Kurt Kampbell, z-ca Sekretarza Stanu i jeden z głównych architektów polityki zagranicznej administracji Bidena jest przekonany, że obecna strategia Izraela w wojnie z Hamasem nie przyniesie rezultatu, tj. rząd Netanjahu nie osiągnie deklarowanych celów, nie zniszczy tej terrorystycznej organizacji i nie zaprowadzi w rezultacie pokoju na własnych warunkach.
W jego opinii zwycięstwo na polu boju, a tego chce rząd Izraela nie jest możliwe, bo mimo wielu miesięcy walki i gigantycznych ofiar wśród ludności cywilnej, opór Hamasu trwa, co zdaniem amerykańskiego dyplomaty przypomina w gruncie rzeczy sytuację w której Ameryka znalazła się po ataku na Twin Towers i po rozpoczęciu globalnej wojny z terroryzmem. Ta, mimo początkowych sukcesów przekształciła się w wieloletni konflikt na wielu kierunkach, wyczerpujący amerykańskie zasoby i bez perspektywy politycznego rozwiązania.
Presja Waszyngtonu
W podobnej sytuacji wydaje się znajdować dziś Izrael. Wojna się przeciąga, dyplomatyczna izolacja Netanjahu pogłębia, a z gospodarczego punktu widzenia mamy do czynienia z katastrofą, bo PKB w związku z powołaniem pod broń rezerwistów skurczyło się w IV kwartale ub. roku o 19,3 proc. Świat islamu otwarcie wspiera Hamas, co potwierdzają ostatnie działania z jednej strony Turcji, której prezydent przyznał, że ponad 1000 bojowników tej organizacji było leczonych w tamtejszych szpitalach, a premier Malezji przy okazji wizyty w Katarze spotkał się z delegatami tej organizacji. Przykłady tego rodzaju demonstracyjnych kroków można byłoby mnożyć, te są z ostatnich dwóch dni, i uprawniona jest w związku z tym teza o narastającej izolacji politycznej i dyplomatycznej Izraela w świecie.
Jednak jedna z decyzji ostatnich dni warta jest poważniejszej analizy. Chodzi o presję wywieraną przez Waszyngton na rządzie Izraela, aby ten powstrzymał się przed zapowiadaną ofensywą na Rafah. Chodzi oczywiście o kwestie humanitarne i spodziewaną hekatombę wśród chroniącej się tam ludności cywilnej, ale w tle są nie mniej istotne sprawy strategiczne, którym chciałbym poświęcić nieco uwagi. Chodzi o już podjętą przez Bidena decyzję, aby wstrzymać wysyłkę 3,5 tys. ciężkich bomb lotniczych do Izraela i zapowiedź dalszych ograniczeń jeśli Tel Awiw „nie posłucha” dobrych rad z Waszyngtonu i nie podejmie próby szukania rozwiązania politycznego.
Mamy w tym wypadku do czynienia z oczywistą próbą wpłynięcia państwa sojuszniczego na sposób prowadzenia wojny i cele polityczne, które w jej wyniku chce osiągnąć walczący aliant. W tym konkretnym wypadku dla naszych rozważań zupełnie nie ma znaczenia kto w tym sporze ma rację, czy jest to Netanjahu, który chce wygrać na polu boju nie licząc się z ofiarami cywilnymi po palestyńskiej stronie i nie zwracając uwagi na rosnącą polityczną izolację Izraela w świecie, czy może Biden doradzający bardziej elastyczną strategię i szukanie rozwiązań politycznych.
