Alain Franchon, redaktor naczelny „Le Monde” napisał, że „właśnie trwa strategiczny przewrót” i spełnia się „proroctwo de Gaulle’a, że Stany Zjednoczone pewnego dnia opuszczą Europę”.
Napisał też, że „Ameryka odchodzi, musi narodzić się strategiczna Europa. Jeśli Unia Europejska (UE) tego nie zrobi, ucierpi z powodu świata zdominowanego przez bloki władzy, które mają tylko jedną zasadę w stosunkach między państwami: równowagę sił.” Jakie są główne argumenty Franchona na rzecz tezy, że Ameryka odchodzi z naszego kontynentu? Mowa jest o wizji zakończenia wojny na Ukrainie oraz podziale obowiązków w zakresie stabilizowania sytuacji na wschodzie już po wojnie. Jak w szczegółach może wyglądać „plan pokojowy” Trumpa napisał wczoraj dziennik The Wall Street Journal.
Podejście nowej administracji przewiduje wymuszenie na obu stronach konfliktu rozpoczęcie rokowań pokojowych. Docelowy model bezpieczeństwa oznaczałby akceptację terytorialnego status quo, czyli utrzymanie przez Rosjan kontroli nad terytoriami, które dziś okupują i rezygnację Ukrainy z członkostwa w NATO przez najbliższe 20 lat. Putin też mówi o terytorialnym status quo, choć zapewne rozumie przez to formalne uznanie i zalegalizowanie swych aneksji, a propozycja Trumpa zapewne, bo pewności nie mamy, oznacza po prostu przyjęcie do wiadomości, że Ukraina nie jest w stanie odzyskać zajętych ziem. Jest to o tyle istotne, że doradcy Trumpa mówią dziennikarzom anonimowo o stworzeniu linii rozgraniczenia i pasa buforowego, co jest rozwiązaniem w stylu koreańskim, a Moskale chcieliby traktatu pokojowego.
Zakładając, że opcja Trumpa przeważy, rozważyć trzeba następną kwestię, a mianowicie kto stabilizował będzie, wysyłając własne wojska, sytuację na Ukrainie. Nie będą to Amerykanie, tego rodzaju opcję doradcy Trumpa wykluczają kategorycznie argumentując, że to sprawa Europejczyków. Pisze też o tym otwarcie Roland Oliphant – europejski korespondent brytyjskiego dziennika „The Telegraph” argumentujący, że presja Waszyngtonu na Europę w kwestii większego zaangażowania w budowanie systemu bezpieczeństwa obejmowała, będzie nie tylko zwiększenia nakładów (to jest pewne), ale również nasi amerykańscy sojusznicy oczekiwać będą bezpośredniego zaangażowania wojskowego na Ukrainie od państw takich jak Polska, Francja, Wielka Brytania i Niemcy. Nasi entuzjaści Trumpa, którzy owacyjnie w parlamencie przyjęli wiadomość o jego zwycięstwie (ciekawe czy tak samo przyjmą zwycięstwo CDU i proatlantyckiego Merza w wyborach do Bundestagu) muszą się zastanowić jak Polska powinna zareagować na sugestię wysłania misji stabilizacyjnej za naszą wschodnią granicę.
Dlaczego Trump ma zamiar w ten sposób zakończyć wojnę na Ukrainie? Powód jest oczywisty. Otwarcie napisali o tym na łamach „The Economist” Matthew Kroenig i Michael Waltz. Pierwszy jest ekspertem ds. nuklearnych, dziś pracującym m.in. w Atlantic Council, ale też wchodził w skład zespołu analityków powołanego przez Kongres, który na początku roku przygotował raport na temat sytuacji bezpieczeństwa w świecie i najlepszej polityki Stanów Zjednoczonych, w tym w obszarze zbrojeń nuklearnych (proponowali rozbudowę potencjału, czyli wyścig ilościowy). Drugi jest członkiem Izby Reprezentantów z Florydy (Republikanin), byłym doradcą Trumpa ds. terroryzmu. Obydwaj mają duże szanse na odegranie znaczącej roli w nowej administracji. Ich zdaniem polityka Bidena wobec Ukrainy doprowadziła do tego, że faktycznym zwycięzcą rosyjsko – ukraińskiej wojny są Chiny, główny rywal strategiczny Ameryki. Jak argumentują, Kreml zmuszony do finansowania wojny sprzedaje swe surowce, w tym energetyczne, Pekinowi oczekując niższych od światowych cen. Skutkiem sankcji, które są fatalnie skonstruowane, nie jest zmuszenie Rosji do akceptacji niekorzystnych dla siebie rozwiązań politycznych, a gigantyczny transfer bogactwa do Chin.
