Dziennik The Financial Times ujawnił, że w świetle ocen specjalistów NATO z kwatery głównej, Sojusz posiada 5 proc. zdolności w zakresie obrony przeciwrakietowej, aby być w stanie chronić przestrzeń powietrzną państw znajdujących się na wschodniej flance. Analiza została przeprowadzona w zeszłym roku i jak powiedział dziennikarzom anonimowy przedstawiciel Paktu Północnoatlantyckiego zdolność do obrony przed atakami rakietowymi Rosji powinna być jednym z głównych elementów NATO-wskiego planu obrony wschodniej flanki, ale, jak miał zauważyć, „w tej chwili tego nie mamy”. Opisując sytuację trzeba zauważyć, że od czasu przeprowadzenia tych analiz nasze zdolności pogorszyły się w związku ze zrozumiałą i narastającą presją Ukrainy, aby przekazywać jej kolejne systemy obrony. Dziennikarze informują, że spotkanie ministrów państw NATO w Pradze najprawdopodobniej będzie w sporej części poświęcone analizie tego, co można zrobić, aby poprawić zdolność do obrony przestrzeni powietrznej, ale sytuacja jest trudna i jak zauważył inny anonimowy dyplomata indagowany przez Financial Times obrona przestrzeni powietrznej „to jedna z największych dziur jakie mamy” obecnie. Sytuację jeszcze dodatkowo komplikuje postęp techniczny w zakresie środków napadu powietrznego, co przejawia się choćby we wzroście znaczenia tanich dronów o zasięgu przekraczającym tysiąc kilometrów, które są coraz powszechniej używane w czasie wojny na Ukrainie. To czyni atak tańszym i łatwiejszym do przeprowadzenia, ale dla broniącego się oznacza, zarówno większe problemy z wykryciem jak i potencjalnie lawinowo rosnąca liczbę celów, które trzeba będzie zwalczać.
A zatem, wschodnia flanka NATO jest słabo chroniona a zagrożenia narastają. W Europie może mieć miejsce w związku z tym rywalizacja o ograniczone zasoby, jakimi są systemy obrony powietrznej, co może uruchomić mechanizm konkurowania o nie. Większe możliwości będą mieć nie najbardziej zagrożone państwa ale te, które dysponują największym budżetem bądź narzędziami presji politycznej na producentów.
Nie wystarczy w takiej sytuacji powiedzieć, że powinniśmy stawiać na własne zdolności, w tym sektor produkcji zbrojeniowej, bo choć to truizm to nie zmienia faktu, iż Europa jako całość nie mówiąc już o Polsce, jest znacząco spóźniona. Świadczy o tym choćby relacja Frankfurter Allgemeune Zeitung, który to dziennik poinformował, że jednym z tematów niedawnego spotkania Schoza i Macrona w Meserbergu była kwestia uruchomienia europejskiego programu budowy rakiet nowej generacji o dużym zasięgu, tak aby były one w stanie razić cele na głębokich tyłach wroga. Scholz zapowiedział uruchomienie niemiecko–francuskiego przedsięwzięcia w tym obszarze, do którego ma zostać zaproszony również Londyn. Problemem jest wszakże to, że wzorem mają być systemy Precision Strike Missiles (PrSM), czyli rakiety balistyczne ziemia-ziemia, które są wciąż w fazie rozwoju, ale nad tą bronią Amerykanie pracują od 2016 roku. Budowa nowej generacji pocisków, które docelowo miałyby zastąpić systemy ATACSM jest jednym z priorytetów amerykańskich sił zbrojnych. Lockheed Martin, koncern pracujący nad nowymi rakietami informuje, że ich zasięg na obecnym, pierwszym etapie rozwoju, wynosi ponad 499 kilometrów. Firma zbrojeniowa twierdzi, że PrSM został opracowany w oparciu o „otwartą architekturę”, co oznacza, iż dość łatwo będzie można zwiększyć zasięg do ponad tysiąca kilometrów. Na czym polega problem Europy? Otóż amerykański koncern przekazał pierwsze systemy PrSM siłom zbrojnym w ubiegłym roku, Pentagon podpisał w tym roku kolejny wart 215 mln dolarów kontrakt związany z ich produkcją, testy operacyjne mają zakończyć się w 2025 roku, a Europa dopiero myśli o stworzeniu własnych, odpowiadających amerykańskim, konstrukcji. Locheed Martin pracuje nad nowymi systemami już 8 lat i trzeba być niepoprawnym optymistą, aby wierzyć, iż rządy i producenci w Europie uwiną się w czasie krótszym od dekady. Osobiście