Wniosek, który powinniśmy na nasz użytek wyciągnąć obserwując relacje na linii Waszyngton – Tel Awiw, sprowadza się w gruncie rzeczy do konstatacji faktu, iż można być uprzywilejowanym, a nawet najbliższym sojusznikiem Stanów Zjednoczonych i nadal podlegać silnej presji politycznej w kwestiach tak szczegółowych jak charakter i skala planowanej operacji. Pomoc wojskowa też nie jest bezwarunkowa nawet mimo zapewnień o pancernym (ironclad) charakterze relacji, o czym lubi mówić Biden. Ta nauka musi być poważnie wzięta pod uwagę jeśli staramy się interpretować zapisy art. 5 i zastanawiamy się czy Amerykanie przyjdą nam z pomocą w razie rosyjskiego ataku. Przyjdą, co do tego nie mam wątpliwości, ale skala, kalendarz i warunki tej pomocy podlegały będą niekończącym się negocjacjom, co więcej będą zmienne w czasie. Ale to nie jedyna nauka.
Zmiana polityki amerykańskiej
Kolejnym pytaniem, które należy w tej konkretnej sytuacji postawić jest kwestia jakie są przyczyny zmiany w nastawieniu obecnej amerykańskiej administracji. W tym wypadku mamy do czynienia z co najmniej dwoma interpretacjami. Pierwsza związana jest z sytuacją wewnętrzną w Stanach Zjednoczonych, co ma związek zwłaszcza z geografią polityczną przed zbliżającymi się wyborami prezydenckimi, druga, nie wykluczająca motywów z pierwszej grupy, raczej koncentruje swą uwagę na sprawach strategicznych. Zacznijmy sytuacji wewnętrznej. Ostatnie wyniki badań opinii publicznej opublikowane w poniedziałek przez „The New York Times” wskazują, że we wszystkich, prócz Wisconsin tzw. swinging states prowadzi Trump. Jego przewaga nad Bidenem w Nevadzie wynosi 12 proc., w Georgii jest to 10 proc., w Michigan 7 proc., w Arizonie również 7 proc., a jedynie w Wisconsin obecny prezydent ma niewielką bo 2 proc. przewagę. Zdaniem dziennika, którego redakcja nie kryje swych sympatii do Demokratów na tak słaby wynik obecnej głowy państwa wpływ mają dwie kwestie – stan gospodarki (niezadowalający) oraz obecna polityka wobec Izraela. Zaplecze wyborcze Bidena uważa, iż jest ona nadmiernie pro-izraelska, ton debacie publicznej w Stanach Zjednoczonych nadają radykałowie, a ci z młodych ludzi, którzy mieliby chęć poprzeć obecną głowę państwa, właśnie ze względu na politykę wobec Tel-Awiwu obecnej administracji, albo przenoszą swe poparcie na kandydatów niezależnych, albo zostaną w domu.
W efekcie przewaga Trumpa pogłębia się, co wywołuje pierwsze oznaki paniki w obozie Demokratów. To, że partia rządząca chce wygrać zbliżające się wybory jest zupełnie zrozumiałe, jednak dla naszych rozważań istotna jest inna kwestia. A mianowicie do jakiego stopnia amerykańska strategia i polityka, w tym wsparcie dla sojuszników, podlega falowaniu ze względu na sytuację wewnętrzną, również protesty niezadowolonych.
Z punktu widzenia państw takich jak Polska, leżących z dala od centrum amerykańskich interesów strategicznych, w rejonie zagrożonym narastającymi napięciami, najlepiej byłoby, aby wsparcie Waszyngtonu było - jak to mówi Biden - „ironclad” czyli pancerne, i trwało niezależnie od zmiennych nastrojów opinii publicznej. Tak niestety nie jest, o czym przekonał się choćby Kijów odbierając sygnały rosnącej presji ze strony Waszyngtonu aby nie atakować instalacji przetwórstwa ropy naftowej zlokalizowanych na terenie Federacji Rosyjskiej. I w tym przypadku w grę mógł wchodzić zarówno interes strategiczny (nie eskalować) jak i doraźny polityczny, związany z perspektywą wzrostu cen benzyny na światowych rynkach. Polityka Waszyngtonu wobec Izraela potwierdza, że kooperując z naszym amerykańskim sojusznikiem nie możemy być w 100 proc. pewni trwałości poparcia, bo mogą się zmienić realia amerykańskiej polityki wewnętrznej co może mieć negatywny wpływ na rytmiczność i skalę wsparcia.
