Generał Keith Kellog i Dan Negrea opublikowali na łamach „The National Interest” artykuł, który można określić mianem manifestu polityki zagranicznej ekipy Trumpa.
Autorzy, uchodzący za bliskich współpracowników byłego prezydenta, a o Kellogu mówi się nawet jak o jednym z kandydatów do objęcia funkcji szefa Pentagonu lub prezydenckiego Doradcy ds. Bezpieczeństwa, wyjaśniają jak należy rozumieć politykę „pokój dzięki sile”, o której wiele mówi kandydujący ponownie w wyborach były prezydent. Ich rozważania są o tyle interesujące, że w świetle ostatnich sondaży Trump w swing states, które zdecydują o zwycięstwie w wyborach, dogonił Harris, a w kluczowych, takich jak choćby Pensylwanii, ma już nad nią niewielką przewagę. Wynosi ona co prawda tylko 0,4 proc. na korzyść kandydata Republikanów, co jest wielkością mniejszą niż błąd pomiaru, ale jeśli zwrócić uwagę na fakt, że jeszcze przed miesiącem Harris miała w tym stanie 1,5 proc. przewagi, to tendencja jest wyraźna i jeśli się ona utrzyma raczej nie będziemy mieli pierwszej kobiety na fotelu prezydenta Stanów Zjednoczonych.
Co Kellog i Negrea zarzucają obecnej administracji i co w związku z tym chcieliby zmienić. Ich zdaniem Biden i Harris wzmocnili system sojuszniczy Stanów Zjednoczonych, ale w niewystarczający sposób. Zagrożenia są poważniejsze niż się sądzi i należało działać z większą determinacją. Po pierwsze, jak argumentują, Waszyngton popełnił błąd oceny sytuacji. W opinii Kelloga i Negrei już obecnie mamy do czynienia z sojuszem strategicznym Rosji, Chin, Korei Płn. i Iranu. Trzy z tych państw to mocarstwa nuklearne, a ostatnie jest w przeddzień osiągnięcia tego statusu. Ich współpraca, sojusz, powoduje, że sytuacja staje się krytyczna. Nie dostrzegła tego w porę, w opinii współpracowników Trumpa, obecna administracja zakładając, iż trwająca i zaostrzającą się rywalizacją strategiczną można zarządzać, tj. szukać pól współpracy nie wykluczając rywalizacji. Z tego błędu oceny sytuacji narodził się kolejny polegający na zbudowaniu złej hierarchii priorytetów. Jak argumentują, „od samego początku administracja Bidena-Harrisa wyznaczyła sobie globalistyczny cel polityki zagranicznej: promowanie demokracji na całym świecie. Nazwała odnowienie globalnej demokracji ‘wyzwaniem definiującym nasze czasy’ i zorganizowała trzy Szczyty Demokracji z udziałem ponad 100 krajów. Stosując nieprzejrzyste kryteria, administracja wykluczyła z tych wydarzeń strategicznie ważnych sojuszników, których uważa za niewystarczająco demokratycznych, takich jak Tajlandia, Turcja i Węgry. Wykluczyła również wiarygodnego partnera (Egipt), ale uwzględniła mniej wiarygodnego (Pakistan). W wyniku tego błędnego skupienia się na promowaniu demokracji administracja Bidena-Harrisa nie dążyła do celów wzmacniania sojuszy, których wymagało nasze niebezpieczne środowisko strategiczne”.
Jeśli Trump wygra wybory to, jak deklarują, zmieni to podejście. Postawi na wzrost amerykańskiego budżetu wojskowego i wzmocnienie systemu sojuszniczego. Nie da się tego zrobić bez skokowego wzrostu wydatków wojskowych. Kellog i Negrea chwalą propozycję sformułowana przez prezydenta Dudę, aby podnieść wydatki wojskowe państw NATO do 3 proc. PKB, zwiększyć kontrybucję najbogatszych członków Sojuszu i skokowo podnieść ich wkład w utrzymanie amerykańskich sił stacjonujących na ich terenie. Co więcej, w przypadku państw azjatyckich, takich jak Wietnam, Filipiny czy Indonezja, proponują bezpośrednią amerykańska pomoc wojskową po to, aby zwiększyć zdolności ich sił zbrojnych i umocnić sojusz strategiczny ze Stanami Zjednoczonymi. Zapowiadają zarówno wzrost budżetu Pentagonu, akcentują potrzebę budowy obejmującej Amerykę „żelaznej kopuły”, jak i grożą, że Waszyngton powinien rozważyć redukcję swojej obecności wojskowej w tych bogatych państwach sojuszniczych, które nie będą chciały skokowo zwiększyć swych wydatków na bezpieczeństwo. W artykule wielokrotnie pojawia się Polska będąca w opinii Autorów przykładem wiarygodnego sojusznika, państwa które prawidłowo reaguje, skokowo zwiększając swe wydatki na obronność, na nową sytuację geostrategiczną. W ich ujęciu nie ma możliwości odejścia od polityki zbrojeń, a najpoważniejszym błędem administracji Bidena było to, że nie wywierała ona odpowiednio silnych nacisków na sojuszników europejskich, aby ci poszli drogą wyznaczaną przez Warszawę. Formuła „pokój dzięki sile” ma zatem oznaczać zbrojenia, wzrost wydatków na zakupy sprzętu i energiczne działania na rzecz rozbudowy potencjałów sił zbrojnych państw członkowskich bez żadnej taryfy ulgowej czy modelu „pasażera na gapę”.
