił zbrojnych będą musieli wydać od 400 do 780 mld euro. Część z tych środków pochodzić będzie z Unii Europejskiej, w ramach tzw. funduszy spójności. Ostatnie doniesienia mówią o tym, że komisja planuje rozszerzenie listy celów i włączenie do nich nakładów na tzw. military mobility i inwestycje w sektorze zbrojeniowym. Jeśli to informację się potwierdzą, to będziemy mieć do czynienia ze znaczącym, pozytywnym ruchem.
Nie zmienia to jednak faktu, że Niemcy będą znajdowały się pod presją ze strony Stanów Zjednoczonych, które będą nalegały na zwiększenie ich wydatków na bezpieczeństwo. Już w czasie niedawnego spotkania w Budapeszcie liderzy państw naszego kontynentu mieli ponoć rozmawiać o tym, jak zwiększyć wydatki do poziomu 3 proc. PKB. Jeśli te doniesienia się potwierdzą, to będziemy mieli do czynienia z pierwszym, pozytywnym, skutkiem zwycięstwa wyborczego Donalda Trumpa, ale również wyraźnym wskazaniem co jest „słabym punktem” naszych europejskich sojuszników.
Póki co Niemcy są przekonani, że prawdopodobna nominacja dla Mike’a Waltza, kongresmana z Florydy, w przeszłości żołnierza zielonych beretów, który ma objąć funkcję doradcy ds. bezpieczeństwa narodowego nie wróży im dobrze. Taką opinię wyraził m.in. publicysta dziennika Die Welt, który napisał, że ten uchodzący za jastrzębia w kwestiach polityki chińskiej kongresman jest krytykiem Niemiec. W istocie, w opublikowanym w ubiegłym roku artykule napisał on, krytykując taką postawę, że „największe państwa europejskie” nie wywiązują się z przyjętego w 2014 roku zobowiązania, aby przeznaczać na bezpieczeństwo 2 proc. swego PKB. Zarówno Brytyjczycy jak i Francuzi wydają więcej, co zresztą wynika głównie z ponoszonych przez nich kosztów utrzymania potencjału jądrowego, ale nie zmienia faktu, że to nie ich miał zapewne Walz na myśli. Mógł pisać o Włochach, Hiszpanach i Niemcach, co w Berlinie rozumie się jako zwrócenie im uwagi. To też symptomatyczne, bo pokazuje, że Niemcy myślą o sobie w kategoriach najważniejszego państwa w Europie i najistotniejszego sojusznika Stanów Zjednoczonych. Ubiegłoroczne wystąpienie Waltza podobnie jak tegoroczny jego artykuł, opublikowany w „The Economist”, a napisany wespół z Matthew Kroenigiem, są ważne z jeszcze innego powodu. Otóż w obydwu krytykuje on zaangażowanie Stanów Zjednoczonych w pomoc dla Ukrainy. Nie chodzi w tym wypadku o to, że Waszyngton pomaga Kijowowi, ale że strategia administracji Bidena nie prowadziła do zwycięstwa i groziła, że Ameryka, podobnie jak w przypadku Iraku czy Afganistanu „utknie” w wojnie na wiele lat, co będzie wyczerpywało jej zasoby. Waltz jest przekonany, że wojnę na Ukrainie należało zwycięsko zakończyć, a potem przesunąć zainteresowanie Stanów Zjednoczonych w rejon Indo – Pacyfiku. Krytykował zatem Bidena za to, że jego polityka odstraszania okazała się nieskuteczną, co więcej, chaotyczne wycofanie się z Afganistanu wręcz mogło zachęcić Putina do agresji. Kiedy wojna się rozpoczęła, należało w opinii Waltza, przedstawić plan zwycięstwa i w odpowiedni sposób zmobilizować do większego wysiłku sojuszników. Biden i Jake Sullivan nie zbudowali strategii zwycięstwa, bo mówienie, że pomoc dla Kijowa będzie trwała „tak długo jak to będzie potrzebne”, nie jest żadną strategią, a jedynie zgrabnym hasłem. Podobnie jeśli chodzi o sojuszników, to ich zaangażowanie w kwestię wojny okazało, się w opinii amerykańskiego polityka zbyt słabe. W teście z tego roku, pisanym wespół z Kroenigiem zdecydowanie opowiada się on za polityką negocjacyjnego zakończenia wojny na Ukrainie. Nie dlatego, że jest zwolennikiem ustępstw wobec Putina, ale z zupełnie innego powodu. Otóż