Zmniejszanie potencjału militarnego
W tym samym czasie Ameryka i Zachód wydają swe pieniądze, nie mówiąc już o znacznie istotniejszej kwestii, czyli zmniejszaniu potencjału militarnego, co ma bezpośredni związek z transferem sprzętu i amunicji na Ukrainę. Przekazywanie broni Kijowowi miałoby sens gdyby, w ramach strategi sekwencyjnej, Ukraina wygrała wojnę albo przynajmniej wymusiła korzystny dla siebie pokój. Kontynuowanie wojny przez długi czas, a tak można byłoby lapidarnie ująć, strategię Bidena ma sens, bo osłabia i wyczerpuje Rosję, ale jest niekorzystne z punktu widzenia rywalizacji z Chinami. Jeśli chce się powstrzymać Pekin, a obydwaj Autorzy uznają to za główne zadanie Ameryki na najbliższe lata, to należałoby szybko zakończyć wojnę na Ukrainie, podobnie szybko rozstrzygnąć sytuację na Bliskim Wschodzie osłabiając Iran i skoncentrować się na Chinach. Niezdecydowanie i obawy przed eskalacją, a to główna cecha polityki Demokratów, oddalają tego rodzaju zwrot i per saldo wzmacniają Chiny, wręcz wpychając Moskwę w objęcia Pekinu. Z tego też powodu wojnę trzeba szybko zakończyć, co oczywiście nie oznacza „oddania” pola Moskalom, bo gra toczy się dziś nie o to, czy uda się odzyskać okupowane tereny (wiadomo, że nie), ani o tempo wchodzenie do NATO, ale czy Ukraina w ogóle będzie elementem bezpieczeństwa Zachodu, w tym i Polski.
Zwycięstwo Trumpa zmienia też sytuację geostrategiczną w Europie i jest, jak napisał na łamach The Telegraph Ambrose Evans – Pritchard „katastrofą” dla Niemiec. Powód jest oczywisty. Unia Europejska ma obecnie wartą 190 mld euro nadwyżkę handlową ze Stanami Zjednoczonymi. Trump w toku kampanii nazywał Wspólnotę „małymi Chinami” i obiecywał, właśnie przy użyciu ceł i barier handlowych, odmienić tę niekorzystną relację. Na Niemcy przypada około połowy nadwyżki handlowej, a wprowadzenie zapowiadanych barier celnych może „kosztować” gospodarkę naszego zachodniego sąsiada, jak obliczyli tamtejsi eksperci, nawet 180 mld euro w ciągu czterech najbliższych lat. Najbardziej zagrożony jest niemiecki przemysł samochodowy, który i tak słabo sobie ostatnio radzi. Dość powiedzieć, że jeszcze w 2014 roku wyprodukował on 6 mln pojazdów podczas gdy w roku ubiegłym było to już tylko 4,2 mln.
Amerykańskie cła mogą oznaczać pogłębienie się trendów recesyjnych, gospodarka od dwóch lat się nie rozwija i w konsekwencji destabilizację polityczną. Nie chodzi w tym wypadku o chaos na ulicach, ale o niezdolność, tak jak to ma miejsce obecnie we Francji, ukształtowania stabilnej większości parlamentarnej która byłaby zdolna do prowadzenia ambitniejszej polityki. Pamiętajmy, że obecny rząd kanclerza Scholza stracił parlamentarną większość w związku ze sporami budżetowymi. W tym wypadku chodziło o to, w jaki sposób zatkać szacowaną na 19 mld euro dziurę budżetową. Udało się znaleźć 10 mld, bo Robert Habeck, polityk Zielonych zgodził się na przekazanie z powrotem do budżetu ze specjalnego funduszu, który nadzorował, środków mających pierwotnie subsydiować niemiecką inwestycję Intela. To i tak nie pomogło i Scholz nie był w stanie porozumieć się z liderem FDP, który trwa przy poglądzie, że nie należy odchodzić od limitu zadłużenia. Niewykluczone, a nawet bardzo prawdopodobne, że Lindner sprowokował kryzys rządowy, bo myśli już o koalicji z CDU/CSU i o tym jak rozegrać sytuację z nową administracją w Waszyngtonie. Niezależnie od planów atlantyckich niemieckiej prawicy jedno jest pewne – w Berlinie nie mają pieniędzy ani na to, aby zwiększyć wydatki wojskowe do 3 proc PKB, ani tym bardziej, aby odbudować Ukrainę i utrzymywać jej armię. Nie ma też w Europie pieniędzy na to, co publicystycznie i raczej w ramach chciejstwa, a nie realnej polityki, określa się mianem „suwerenności strategicznej”.
