Parlament Serbii udzielił w minionym tygodniu votum zaufania rządowi Miloša Vučevića. Nie ma w tym niczego zaskakującego bo obóz władzy prezydenta Vučicia ma stabilną większość. Zapewne na wyniki głosowania nie zwrócilibyśmy uwagi, gdyby nie skład nowego rządu.
Otóż znaleźli się w nim dwaj politycy: Aleksandar Vulin, były szef służb specjalnych, wielokrotnie jeżdżący już po wybuchu wojny do Moskwy, który w nowym rządzie jest wicepremierem; oraz Nenad Popović, minister bez teki.
Obydwaj zostali objęci amerykańskimi sankcjami w związku z bliskimi kontaktami i podejrzanymi (w oczach Amerykanów) relacjami z Rosją. Tego rodzaju nominacje wywołały niezadowolenie Departamentu Stanu, który poinformował, że jest rozczarowany składem nowego rządu, co zresztą nie skłoniło prezydenta Vučicia do ustępstw. Wręcz przeciwnie zwrócił on Amerykanom uwagę, że uznali oni demokratyczne wybory w Serbii, która ma w związku z tym prawo samodzielnie podejmować decyzje. Mamy w tym wypadku do czynienia raczej z gestem Belgradu niż geostrategicznym zwrotem (jak w przypadku Gruzji).
Serbia jest zainteresowana zarówno dobrymi relacjami z Waszyngtonem, co wyjaśnia, zdaniem niektórych komentatorów dlaczego ministrem spraw zagranicznych został Marko Djuric, były ambasador w Waszyngtonie uznawany za polityka prozachodniego, jak i związkami z innymi wielkimi graczami. Jeśli chodzi o Rosję, to premier Vučević potwierdził dotychczasowa linię Belgradu mówiąc, iż Serbia nie przyłączy się do sankcji Zachodu (choć potępiła inwazję na Ukrainę), a relacje z Chinami są dobre, co zresztą wyjaśnia dlaczego Xi Jinping w czasie swej europejskiej podróży prócz Paryża (rozmowa z Macronem i von der Leyen) odwiedzi Węgry i Serbię.
Prezydent Vučič, jak donosi belgradzka Politika powiedział przed wizytą chińskiego przywódcy, co zresztą tez nie jest zaskoczeniem, że Pekin jest najlepszym, „strategicznym partnerem Serbii” a „Tajwan to Chiny i kropka”. Aby dopełnić obrazu wielowektorowości polityki Belgradu trzeba napisać, że nowy rząd nie ma zamiaru rezygnować z członkostwa w Unii Europejskiej nie tylko dlatego, że Serbia jest największym z państw bałkańskich beneficjentem pomocy przedakcesyjnej. Elity polityczne Serbii mają świadomość, że Zachód nie ma szans kontrolować sytuacji na Bałkanach bez współpracy Belgradu, co daje im mocną pozycję przetargową i obecne gesty mają służyć podkreślaniu tego.
Fico o pomocy Ukrainie
Jeśli jesteśmy w kręgu spraw środkowoeuropejskich to trzeba zwrócić uwagę na wystąpienie premiera Słowacji, który przemawiając w parlamencie miał powiedzieć, że „Macron nie wypowiada się w imieniu całego bloku (NATO – MB), a jego słowa o możliwym rozmieszczeniu wojsk na Ukrainie to „stanowisko nikogo innego jak wyłącznie Francuzów”.
Fico odpowiedział w ten sposób na deklaracje prezydenta Francji, który w wywiadzie dla The Economist powtórzył swe wcześniejsze uwagi na temat wysłania żołnierzy NATO na Ukrainę. Stanie się tak, w jego opinii, jeśli jednocześnie zostaną spełnione dwa warunki – Kijów poprosi o taką interwencję i Rosjanie przełamią front, co będzie groziło załamaniem się ukraińskiej obrony. Robert Fico, komentując te słowa zauważył też, że „Ukraina nie jest członkiem NATO” i miał też powiedzieć, iż „żaden słowacki żołnierz” nie przekroczy granicy między obydwoma państwami.