Jeśli zatem Trump wygra wybory prezydenckie, a Kellog i Negrea będą mieli coś do powiedzenia w jego administracji, to z pewnością presja Waszyngtonu wywierana na sojuszników, aby ci wydawali więcej na zbrojenia wzrośnie. Tego rodzaju perspektywa wywołuje przerażenie w stolicach najbogatszych państw europejskich. Powód jest prosty – ich obecna sytuacja budżetowa jest trudna i skokowy wzrost wydatków na siły zbrojne mało prawdopodobny. Chyba, że, i tu leży pies pogrzebany, zacznie się cięcie wydatków socjalnych czy innych programów społecznych po to, aby zwiększyć nakłady na siły zbrojne.
Jak to wygląda w szczegółach? W Wielkiej Brytanii dziura budżetowa szacowana jest przez Rachel Reeves na 23 do 25 mld funtów. Już zapowiedziała ona podwyżki podatków, w tym od zysków kapitałowych i płaconych przez najbogatszych co spowodowało ich exodus z Wysp Brytyjskich i poszukiwanie bardziej sprzyjających rezydencji podatkowych. Analitycy oceniający zapowiedziane posunięcia obejmujące również podwyżkę niektórych podatków konsumpcyjnych (od paliw) są przekonani, że nie rozwiążą one problemu i mimo wyższych ciężarów podatkowych i zapewne słabszego wzrostu budżet nadal będzie miał sporą, bo szacowaną na 10 mld funtów „dziurę”. Wynika to z faktu, że równolegle Labourzyści rozbudowują sektor publiczny, zwiększają zatrudnienie w administracji i podnoszą wynagrodzenia rosnącej liczby urzędników i pracowników socjalnych. Nie ma mowy zatem o cięciu wydatków socjalnych a to, jak oceniają eksperci w zakresie obronności będzie miało negatywny wpływ na możliwości wzrostu nakładów na siły zbrojne. Dziennik „The Telegraph” już ujawnił, że w związku z trudną sytuacją budżetową należy spodziewać się 20 proc. cięć wydatków na badania i rozwój nad nowymi rodzajami broni co czyni coraz bardziej iluzorycznymi zapowiedzi formułowane jeszcze przez rząd Torysów w świetle których w 2030 roku Wielka Brytania osiągnie poziom 2,5 proc. PKB, jeśli chodzi o wydatki na bezpieczeństwo. Sprawujący obecnie rządy Labourzyści unikają, na co zwrócono już uwagę, jasnych deklaracji w tej sprawie.