błędy Bidena i jego ekipy uniemożliwiają dziś realizację skutecznej strategii zwycięstwa, a wojnę trzeba kończyć bo w związku z jej przedłużaniem się zyskują wyłącznie Chiny. Pekin kupuje tanio rosyjskie surowce, a na dodatek krzepnie sojusz państw dążących do obalenia amerykańskiej hegemonii. Na dodatek trudno też mówić o tym, że europejscy sojusznicy Ameryki wyciągnęli właściwe wnioski. Ich produkcja zbrojeniowa nie wzrosła, a jedynie państwa wschodniej flanki wydają więcej na bezpieczeństwo. Ci najwięksi, czyli Niemcy, Włochy i Hiszpania nadal są „pasażerami na gapę”. Dążenie do zakończenie wojny na Ukrainie w przypadku Waltza nie jest świadectwem skłonności do ustępstw, czy idealistycznego myślenia o polityce Putina. Mamy w tym wypadku do czynienia zarówno z próbą zmiany priorytetów amerykańskiej strategii (Chiny najważniejszym rywalem), jak i sformułowaniem na nowo zasad regulujących relacje sojusznicze z europejskimi członkami NATO (stabilizacja na Ukrainie to zadanie Europejczyków).
Stacja telewizyjna Fox informuje, że senator Mike Rogers „wychodzi na prowadzenie” w wyścigu o stanowisko szefa Pentagonu w przyszłej administracji Trumpa. To oczywiście nie musi się potwierdzić, ale warto zwrócić uwagę, że ta kandydatura też nie ucieszy naszych sąsiadów z Zachodu a może rozochocić tych z naszych rodaków, którzy są zdania, iż Polska winna dążyć i ma szansę stać się głównym sojusznikiem Stanów Zjednoczonych w Europie. Nie krytykuję tego rodzaju polityki, jestem jedynie zdania, że nie powinniśmy jej realizować w ciemno, niejako in blanco, ale należy przemyśleć nasze warunki i twardo negocjować. Wrócę jeszcze do tej kwestii, ale teraz zajmijmy się tym co napisał w zeszłym roku Rogers. Otóż jego zdaniem „trzon NATO, niegdyś znajdujący się w Paryżu i Berlinie, przesuwa się na wschód i rozciąga się teraz od Helsinek do Morza Czarnego. Narody Europy Wschodniej — a mianowicie Polska, Rumunia, Finlandia i państwa bałtyckie — rozumieją ostrzej niż ich zachodni sąsiedzi zagrożenie ze strony Rosji i konieczność zbiorowej determinacji w jej obliczu”. Pisząc te słowa w 2023 roku Rogers stawiał za wzór Polskę, państwo które zamierza zarówno rozbudować swe siły zbrojne do poziomu 300 tys. żołnierzy jak również wydające najwięcej w całym Pakcie na swoje bezpieczeństwo. Napisał on też o tym, że „w pełni popiera” wprowadzenie zmian w rozlokowanych w Polsce i w Rumunii amerykańskich systemach Aegis Ashore (Baza w Redzikowie), tak aby mogły one śledzić i przechwytywać również rosyjskie rakiety manewrujące, balistyczne i hipersoniczne. Rogers napisał też, że popierał przeniesienie dowództwa V Korpusu do Szczecina, ale jego zdaniem jest to krok niewystarczający i teraz nadszedł czas na poważniejsze zmiany. „Jednak należy zrobić więcej – deklarował senator a Alabamy - aby wzmocnić postawę obronną naszego sojuszu i odstraszyć wspólne zagrożenia, z którymi się mierzymy. Po pierwsze, nadszedł czas, aby przesunąć obecne siły USA w Europie do krajów, które inwestują najwięcej w swoje własne bezpieczeństwo. To na wschodzie, w krajach, które naprawdę rozumieją rosyjskie zagrożenie, nasze wojska będą najbardziej przydatne i będą miały największy wpływ na odstraszanie”. Drugim posunięciem powinno być unieważnienie Aktu Stanowiącego NATO-Rosja z 1997 roku, który powodował, iż państwa naszej części kontynentu, tak długo jak traktat ten nie został wypowiedziany znajdowały się w innym (niestety słabszym) systemie bezpieczeństwa w porównaniu do „starego NATO”. Jeśli Rogers zostanie szefem Pantagonu, ale nawet jeśli funkcję te obejmie kto inny, należałoby przypomnieć tego rodzaju postulaty.