Tę frazę lubią powtarzać do znudzenia Francuzi, Macron w czasie ostatniego spotkania w Budapeszcie też zaczął swe wystąpienie od tego wątku, ale realia finansowe i budżetowe, z którymi muszą się liczyć państwa Wspólnoty wskazują na to, że mamy do czynienia raczej z nierealistycznymi marzeniami. Financial Times przytacza słowa Andiusa Kubiliusa, nominowanego na stanowisko eurokomisarza odpowiadającego za obronność, zdaniem którego tylko budowa systemu obrony przeciwlotniczej i przeciwrakietowej dla Wspólnoty kosztować będzie 500 mld euro, czyli o połowę więcej niż państwa UE wydają rocznie łącznie na obronność. A co z pozostałymi potrzebami?
Kwestionowanie celowości wydawania pieniędzy
W artykule możemy też znaleźć anonimowe wypowiedzi przedstawicieli państw „starego Zachodu”, którzy kwestionują celowość wydawania pieniędzy, transferowania PKB własnych krajów jak argumentują, na wschodnią flankę. Europa dużo będzie mówić o potrzebie inwestowania, uniezależnienia strategicznego od Ameryki i budowie własnych zdolności, ale prawda jest bolesna i o tym też piszą dziennikarze brytyjskiego dziennika. Wchodzimy w epokę narodowych egoizmów, co wyraźnie widać na przykładzie stosunku do tzw. europejskiego długu. Państwa z północy naszego kontynentu, w tym Niemcy, Holandia, Szwecja etc. mające relatywnie korzystne relacje długu publicznego do PKB nie widzą powodu, aby ponosić ryzyko wzrostu kosztów zadłużenia tylko ze względu na potrzeby europejskiego południa. Podobne nastawienie cechuje też najbogatszych graczy w kwestii bezpieczeństwa, a to oznacza, że i w tym obszarze nie liczyłbym na altruistyczne finansowanie wschodniej flanki. Jaki są zatem realne, a nie retoryczne opcje w związku ze zmieniającym się na naszych oczach geostrategicznym statusem Europy. Wyraźnie widać to na przykładzie Niemiec.
Scholz opowiada się za zakończeniem wojny na Ukrainie i dlatego mówił o swej rozmowie telefonicznej z Putinem, pojechał do Ankary a w Indiach wzywał państwa południa (Chiny, Indie, Brazylię) do odegrania znaczącej roli w tym procesie. Warto zauważyć, że nie mówił o Ameryce! Jeszcze ciekawszy ruch wykonał on w przeddzień amerykańskich wyborów. Do Pekinu pojechał, jak informował lakoniczny komunikat urzędu kanclerskiego minister Wolfgang Schmidt. Jak można przeczytać w informacji prasowej „wysocy rangą urzędnicy rządu federalnego wymienili poglądy z przedstawicielami Komisji i odpowiednich ministerstw. Celem dialogu jest ułatwienie poufnej wymiany informacji na temat dwustronnych i międzynarodowych kwestii bezpieczeństwa.” Wcześniej, w czasie wizyty w Indiach Scholz wzywał Chiny i inne państwa światowego południa aby te wywarły presję i doprowadziły do zakończenia wojny na Ukrainie. Istotne w tym wszystkim jest zarówno pokazanie, że Berlin ma inna opcję niż tylko godzenie się z amerykańskim dyktatem i może zacząć orientować się na Pekin, co retorycznie określone zostanie polityką europejskiej suwerenności strategicznej, jak i to kto doprowadzi do zakończenia wojny. Jeśli będzie to dzieło „Waszyngtonu” to Ameryka zawszę będzie mogła grac kwestiami bezpieczeństwa na wschodniej flance skutecznie ograniczając pole manewru Berlina. Jeśli jednak akcja państw światowego południa przyniesie taki rezultat, to wówczas sytuacja będzie w sposób zasadniczo odmienna i Ameryka, chcąc utrzymać sojusz z Europą będzie musiała zaakceptować bardziej partnerskie relacje, czyli zrezygnować z ceł na niemiecki eksport.
Niemiecka opozycja
Swoją wizję osiągnięcia tego celu ma też niemiecka opozycja, czyli CDU/CSU i podobnie zdaje się myśleć, jak można przypuszczać Lindner z FDP. Carsten Linneman, sekretarz generalny CDU pytany w jaki sposób jego formacja, kiedy przejmie władzę w Niemczech po przedterminowych wyborach zamierza rozmawiać z Trumpem udzielił interesującej odpowiedzi. Chodzi oczywiście o zapowiedź amerykańskich ceł na europejski import, co zapowiadał w swej kampanii wyborczej prezydent – elekt, które będą szczególnie bolesne dla niemieckich eksporterów, zwłaszcza dla będącego w kryzysie sektora samochodowego. Otóż jego zdaniem po pierwsze niezbędna jest wspólna europejska, a nie wyłączna odpowiedź.