Terrorystyczne weto?
Ale nie mniej ważnymi są też w tym przypadku kwestie strategiczne. John Bolton, który w polityce zagranicznej jest jastrzębiem napisał w „The Telegraph”, że wstrzymanie dostaw broni dla Izraele „jest zdradą, za którą Zachód zapłaci”. W jego opinii państwa agresywne i dążące do rewizji dotychczasowego porządku globalnego, takie jak Rosja, Chiny czy Iran, które z pewnością obserwują wojną Izraela z Hamasem „muszą być zdumione swoim szczęściem, obserwując jak prezydent Joe Biden skutecznie popiera terrorystyczne weto w sprawie prawa Izraela do samoobrony.”
W opinii byłego doradcy ds. bezpieczeństwa amerykańskiego prezydenta Trumpa, każdy agresor, w tym przypadku Hamas i wspierający go Iran, dążą do narzucenia przeciwnikowi takiej formuły wojny jaka jest mu najwygodniejsza. Oznacza to w praktyce dążenie do kontroli eskalacyjnej, wyznaczanie kolejnych czerwonych linii, po przekroczeniu których wojna stanie się bardziej intensywną lub rozleje się na cały region. Lokalizacja, ograniczenie konfliktu jest, w opinii Boltona, w interesie agresora, który nie ma zamiaru przerywać rozpoczętych działań, ale chciałby, aby broniący się nie mogli skorzystać ze wszystkich dostępnych im środków. Zdaniem Boltona przyjęcie przez Bidena tej logiki, czego przejawem jest presja na Izrael aby ten nie podejmował pewnych, kontrowersyjnych zdaniem jednych lub niedopuszczalnych w opinii innych, działań jest w istocie błędem strategicznym, bo to w praktyce oznacza, że przeciwnik decyduje o tym gdzie i przy użyciu jakich środków walczymy.
Do tego dochodzi element wiarygodności, nie mniej istotny z punktu widzenia amerykańskiej wielkiej strategii. „Jeśli Biden – pyta retorycznie Bolton - jest gotowy ograniczyć wsparcie dla jednego z najbardziej cenionych partnerów Ameryki, co to wróży dla tych bardziej odległych i mniej uprzywilejowanych niż Izrael? Jak czuje się Ukraina? Albo Tajwan?”.
O decyzji Bidena pisze też Gideon Rachman, który nie jest jak Bolton jastrzębiem i prezentuje znacznie bardziej stonowany punkt widzenia. W jego opinii jednak również to, co się stało, jest niezwykle istotne. Po pierwsze, oznacza zapewne nowe relacje między Waszyngtonem a Tel Awiwem, bo w Izraelu już wiedzą, że nie mogą liczyć na bezwarunkowe wsparcie Stanów Zjednoczonych. Niezależnie od tego czy Netanjahu zrealizuje swe zapowiedzi, iż „będziemy walczyć sami”, zmiana już się dokonała.
W gruncie rzeczy, decyzja Bidena oznacza, że Izrael nie ma pewności czy będzie otrzymywał broń o charakterze ofensywnym co znacznie ogranicza jego możliwości do samoobrony. Rachman napisał, że „Netanjahu mógł wcześniej zakładać, że Stany Zjednoczone zawsze będą wspierać Izrael i zapewnią niezbędne dostawy militarne. Jednak działania Bidena w kwestii Rafah sugerują, że nie jest to już bezpieczne założenie. Stany Zjednoczone zawsze będą dostarczać Izraelowi broń defensywną, taką jak rakiety przechwytujące. Jednak dostaw pocisków artyleryjskich i potężnych bomb do działań ofensywnych nie można już uważać za oczywistość.”