Warto jeszcze przypomnieć główną tezę raportu AMERICA’S STRATEGIC POSTURE The Final Report of the Congressional Commission on the Strategic Posture of the United States, który opublikowany został pod koniec 2023 roku, ale w Polsce mało kto go zauważył, bo przecież nasi politycy nie przeciążają się lekturą 160-stronicowego opracowania poświęconego trudnej tematyce i na dodatek napisanego po angielsku. A szkoda, bo w prace nad tym dokumentem zaangażowany był m.in. Matthew Kroenig, który ma szansę odegrać istotną rolę w administracji Trumpa. Nie tylko on, bo komisja, która przygotowała materiał miała charakter ponadpartyjny i powołana została na mocy National Defense Authorization Act (NDAA) na rok fiskalny 2022. Głównym przesłaniem tego dokumentu traktującego o amerykańskich zdolnościach w zakresie „projekcji siły” jest stwierdzenie, iż w latach 2027 – 2035 musi zmienić się amerykańska strategia odstraszania. Ta przemiana oznaczać winna jej wzmocnienie, bo ryzyko konfliktu rośnie. Co więcej już obecnie należy mówić o pogłębiającej się współpracy chińsko-rosyjskiej, a to powoduje rosnącą perspektywę wojny na dwóch frontach z dwoma rywalami mającymi znaczący potencjał wojskowy. Chcąc zatem zwiększyć siłę odstraszania w nowych, mniej korzystnych, realiach wprowadzić należy „niezbędne dostosowania do amerykańskich zdolności nuklearnych (nuclear posture) – pod względem wielkości i/lub składu. Pełne spektrum zdolności niejądrowych jest również niezbędne. Takie dostosowania z kolei wymuszają potrzebę wzmocnienia i rozszerzenia zdolności infrastruktury wymaganej do utrzymania i zwiększenia strategicznych zdolności USA. Ponadto sojusznicy i partnerzy są kluczowi dla naszych ustaleń dotyczących strategii i postawy. Autorzy raportu sformułowali 81 rekomendacji, co oznacza, że ich omówienie trzeba zostawić na inną okazję. To co dla nas Polaków winno być istotne, to po pierwsze podkreślenia potrzeby zmian w zakresie amerykańskiej zdolności do projekcji siły, w tym jądrowej. W nowych realiach dążąc do wzmocnienia odstraszania trzeba będzie, to proponują Autorzy, kłaść większy nacisk na zdolności jądrowe, bo konwencjonalna przewaga tandemu Chiny – Rosja nad umownym Zachodem jest oczywista. Podobnego rodzaju dylemat Amerykanie rozstrzygali w czasie zimnej wojny i wówczas rozwiązanie przybrało kształt dyslokowania rakiet zdolnych do przenoszenia głowic taktycznych do Europy (czemu towarzyszyło też samo przesunięcie tego potencjału). Jeśli zatem teraz zastanawiamy się jak odstraszać Rosję, to trzeba rozpocząć debatę na temat sojuszniczego, w tym przede wszystkim amerykańskiego, potencjału jądrowego na naszym terytorium.
Dlaczego o tym wszystkim piszę? Otóż wraz z objęciem urzędu przez Donalda Truma i powołaniem do administracji „jastrzębi” w polityce wobec Chin w rodzaju Rubio, Waltza czy być może Rogresa, zmianie ulegną zarówno zagrożenia stojące przed sojuszem państw zachodnich, jak również charakter relacji sojuszniczych. Piszę o tym od kilku już lat, argumentując, że pojawią się „koalicje chętnych”, państwa które będą chciały się bardziej angażować mogą zyskiwać na znaczeniu. To może stanowić szansę dla Polski, tym bardziej, że na Zachodzie i w Stanach Zjednoczonych już pojawiają się publikacje mówiące o tym, iż wojskowy kontyngent stabilizacyjny na Ukrainę winny dostarczyć państwa europejskie, w tym Polska. Nie ulega też wątpliwości, że twardsza polityka Trumpa wobec Chin może doprowadzić do starcia zbrojnego, a przynajmniej do incydentów, co też będzie miało wpływ na sytuację Polski.