Linneman zapytał retorycznie „a gdzie jest Trójkąt Waimarski” oskarżając jednocześnie Scholza, że jego polityka doprowadziła do osamotnienia Berlina w Europie, bo Niemcy nie mają obecnie partnerów. A zatem pierwszym posunięciem Merza, lidera CDU i zapewne przyszłego kanclerza miałoby być reaktywowanie tego co można byłoby określić mianem „europejskiego frontu”. Ale nie mniej ciekawe jest też to co niemiecki polityk powiedział później. Jego zdaniem Wspólnota nie powinna odpowiadać podnoszeniem ceł na kroki tego rodzaju podejmowane w Waszyngtonie, a nawet stać się organizacją opowiadającą się za wolnym handlem, zarówno z Chinami jak i ze Stanami Zjednoczonymi. Istotą tej argumentacji jest symetryczność polityki europejskiej. Unia nie wprowadzi ceł ani przeciw Ameryce ani przeciw Chinom. Siła tego argumentu wynika z faktu, że Waszyngton chce podniesienia ceł, ale asymetrycznego, czyli Wspólnota miałaby wdrażać ograniczenia dla importu z Chin a nie odwoływać się do środków tego rodzaju w przypadku handlu z Ameryką. Gdyby Waszyngtonowi udało się przeforsować taką linię to zbliżylibyśmy się do systemu w którym formuje się wokół Ameryki blok sojuszniczych państw wspólnie wywierających presję na Pekin i utrudniający Chińczykom zdobywanie rynku europejskiego. Odwołanie się do wartości jaka jest wolny handel, co czyni wprost niemiecki polityk, jest powiedzeniem Trumpowi, że jeśli ten nie zmieni swego protekcjonistycznego nastawienia wobec Europy, to nie zbuduje antychińskiego frontu państw Zachodu.
Istotą tej koncepcji jest „wytargowanie” czy wymuszenie na Waszyngtonie aby ten nie realizował polityki protekcji celnej a w zamian umocnieniu ulegną więzi atlantyckie, wzrosną wydatki Europy na bezpieczeństwo i panstwa naszego kontynentu wezmą odpowiedzialność za Ukrainę. O ile styrategię Scholza można określić jako próbę wymuszenia na nowej administracji rewizji jej zamiarów w zakresie ceł pod groźbą reorientacji politryki europejskiej, to w przypadku podejścia Merza chodzi o osiągnięcie podobnego efektu ale w ramach transakcji typu coś za coś. Taka polityka sprzyjająca zresztą interesom niemieckiego przemysłu samochodowego ma pewne szanse na odniesienie sukcesu ale wyłącznie jeśli linia ta będzie miała większość we Wspólnocie. Jeśli takową zdobędą państwa opowiadające się za cłami zaporowymi dla chińskiego importu, tak jak to było w przypadku ostatnich ceł na samochody elektryczne, które zostały poparte przez koalicję państw współtworzoną przez Francję i Polskę, to wówczas proponowany przez Linnemana front nie powstanie i w istocie Niemcy będą izolowane. To z tego powodu, że Warszawa porozumiała się z Paryżem i ta doraźna koalicja może przekształcić się w coś trwalszego, Berlin „przypomniał sobie” o Trójkącie Weimarskim. Jego reaktywacja zakładać musi jednak rewizję niemieckiej polityki na innych polach, bo partnerzy muszą mieć zachętę i chcieć odbudowy uśpionego formatu.
Przedterminowe wybory w Niemczech
W tej rozgrywce istotnym czynnikiem jest też czas i dlatego Scholz chce opóźnić przedterminowe wybory. Jeśli jego rząd poprosi o votum zaufania 15 stycznia i go nie dostanie to wybory będą w marcu a nowa koalicja może zdąży do czerwca z podpisaniem umowy. Zaryzykuję tezę, że pokój na Ukrainie będzie negocjowany wcześniej i to Scholz chce być politykiem, który da Niemcom zarówno koniec wojny jak i nadzieję na „nowe otwarcie” z Rosją. Tylko wówczas może myśleć o odebraniu części elektoratu AfD i partii Wagenknecht. Wie o tym też Merz i dlatego opowiada się za przyspieszonymi wyborami. Najbliższe pół roku przesądzi nie tylko jak zakończy się ukraińska wojna, ale również przyszłość Europy.
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/swiat/712437-trump-i-przyszlosc-europy