Jest to tym bardziej prawdopodobne, że w ostatnich publicznych wypowiedziach przedstawiciele amerykańskiej administracji, jak zauważa komentator „Financial Times” sugerowali, iż Izrael „przekroczył granice” ograniczonej wojny obronnej. W tym wypadku proponowałbym nie koncentrować się na rozstrzyganiu czy tak jest w istocie, bo trudno byłoby bronić przeciwnego poglądu, ale zwrócić uwagę na zasadniczą kwestię – to Amerykanie rezerwują sobie prawo do określania ram i charakteru konfliktu, w tym środków do których odwołuje się walczące państwo. Rachman jest zdania, że u podłoża obecnych kontrowersji amerykańsko – izraelskich leży też fundamentalna różnica zdań dotycząca kwestii strategicznych.
Przestroga dla sojuszników
Rząd Izraela uważa, że musi wygrać na polu boju, bo tylko w ten sposób będzie można wzmocnić politykę odstraszania, co oznacza utrzymanie pokoju w przyszłości. Waszyngton jest przeciwnikiem, ze względu na straty po stronie ludności cywilnej, tego rodzaju taktyki i optuje na rzecz rozwiązań mieszanych, wojskowo – politycznych, argumentując, że środkami militarnymi tego rodzaju wojny się nie wygra.
Być może ma rację, ale przekładając tego rodzaju deklaracje na realia stosunków na wschodniej flance NATO oznacza, to, że wypowiedzi Bidena o tym, iż „nie oddamy cala kwadratowego” terenów państw Sojuszu, są zdecydowanie na wyrost. Jeśli bowiem odrzucać logikę całkowitego zwycięstwa na polu boju, a przyjąć optykę rozwiązań wojskowo – politycznych to szansa, że broniąc się nie staniemy wobec podobnych dylematów jaki ma dziś Ukraina, jest relatywnie niewielka. Różnica dotyczy w gruncie rzeczy skali strat a nie tego czy są one prawdopodobne.
Rachman wyraża w konkluzji swego artykułu nadzieję, że presja ze strony Waszyngtonu może w efekcie zmienić politykę Izraela. Może to oznaczać powrót do stołu rokowań i zakończenie konfliktu, którego nie można wygrać, bo organizacje w rodzaju Hamasu mają umiejętność odradzania się i masowe bombardowania tylko napędzają chętnych do zasilenia ich szeregów. Być może tak się stanie, równie uprawniony jest jednak przeciwny pogląd w świetle którego agresorzy uznają tego rodzaju ustępstwa jako przejaw słabości i to skłoni ich do ponowienia wysiłków w przyszłości.
Ostatnie wydarzenia w relacjach między Izraelem a Stanami Zjednoczonymi mogą być dla nas pouczającą lekcją. Ich obserwacja pomaga na sformułowanie odpowiedzi na szereg pytań, takich jak - na ile amerykańskie poparcie jest „ironclad”, czy pomoc może ulec redukcji w związku z sytuacją wewnętrzną, jak daleko Waszyngton będzie chciał ingerować w sposób naszej walki? Jest to tym istotniejsze, że w tym konkretnym przypadku walczą żołnierze sił izraelskich, a Amerykanie nie uczestniczą bezpośrednio w konflikcie.
Ryzyko i straty są po naszej stronie, a nasz sojusznik dba o obszar polityczny, biorąc pod uwagę własne, szersze i niekoniecznie pokrywające się z naszymi, interesy. A co stanie się, jeśli Amerykanie zaangażują się wojskowo w konflikt? Zakładamy, że w razie wojny z Federacją Rosyjską, będziemy mogli liczyć na ich bezpośredni udział, czyli przysłanie własnych sił. Wówczas jednak, jak się wydaje, chęć wywierania wpływu na sposób walki, charakter wojny i jej cele polityczne będzie w Waszyngtonie tylko większy. Ukazuje to cienie systemu sojuszniczego, który mając oczywiste zalety nie jest doskonały i winniśmy też zwrócić uwagę na jego wady.
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/swiat/691737-cienie-sojuszu-z-usa-na-przykladzie-izraela