Za najpoważniejsze zagrożenie dla mojej Ojczyzny uznaję w takiej sytuacji zgodę na to abyśmy w imię NATO-wskiej solidarności sojuszniczej, niejako in blanco, zgodzili się na zaangażowanie naszego potencjału, również wojskowego, w nowych obszarach. Fundamentalna zmiana strategiczna związana z przyjściem do władzy w Ameryce nowej ekipy nastąpi, ale to nie zwalnia wcale polskich przywódców od twardego negocjowania i stawiania warunków, które powinny zostać spełnione aby nasze zaangażowanie wzrosło. Ani Piłsudski, ani Dmowski, idąc do niepodległości, nie żyrowali „w ciemno” polityki tych sił, na które stawiali. Czas abyśmy i my, teraz, w przeddzień fundamentalnych zmian, postawili naszym amerykańskim partnerom kilka warunków.
Oto one:
1. Akt stanowiący NATO – Rosja z 1997 roku, a także deklaracja „trzy razy nie” winny zostać wypowiedziane przez państwa Sojuszu Północnoatlantyckiego.
2. Rozpatrując dyslokowanie naszego potencjału wojskowego na Ukrainę w ramach wspólnej misji stabilizacyjnej winniśmy oczekiwać podejścia parytetowego, realizacji zasady równego kroku – tj. uwzględniającego potencjał ekonomiczny i wojskowy państw uczestniczących we wspólnym działaniu i obejmującej wspólne działanie największych „graczy” z NATO.
*3. Winniśmy oczekiwać od naszego sojusznika amerykańskiego, iż ewentualna polityka nałożenia ceł na towary z Europy zbudowana zostanie przy uwzględnieniu zasady, iż państwa wydające na bezpieczeństwo 3 % swego PKB nie zostaną objęte nowymi restrykcjami.
4. Wzmocnienie odstraszania Federacji Rosyjskiej wymaga rozszerzenia programu Nuclear Sharing o państwa mające zdolności i chcące w nim uczestniczyć.
5. Oczekiwać winniśmy amerykańskiego programu inwestycyjnego dla obszarów Trójmorza, wspierającego mobilność wojskową i połączenia północ – południe. Chodzi o inwestycje choćby w postaci budowy fabryk produkujących amunicję artyleryjską w Polsce. W Stanach Zjednoczonych są to firmy należące do sił lądowych, a zatem joint-venture z polskimi partnerami, może mieć charakter inwestycji rządowej.
6. Zasada „równego kroku” czy parytetowego zaangażowania w nowe misje sił NATO musi zostać poprzedzona zmianami w tym duchu jeśli chodzi o tzw. politykę wysuniętej obecności. Niedopuszczalna jest sytuacja nie powierzenia Polsce misji „państwa ramowego” w ramach NATO-wskiej wysuniętej obecności
Listę postulatów zapewne można rozbudować, do czego zachęcam, ale nie powinniśmy deklarować większego zaangażowania i przyjęcia nowych obowiązków, bez instytucjonalizacji nowego ładu sojuszniczego. Z faktu, że piszę o sojuszniku amerykańskim nie należy wyciągać wniosku o przesądzeniu ewentualnych opcji geostrategicznych. Rozgrywka dopiero się zaczyna i Europa też będzie próbowała wejść do gry. Jest to już obecnie czytelne, po niedawnych rozmowach Macron – Starmer. Europa, aby była w ogóle w stanie coś z Trumpem wynegocjować, musi pozyskać Polskę, podobnie jak Ameryka, która będzie dążyła do takiego ułożenie pola rozmowy, aby liderzy największych państw naszego kontynentu nie mieli zbyt wielkiego pola manewru. Z tego powodu Amerykanie też będą musieli zabiegać o Polskę. Otwiera nam to niewielkie, ale zawsze to coś, pole manewru. Warto byłoby, abyśmy to dobrze wykorzystali twardo negocjując. Deklaracje, że zrobimy wszystko, o co poprosi Waszyngton w imię solidarności sojuszniczej ładnie może brzmią w czasie przemówień, ale nie są dobrym polem wyjścia, zwłaszcza jeśli chcemy troszczyć się o nasze interesy.
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/swiat/712770-trump-musi-uslyszec-warunki-polski