stawiałbym na 15 lat, jeśli w ogóle uda się uruchomić tego rodzaju projekt i doprowadzić do jego finalizacji. Markus Schiller od 2015 roku wykładowca na Uniwersytecie Bundeswehry w Monachium (specjalizacja: systemy rakietowe) powiedział FAZ, że tego rodzaju zdolności mają oczywisty potencjał odstraszania Rosji, a wzmocnienie oddziaływania uzasadniałoby umieszczenie tych systemów w Polsce i innych krajach wschodniej flanki. Z pragmatycznego punktu widzenia jest to oczywiste, ale politycznie niezwykle trudne choćby z tego powodu, że państwo dysponujące zdolności zaatakowania rosyjskich tyłów będzie miało zdolność nie tylko inicjowania ale również eskalowania konfliktu, który, jeśli wybuchnie, będzie dotykał całej Europy. Racjonalną, z tego punktu widzenia, opcją byłoby zatem poddanie tych systemów jakiejś formule wspólnej kontroli, ale to z kolei oznaczałoby utratę części suwerenności w zakresie kluczowych decyzji przez państwa na terenie którego stacjonowałyby wyrzutnie o jakich mowa. Byłoby to trudne do zaakceptowania, nie mówiąc już o przekonaniu wyborców do przyjęcia formuły, że to u nas, na naszej ziemi stacjonują wyrzutnie rakiet, które co oczywiste mogą stać się celem uderzeń wroga, ale to nie my będziemy mieli decydujący głos czy ich użyć i na jakie cele nakierować.
Jeśli zastanawiamy się jak zmienia się sytuacja bezpieczeństwa na naszym kontynencie, to warto zwrócić uwagę na wiele głosów, które ostatnio się pojawiły, wskazujących na to, że Rosja przeistacza się w „europejski Iran” państwo wrogie, takie, które przy użyciu różnych środków, w tym organizowaniu i finansowaniu proxy partnerów będzie w sposób celowy destabilizowało sytuację. Brytyjski Guardian informuje, że służby specjalne w wielu krajach „są postawione w stan wyższej konieczności” w związku z serią podpaleń oraz aktów sabotażu i przemocy, które ich zdaniem są związane z aktywnością Moskali. Podejrzane pożary wybuchały ostatnio w Polsce, na Litwie (hala Ikei), w Wielkiej Brytanii (magazyny z pomocą dla Ukrainy) czy w Niemczech (hala Diehl Defence), miały miejsce akty przemocy (atak nożowników na ukraińskich rekonwalescentów w Bawarii) czy bezpośrednia napaść na estońską minister spraw zagranicznych. Zagrożona jest infrastruktura krytyczna, zarówno lądowa jak i podmorska. Jak napisał dziennik, jeden z ministrów państw NATO powiedział anonimowo, że jest głęboko zaniepokojony „aktami sabotażu które są organizowane, finansowane i dokonywanym przez ludzi zwerbowanych” przez rosyjskie służby. W Europie coraz częściej mówi się też o rosnącej aktywności pseudo-dyplomatów z Moskwy, a wprowadzane ograniczenia w zakresie ich swobody przemieszczania się (ostatnio na taki krok zdecydowała się Polska) są związane właśnie z narastającymi obawami, że Rosjanie organizują sieć grup dywersyjnych, sabotażowych czy choćby sączących destrukcyjną i dzielącą propagandę. Kajsa Ollongren, holenderska minister obrony powiedziała niedawno w Brukseli, że Rosjanie „chcą zastraszyć” państwa naszego kontynentu, a w poniedziałek holenderski koordynator ds. bezpieczeństwa i zwalczania terroryzmu ostrzegł przed ryzykiem operacji wywrotowych w Holandii, w tym „szpiegostwa i budowaniu sieci w celu sabotażu kluczowej infrastruktury”.
Już choćby te opisane sfery skłaniać muszą do postawienia pytania, jak państwa, które czują się zagrożone winny reagować? Jest to tym istotniejsze, że ryzyko nie rozkłada się równomiernie, są obszary poddawane większej presji co z kolei może prowadzić do powstania asymetrii, po prostu jedne stolice będą skłonne szybciej i w większej skali podejmować niezbędne działania, inne niekoniecznie. Trzeba będzie budować formaty i formuły współpracy w większym stopniu „przykrojone” do lokalnych wyzwań. Na dwa takie przedsięwzięcia chciałbym zwrócić uwagę, bo po pierwsze są one zapowiedzią tego co będziemy musieli robić, a po drugie opisują kierunek ewolucji naszego systemu sojuszniczego na co też powinniśmy się przygotować.