Podobne stanowisko miał też zająć w ostatnim czasie, co także nie jest zaskoczeniem, węgierski minister spraw zagranicznych. Nie chcę rozważać, czy ostrzeżenia i deklaracje Macrona są najlepszą odpowiedzią na pogarszająca się sytuację Ukrainy. Co innego jest w moim odczuciu w tym przypadku istotne. Otóż w Europie Środkowej zaczyna kształtować się grupa państw sygnalizujących gotowość do prowadzenia polityki balansowania, współpracowania zarówno z dotychczasowym hegemonem czyli Stanami Zjednoczonymi jak i nowymi siłami, takimi jak choćby Chiny. W kwestii Rosji państwa te - a do tej listy należałoby dopisać choćby jeszcze Austrię i chwiejną Bułgarię - są zwolennikami „polityki pokojowej”, czyli kontynuowania lukratywnej współpracy gospodarczej z Moskwą. Nie są one zdolne do wykonania jakiegoś antyzachodniego zwrotu, tu raczej chodzi o stopniowe przesuwanie punktu ciężkości europejskiego kompromisu politycznego w kwestii Rosji, współpracy z Chinami i charakteru relacji atlantyckich. Oznacza to też, że w ramach trwającego dyskursu w Europie ukształtowało się, choć należałoby raczej napisać kształtuje się, skrzydło gołębie.
Są też państwa „jastrzębie”, zainteresowane twardą polityką wobec Kremla, ale w ich przypadku jeszcze jeden czynnik trzeba wziąć pod uwagę, a przynajmniej zadać pytanie jak długo są one w stanie realizować antyrosyjską linię. Zwłaszcza, że będą one podlegać silnej presji ze strony Moskwy. Dziennik The Financial Times, powołując się na źródła wywiadowcze w kilku europejskich stolicach, przestrzega, że Moskale planują skoordynowaną, na szeroką skalę, akcję destabilizowania sytuacji wewnętrznej w państwach uznawanych przez Kreml za wrogie.
Mają być realizowane akcje sabotażowe a propaganda ulegnie nasileniu. Jeśli chodzi o ten pierwszy obszar, to wydaje się, że już „coś się dzieje”. Dwa dni temu w Berlinie spłonęła hala koncernu Diehl Defence produkującego m.in. systemy antyrakietowe IRIS-T. W tym konkretnym przypadku pożar, który gasiło 200 strażaków i który spowodował zawalenie się budynku, miał, w świetle oficjalnych informacji, nie wpłynąć na zdolności niemieckiego koncernu do rytmicznej produkcji systemów antyrakietowych, ale są też przeciwne opinie. Piszę o tym, bo cytowani przez Financial Times eksperci twierdzą, iż Rosjanie przygotowują się, w ramach nowej kampanii wywierania presji, do wzniecania pożarów.
Inne działania to np. organizowanie zamachów na polityków czy nasilone ataki cyber. W tym pierwszym przypadku nie chodzi wcale o ich „fizyczne eliminowanie”, raczej najpierw będziemy mieć do czynienia z zastraszaniem. Takie działania też już mają miejsce. W lutym, jak informują estońskie media zniszczony został samochód tamtejszej minister spraw wewnętrznych. Napastnicy, zidentyfikowani przez służby specjalne Estonii mają ponoć niebudzące wątpliwości powiązania z rosyjskim wywiadem. Niedawne pobicie w Dreźnie niemieckiego polityka kandydującego z ramienia SPD do Parlamentu Europejskiego może być chuligańskim wybrykiem, ale może też być działaniem inspirowanym, bo - jak powiedzieli Financial Times analitycy wywiadu - Rosja w swych destabilizacyjnych poczynaniach będzie wykorzystywać wieloletnie powiązania swych służb ze środowiskami zorganizowanej przestępczości.
Rosyjskie cyberataki
Jeśli chodzi o ataki cyber, to warto zwrócić uwagę na niedawną wypowiedź Annaleny Baerbock, niemieckiej minister spraw zagranicznych, która przebywając w Australii oskarżyła publicznie Rosję o przeprowadzenie na przełomie roku 2022 i 23 ataku hakerskiego na skrzynki mailowe polityków SPD. Jej deklaracja jest o tyle ważna, że poinformowała ona o wyniku wielomiesięcznego śledztwa, w które byli zaangażowani również przedstawiciele niemieckich służb specjalnych. Co więcej, przypisała ona atak grupie hackerskiej APT28 kontrolowanej, jej zdaniem, przez rosyjski wywiad wojskowy GRU.
Reakcją Berlina na wyniki dochodzenia było wezwanie rosyjskiego chargé d’affaires na rozmowę i deklaracje, że tego rodzaju działania „nie pozostaną bez odpowiedzi”. Mówi się też o reakcji NATO, co jest tym bardziej prawdopodobne, że zarówno Polska, jak i Czechy poinformowały równolegle, że przeciw nim też skierowane były ataki rosyjskich hakerów.
