Portal Axios informuje, że liderzy Demokratów mają nadzieję na to, iż Joe Biden do najbliższego piątku zrezygnuje z kandydowania w najbliższych wyborach prezydenckich.
W niedzielę, jak w innym artykule informują dziennikarze, miała też miejsce rozmowa telefoniczna liderów Demokratów w Kongresie z urzędującym prezydentem. Inicjatorem konwersacji miał być Hakeem Jeffries, lider mniejszości w Izbie Reprezentantów, ale w rozmowie wzięli również udział przewodniczący najważniejszych komisji – sprawiedliwości, administracji i obrony. Wszyscy oni razem wywierali presją na Bidena, aby ten zrezygnował z kandydowania. Wśród zasiadających w Kongresie Demokratów, szczególnie z okręgów określanych mianem swinging, czyli takich gdzie żadna z dwóch rywalizujących w Stanach Zjednoczonych formacji nie ma wyraźnej przewagi, ma narastać przekonanie, że upór Bidena, aby uczestniczyć w wyścigu wyborczym będzie kosztował nie tylko przegraną batalię o prezydenturę, ale również klęską w wyborach parlamentarnych, co dałoby Trumpowi pełnię władzy. W efekcie na Bidena narasta presja, aby ten ustąpił, a niektórzy znaczący przedstawiciele Demokratów nie przebierając w słowach wzywają do czegoś w rodzaju politycznego buntu przeciw coraz bardziej niedołężnemu prezydentowi.
I tak David Axelrod, dziś komentator polityczny CNN, a w przeszłości główny strateg dwóch (w 2008 i 2012 r.) zwycięskich kampanii Obamy napisał artykuł, którego tytuł – „Wyzywające złudzenie Bidena” - wiele mówi o treści. Na czym ono miałyby polegać? Na nieprzyjmowaniu do wiadomości faktów, które są dla każdego oczywiste. I tak przeprowadzone ostatnio sondaże wskazują, że 74 proc. Amerykanów uważa, iż Biden jest zbyt stary, aby rządzić drugą kadencję. Trump w całym kraju ma 6 proc. przewagę nad urzędującym prezydentem, który przegrywa we wszystkich tzw. swinging states, w których triumf w poprzednich wyborach przyniósł mu ostateczne zwycięstwo. O przesuwaniu się nastrojów społecznych świadczy i to, że pojawiły się nowe stany dotychczas politycznie kontrolowane przez Demokratów, gdzie zwycięstwo może odnieść Trump. Mowa jest o Minnesocie, New Hampshire, Nowym Meksyku i Wirginii. Jednak zdaniem Axelroda najgorsze w tym wszystkim jest to, że Biden najwyraźniej nie przyjmuje tego wszystkiego do świadomości, uważając, że dał z siebie wszystko, co oznacza, że gruncie rzeczy schronił się za mechanizm wyparcia. Nie wróży to dobrze jeśli myśleć o dalszym przebiegu kampanii wyborczej i dlatego były strateg Obamy kończy swe wystąpienie apelem do Bidena o ustąpienie. „The Washington Post” powołując się na rozmowy z darczyńcami, kongresmanami, przedstawicielami administracji z obozu Demokratów pisze o efekcie „kuli śniegowej” wśród tych, którzy do tej pory popierali Bidena. Dziś są oni przekonani, że w starciu z Trumpem nie ma on szans i można mówić o cieniu nadziei na zwycięstwo, ale tylko jeśli Biden zrezygnuje ze startu w wyborach szybko, jeśli proces ten przeciągnie się i przekształci w kilkumiesięczną batalię to wówczas wszystko będzie stracone. Nie można zatem wykluczyć, że tydzień w którym w Waszyngtonie odbywał się będzie szczyt NATO zdominowany zostanie przez zupełnie inne, niźli to sztabowcy planowali, przekazy medialne.