Sześć państw NATO – Bałtowie, Norwegia, Finlandia i Polska ogłosiło właśnie inicjatywę którą dziennikarze określili mianem „ściany dronów”. Chodzi o wspólną budowę skoordynowanego systemu, dzięki któremu używając dużej liczby dronów i zapewne innych sensorów państwa mające granicę z Federacją Rosyjską byłyby w stanie w czasie rzeczywistym monitorować to, co się dzieje i odpowiednio szybko reagować. W mojej ostatniej książce proponowałem wdrożenie podobnego systemu który mógłby stanowić element polityki odstraszania przez wykrycie (deterrence by deception). Chodzi o to aby Rosjanie nie mieli komfortu przeprowadzania w sposób niepostrzeżony wrogich operacji wobec państw frontowych. Warunkiem skutecznej, czyli szybkiej reakcji, ale również odpowiedniego nagłośnienia spraw jest wykrycie tego co się dzieje w czasie rzeczywistym. Działania asymetryczne, określane też mianem hybrydowych trudniej w takim środowisku podejmować, co znakomicie zwiększyć powinno zdolność państw wschodniej flanki do radzenia sobie z rosyjską agresją poniżej progu wojny kinetycznej.
Kolejne rozwiązanie zaproponował Antti Pihlajamaa, z Fińskiego Instytutu Studiów Międzynarodowych. Otóż jego zdaniem można przekształcić istniejący format Joint Expeditionary Force (JEF) w regionalną, obejmującą Bałtyk i Daleką Północ, regionalną platformę bezpieczeństwa, której uczestnicy troszczyliby się przede wszystkim o zagrożenia poniżej art. 5. JEF powstał w 2014 roku i obejmował na początku prócz Wielkiej Brytanii, która była inicjatorem tego przedsięwzięcia, również Norwegię, Holandię, Danię i Państwa Bałtyckie. Potem do inicjatywy dołączyły Szwecja i Finlandia. Jej głównym zadaniem było wówczas zarówno szybkie dyslokowanie sił wojskowych (10 tys. żołnierzy) w rejon zagrożony wrogą akcją, a należy pamiętać, że wówczas NATO nie budowało sił szybkiego reagowania oraz zbudowanie regionalnego układu obejmującego również państwa nienależące do Sojuszu Północnoatlantyckiego. Od tego czasu zarówno w NATO-wskiej polityce projekcji siły, w zakresie planów ewentualnościowych i operacyjnych nastąpiły istotne zmiany, jak i wzrosła liczba członków Paktu. Spowodowało to, iż obecnie format JEF może być postrzegany jako dublujący zadania Sojuszu Północnoatlantyckiego. Fiński badacz proponuje, i jest to moim zdaniem słuszny kierunek, przekształcenie tej struktury, zbudowanej przez państwa w podobny sposób oceniające regionalne zagrożenia, w narzędzie reagowania na zagrożenia hybrydowe, działania dywersyjne i asymetryczne. Do takiego formatu, moim zdaniem, winna niezwłocznie przystąpić Polska, a dotychczasowe doświadczenia wynikające choćby z faktu odbycia w minionych latach wielu wspólnych manewrów i gier sztabowych powinny być wykorzystane. NATO „obsługiwałoby” zagrożenia pełnoskalowe, sytuacje w których zasadnym może być uruchomienie art. 5, a na wypadek zdarzeń poniżej progu wojny kinetycznej, kiedy po to aby sprawnie zareagować wystarczą mniejsze ale zdolne do natychmiastowego działania siły mielibyśmy formułę JEF, czyli w praktyce zinstytucjonalizowaną koalicję chętnych. Nie ma w tym wypadku konfliktu interesów między NATO jako wielkim paktem obronnym skoncentrowanym przede wszystkim na polityce odstraszania Rosji a mniejszymi, bardziej elastycznymi i zdolnymi do szybszego działania formatami lokalnymi.
Propozycja Antti Pihlajamaa jest w związku z tym warta poparcia, co więcej, oddaje zarówno duch nadchodzących czasów jak i prawidłowo opisuje kierunek ewolucji naszego systemu sojuszniczego, który będzie musiał przyjąć formułę sojuszu sieciowego, wspólnie gwarantującego odstraszanie i zwycięstwo w razie wybuchu wielkiej wojny, ale lokalnie radzącego sobie z wyzwaniami mniejszej skali.
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/swiat/693718-o-przeksztalceniu-nato-w-sojusz-sieciowy