Musimy zrozumieć logikę działania Rosjan. Jeśli chodzi o akcje mające destabilizować sytuację, to nie chodzi w tym wypadku o to aby stolice państw wrogich Moskalom „stanęły w ogniu”. Choć oficjalna narracja Kremla podkreśla to, że Europejczycy są niezadowoleni z polityki rządzących nimi elit, to Rosjanie są zbyt słabi aby doprowadzić do jakiejś rewolty. W swej polityce muszą też uwzględniać to, że narastające zagrożenie powoduje w pierwszym rzędzie jednoczenie się społeczeństw, zasypywanie podziałów, a to oznacza, że nadmierna destabilizacja może spowodować reakcję odwrotną od oczekiwanej. Im raczej chodzi o wspieranie powolnych i z ich perspektywy pożądanych zmian w nastawieniu opinii publicznej i rządzących.
Ci ostatni muszą być zaabsorbowani stale pogarszającą się sytuacją, bo to zarówno powoduje marnotrawienie zasobów, jak i sprzyja popełnianiu błędów. Nastroje opinii publicznej powinny przesuwać się w stronę „opcji konstruktywnej”, dostrzegającej potrzebę współpracy, nostalgicznie spoglądającej na epokę minioną, kiedy można było handlować, a nie trzeba było przygotowywać się do wojny. Szczególnie państwa słabe, ze względu na szczupłość zasobów i często spolaryzowaną sytuację wewnętrzną będą podatne na tego rodzaju presję.
Trump zwiększy presję na państwa NATO
Będzie ona zresztą wielostronna. Brytyjski The Telegraph pisze, że Donald Trump „po rozmowach z Andrzejem Dudą” zapałał sympatią do lansowanego przez naszego prezydenta pomysłu aby państwa NATO wydawały 3 proc. swego PKB na bezpieczeństwo. Jeśli wygra on wybory, to ma zamiar również zmienić zasady liczenia wydatków wojskowych państw Sojuszu Północnoatlantyckiego. Zdaniem byłego prezydenta, zaliczanie do wydatków zbrojeniowych - a tak się czyni obecnie - pomocy dla Ukrainy jest nieporozumieniem, bo w tym konkretnym przypadku mamy do czynienia z działaniem, które zmniejsza per saldo zdolności Sojuszu. To deklaracje bijące oczywiście w Niemcy, którzy tylko dzięki tego rodzaju zabiegom księgowym zbliżają się do progu 2 proc. wydatków.
W niedawnym wywiadzie dla Time Trump powtórzył swe deklaracje w kwestii zarówno doprowadzenia do pokoju na Ukrainie, jak i braku amerykańskiej pomocy wojskowej dla krajów, które nie wywiązują się ze swych zobowiązań. Nawet, jeśli z jego licznych wypowiedzi trudno wyciągnąć wnioski na temat ewentualnego „porzucenia” Europy przez Stany Zjednoczone, to jedno jest pewne – ewentualna prezydentura Trumpa oznaczać będzie znaczący wzrost presji na państwa NATO aby te zwiększyły wydatki na obronę. To zaś będzie oznaczało dodatkowe pole napięć, bo nie wszyscy w Europie będą chcieli podporządkować się temu wezwaniu.
Wzmocnieniu mogą ulec „siły pokoju” - ci politycy, którzy będą wzywać do zaakceptowania nowych realiów, mówić o współpracy z nowymi graczami w postaci np. Chin i coraz częściej wspominać o konieczności polityki wielowektorowej. Innymi słowy może zwyciężyć opcja dziś reprezentowana przez np. Węgry czy Austrię. To zbyt małe państwa aby były one w stanie doprowadzić do zmiany kursu europejskiego krążownika, ale przejście na stronę tej linii politycznej jednego z dużych graczy, w rodzaju choćby Niemiec, może wiele zmienić. To zaś oznacza, że przyszłość naszego kontynentu, w tym siła i znaczenie relacji atlantyckich, mogą zostać wystawione na próbę przy okazji przyszłorocznych wyborów parlamentarnych w Niemczech. Do władzy mogą wrócić Chadecy, a to oznacza, że już dzisiaj, kiedy nielubiany na polskiej prawicy Manfred Weber konstruuje większość dzięki której Europejska Partia Ludowa będzie miała decydujący wpływ na to kto zostanie szefem Komisji Europejskiej, należy działać. Tym bardziej, że ponoć „postawił krzyżyk” na Zielonych i chce porozumienia z europejskimi konserwatystami.
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/swiat/690756-europejski-blok-panstw-zainteresowanych-normalizacja-z-rosja