Co ciekawe, ale niezbyt zaskakujące, przywódcy państw europejskich i azjatyckich sojuszników Stanów Zjednoczonych od dłuższego już czasu robią dużo, aby zbudować sobie kanały komunikacyjne z otoczeniem Donalda Trumpa i samym byłym prezydentem. Pisze o tym dziennik „The Wall Street Journal” ujawniając interesujące działania, które w Polsce mogą wydać się kontrowersyjne. Nie tylko dlatego, że mamy skłonność do traktowania polityki, w tym zagranicznej, w kategoriach kocha – nienawidzi i kierowania się w niej jakąś zdumiewającą „lojalnością”, a nie rachunkiem interesów naszego państwa. Przypominam sobie w tym kontekście kampanię zorganizowaną przez media prorządowe przeciw prezydentowi Dudzie, że ten „śmiał” spotkać się z Trumpem i co gorsza pojechać do Chin, bo to mogłoby być źle postrzegane w zachodnioeuropejskich stolicach. Te „argumenty” przeznaczone najwyraźniej dla umysłowo ociężałych nie wytrzymują próby konfrontacji z rzeczywistością. Ta wygląda zupełnie inaczej, o czym piszą dziennikarze WSJ. I tak, jak zauważają, „kanclerz Niemiec Olaf Scholz zaprosił kilku kluczowych kongresmanów popierających Trumpa na obiad podczas jego wizyty w Waszyngtonie w styczniu i w następnym miesiącu podczas Konferencji Bezpieczeństwa w Monachium, światowym forum geopolityki. Jego najważniejszy doradca, Wolfgang Schmidt, minister w kancelarii, od czasu inwazji Rosji na Ukrainę kilka razy w roku podróżuje do Waszyngtonu. Oprócz oficjalnych kontaktów z administracją Bidena Schmidt buduje sieć kontaktów wśród zwolenników Trumpa, w skład której wchodzą darczyńcy, ustawodawcy i byli urzędnicy administracji”. Przezornie, liderzy znaczących państw, nawet jeśli retorycznie, a nie wykluczam, że i szczerze, popierają Bidena i życzą sobie jego zwycięstwa, dbają również o to, aby mieć relacje z tym, kto ma szansę w wyborach wygrać, nawet jeśli jest z odmiennego politycznie obozu. Scholzowi obrona demokracji, rządów prawa i nienawiść do prawicy nie przeszkadzały też w niedawnych rozmowach z Orbanem, po których stwierdził on, że spory na linii premier Wegier – Manfred Weber nie są konfliktem między państwami.
[Miniony tydzień to również ważne wybory parlamentarne w Wielkiej Brytanii i Francji. Ważne, choć nie dlatego, że „udało się powstrzymać prawicę”, jak brzmi obowiązująca narracja. Chodzi o coś zupełnie innego. Po pierwsze sukces Partii Pracy, liczony zdobytymi głosami, był mniejszy niż w przegranych przez Labour wyborach w 2017 roku. Wówczas Partia Pracy zdobyła 40 proc. głosów, a w czasie ostatniego głosowania 36 proc. Oczywiście formacja Starmera zdobyła 411 mandatów, a konserwatyści odnotowali najgorszy wynik w historii, ale jest to raczej rezultatem rozproszenia głosów prawicy, bo w części przejęli je Liberalni Demokraci, a w części Reform. Piszę o tym z oczywistego powodu. Otóż nie mając ugruntowanego poparcia społecznego rząd Labour raczej nie będzie zdolny do przeprowadzenia bolesnych ruchów w tych obszarach, które są najistotniejsze z punktu widzenia Polski. Już komentatorzy konserwatywnego „The Telegraph” zauważyli, że toku kampanii wyborczej Starmer unikał jasnych deklaracji, iż w razie zwycięstwa wyborczego realizował będzie zapowiedzi poprzednika w kwestii zwiększenia brytyjskiego budżetu wojskowego do 2,5 proc. PKB. Propozycje Sunaka, który zapowiadał osiągnięcie tego wskaźnika do roku 2030, były uznawane przez specjalistów za zbyt ostrożne, zważywszy na kondycję brytyjskich sił zbrojnych (siły lądowe są dziś najsłabsze liczebnie od osiemnastego wieku – MB), ale nie umknęły ich uwadze zastrzeżenia Starmera, że realizacja tego programu zależeć będzie od możliwości budżetowych. Tym bardziej, że nowy premier zapowiedział przeprowadzenie „audytu”, czyli kolejnej National Defence Review i dopiero później podjęcie niezbędnych decyzji. W manifeście programowym Partii Pracy znalazły się jednak zapisy mówiące, że wzrost wydatków na zbrojenia nastąpi „jak tylko będziemy mogli” i krytyka pomysłu Sunaka przywrócenie powszechnego przeszkolenia wojskowego. Tego rodzaju wypowiedzi polityków, zwłaszcza jeśli będą musieli zmagać się z szeregiem problemów wewnętrznych, takich jak choćby anemiczny wzrost gospodarczy czy bankrutująca opieka zdrowotna, raczej nie zapowiadają przyspieszenia i skrócenia terminu w jakim Londyn chciałby dojść do 2,5 proc. PKB przeznaczanych na zbrojenia.