Nie lepiej, a znacznie gorzej, wygląda sytuacja w państwach Unii Europejskiej. Jeszcze latem tego roku eksperci Europejskiego Banku Centralnego opublikowali szacunek nakładów, jakie państwa strefy euro będą musiały ponieść do roku 2070, mówimy zatem o długich trendach, aby poradzić sobie z głównymi wyzwaniami. W raporcie tym mówi się o wyzwaniach związanych z trendami demograficznymi, bo starzejące się społeczeństwa wydają więcej na ochronę zdrowia i pomoc dla seniorów, utrzymaniem relacji długu publicznego do PKB na bezpiecznym poziomie 60 proc., obsługą już zaciągniętego długu, polityką klimatyczną i zsypaniem tego, co Autorzy opracowania określają mianem „luki bezpieczeństwa”. W tym ostatnim wypadku mowa jest o dojściu do poziomu wydatków na obronność w wysokości 2 proc. PKB. Aby ten cel zrealizować państwa, które tego poziomu jeszcze nie osiągnęły, muszą wydawać rocznie o 70 mld euro więcej. Dla strefy euro dokonano tez podsumowania kosztów „radzenia sobie” z nowymi wyzwaniami. Wynoszą one ok. 5 proc. PKB. O tyle muszą wzrosnąć uśrednione wydatki, aby „obsłużyć” wszystkie analizowane problemy, a pamiętajmy, że nie ma w tych badaniach mowy o osiągnięciu pułapu 3 proc. PKB jeśli chodzi o wydatki na zbrojenia. W najgorszej sytuacji jest Słowacja, która musi liczyć się ze zwiększonymi nakładami na poziomie niemal 10 proc. PKB, na drugim miejscu znalazła się Hiszpania, a na trzecim Belgia. Nie ma zatem niczego dziwnego w fakcie, że te trzy kraje popierają dążenia kanclerza Scholza aby, jak napisał FAZ, zakończyć szybko wojnę na Ukrainie nawet za cenę zablokowania wejścia Kijowa do NATO i wrócić do starego modelu relacji z Rosją. Będą one miały i tak wielkie problemy budżetowe w najbliższych latach i dziesięcioleciach nawet bez wzrostu wydatków na bezpieczeństwo, jeśli założymy, że Amerykanie wymuszą tego rodzaju zwrot, to ich sytuacja znacznie się pogorszy.
W przypadku Niemców szacowane nakłady wyniosą niemal 4 proc. PKB, co równa się, z grubsza wydatkom na poziomie 120 mld euro. Jeśli do tego dodać kolejny 1 proc. na zbrojenia, jeśli państwa NATO miałyby podnieść swe budżety wojskowe do 3 proc. PKB, to mamy kolejne 40 mld euro więcej. Dzisiaj rządząca Niemcami koalicja jest na granicy rozpadu, bo nie jest w stanie porozumieć się skąd znaleźć środki aby zapełnić szacowana na 13,5 mld euro luki budżetowej. Na dodatek w związku z tym, że drugi rok niemiecka gospodarka znajduje się w recesji przyszłoroczny szacunek dochodów budżetowych trzeba było zmniejszyć o kolejne 58 mld euro. Niemcy mogą co prawda zmienić swoją konstytucję i zwiększyć zadłużenie po to, aby finansować zbrojenia, ale nie jest to łatwa, zwłaszcza w obliczu wzrostu prorosyjskich sympatii (AfD i partia Sary Wagenknecht) decyzja. Takiego komfortu nie ma ją Francuzi, którzy właśnie z powodu rozdętego długu publicznego muszą podwyższać podatki. Rząd Michaela Barniera zapowiedział specjalny, warty 60 mld euro, „pakiet podatkowy”, którego celem ma być zmniejszenie szacowanego na 6 proc. PKB deficytu budżetowego. Ten pakiet obejmuje m.in. specjalny „tymczasowy”, bo nałożony w świetle deklaracji na 2 najbliższe lata, podatek, który obciążyć ma największe francuskie firmy, w tym zbrojeniowe. Nie zwiększy to ich zdolności do inwestowania, a narzucona sytuacją polityka oszczędności oznacza, iż mało prawdopodobne stają się wcześniejsze deklaracje o wzroście wydatków na zbrojenia. Przede wszystkim z tego powodu, że nadzwyczajne podatki mają, według szacunków rządu, dać zwiększenie dochodów na poziomie 13,6 mld euro, co pokrywa tylko niewielką część potrzeb. Cięcia w zakresie polityki socjalnej są w przypadku Francji nie mniej trudne co w Niemczech i z tego choćby względu należy realistycznie oceniać zdolność Paryża do zwiększenia wydatków na siły zbrojne.
Europa, niezależnie od różnic w ocenie sytuacji strategicznej i politycznej, nie jest w stanie skokowo zwiększyć swe wydatki na obronność. Gdyby państwa NATO bez Stanów Zjednoczonych miały dojść do poziomu 3 proc. PKB przeznaczanych na zbrojenia, to oznaczałoby to wzrost wydatków o ok. 200 mld dolarów. Gdyby natomiast założyć parytet Stany Zjednoczone – reszta NATO, to należałoby mówić o podwojeniu obecnych nakładów. To wyjaśnia nam, dlaczego elity w stolicach Zachodu są przerażone ewentualnym zwycięstwem Trumpa. Kończy się możliwość „jazdy na gapę” w kwestiach bezpieczeństwa i albo trzeba będzie dokonywać radykalnej reorientacji w zakresie wydatków, na co mało kto ma ochotę, albo relacje atlantyckie ulegną gruntownej zmianie.
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/swiat/711243-trump-i-zrodla-europejskiego-strachu-koniec-jazdy-na-gape