Wyniki wyborów we Francji też z tego punktu widzenia nie napawają optymizmem. Eksperci Instytutu Montaigne obliczyli, że realizacja propozycji programowych Nowego Frontu Ludowego, który wygrał wybory, kosztowała będzie od 100 do 200 mld euro. Chodzi o podniesienie podatków dla najbogatszych (wprowadzenie nowych progów dochodowych), ale przede wszystkim zmniejszenie VAT-u na żywność i obniżenie podniesionego za rządów formacji Macrona wieku emerytalnego znów do 60 lat. Francja od 2020 roku ma deficyt budżetowy oscylujący na poziomie 5 proc. PKB (w tym roku ma to być 5,5 proc.) i narastający problem z długiem publicznym, który na koniec 2023 roku wynosił 111 proc. PKB. Teraz, zdaniem ekspertów z brytyjskiego City, jeśli lewica przejmie rządy i zacznie realizować swoje pomysły ekonomiczne, może on wzrosnąć w ciągu 4 lat nawet do poziomu 125 proc. PKB. Czy to ułatwi podjęcie decyzji o zwiększeniu nakładów na bezpieczeństwo? Jest jeszcze jedna kwestia, o której warto wspomnieć. Jeden z twórców Nowego Frontu Ludowego, Jean-Luc Mélenchon, który może nawet zostać premierem, jest politykiem otwarcie antyamerykańskim i nawet, jak na odmienne od naszych, francuskie standardy, bardzo proputinowskim. Na łamach lewicowego „Le Nouvelle Observateur” ukazał się w marcu tego roku artykuł, którego Autor, francuski politolog, przypomina wszystkie związane z Rosja deklaracje lidera Nowego Frontu Ludowego. Uważa on mianowicie, że Putin został sprowokowany do wojny przez NATO, w związku z tym był on zdania, że „agresorem było NATO, a już na pewno nie Rosja”. Popierał on ideę rokowań pokojowych tu i teraz (tego samego chce Orban odsądzany od czci i wiary przez europejską lewicę) i rosyjskiego prezydenta określał mianem „wiarygodnego partnera”. Darujmy sobie przytaczanie większej liczby tych proputinowakich aktów strzelistych Melenchona, z naszej perspektywy ważne jest to, że wybory we Francji wygrała siła polityczna, której w żadnym razie nie można uznać za pozytywnie nastrojoną wobec idei zwiększania budżetu wojskowego i zdolności NATO. Można oczywiście prognozować, że to nie Melenchon będzie rządził, a nawet prawdopodobny jest rozpad wielopartyjnego bloku lewicowego, ale w takiej sytuacji nad Sekwaną powstanie albo gabinet mniejszościowy, albo rząd techniczny, o chybotliwym poparciu. Taki scenariusz też nie oznacza, że będziemy mieć do czynienia z wyraźnie określonym kierunkiem politycznym, a już pewnością nie ma co liczyć na trudną z budżetowego puntu widzenia politykę zwiększania wydatków wojskowych.
Realia polityki niemieckiej opisywałem kilka dni temu, a dla pełni obrazu należałoby dodać informacje na temat nastawienia opinii publicznej we Włoszech. Z sondażu zamówionego przez ECFR, brukselski thin tank, wynika, że 63 proc. ankietowanych nie chce wzrostu wydatków na obronność, mimo, iż Rzym nie wydaje więcej obecnie niż 1,5 proc. PKB.
Podsumujmy zatem. Nasi najwięksi sojuszniczy, państwa należące do grupy G7 i będący jednocześnie członkami NATO, albo wchodzą w trudny czas wyborczy (USA) lub powyborczy (Francja), albo mają rządy, które będą chciały realizować politykę niekoniecznie wzrostu wydatków na bezpieczeństwo (Wielka Brytania, Francja, Niemcy). Najbliższe półrocze będzie z tego punktu widzenia szczególnie trudne, bo albo będziemy mieć do czynienia z zamętem wewnętrznym, albo okresem przejściowym, czyli czasem krystalizowania się nowych kierunków politycznych. Dziś, niestety, niewiele wskazuje na to, aby główne państwa NATO były gotowe na dokonanie jakościowej zamiany w swej polityce wojskowej, a to oznacza, zarówno jeśli myślimy o końcu wojny na Ukrainie, jak i zdolności do odstraszania Rosji, niekoniecznie pozytywny z naszego punktu widzenia scenariusz. Wchodzimy, jak się wydaje, w czas słabego przywództwa i zamętu wewnętrznego w wielu krajach. Przełomu raczej nie będzie, chyba że w niepożądanym kierunku.
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/swiat/698209-zamet-slabe-przywodztwo-i-przyszlosc-zachodu