Olaf Scholz rozpoczyna swa wizytę w Chinach. Prasa niemiecka argumentuje, że może to być najważniejsza zagraniczna podróż kanclerza, którzy na rok przed wyborami parlamentarnymi będzie chciał poprawić swój fatalny wizerunek zarówno w oczach niemieckiego biznesu, którego dużą reprezentacją wziął ze sobą, jak i wyborców. Szanse na to są raczej umiarkowane, ale przy okazji podróży Scholza możemy opisać kontury rozgrywki geostrategicznej, która już trwa a z upływem czasu będzie się zaostrzała.
Zacznijmy od dwóch komunikatów strategicznych, które napłynęły zza Atlantyku i w sposób nie budzący wątpliwości mają związek z podróżą Scholza. Dziennik The Financial Times napisał powołując się na odtajnione dane amerykańskiego wywiadu, że chińskie firmy zaopatrują Rosję w silniki do produkcji dronów i rakiet, a także rozszerzają współpracę i zwiększają dostawy innych komponentów, w tym elektronicznych i optycznych bez których Rosjanie mieliby problemy z zaopatrzeniem swej armii. Z danych tych wynika np., że w ubiegłym roku 90 % chipów wykorzystywanych przez Moskali pochodziło z Chin a także Rosjanie wykorzystują w toku wojny dane z chińskich satelitów krążących w przestrzeni kosmicznej. Nie chodzi w tym wypadku wyłącznie o to, że Chińczycy dostarczają podzespoły, ale również o to, że skala tej kooperacji uległa w ostatnim czasie zwiększeniu. Wyłania się z tego obraz większego zaangażowania Pekinu po stronie Moskwy, a to zmienia sytuację geostrategiczną. W artykule znaleźć też można formułowane w otwarty sposób przez amerykańskich ekspertów tezy w świetle których „Europa winna zwiększyć presję na Pekin” co jest potencjalnie tym łatwiejsze, że Chiny „potrzebują europejskiego rynku” aby pobudzać słabnące tempo wzrostu swej gospodarki. A zatem przed rozmowami z Xi Jinpingiem Scholz dostał czytelną informację – jeśli Europa chce pomóc Ukrainie, a tym samym poprawić sytuację w zakresie bezpieczeństwa na kontynencie, to winna wywrzeć presje na Pekin aby ten nie wysyłał komponentów niezbędnych do produkcji broni Rosjanom. Wpisuje się to w nasilające się wezwania do de-riskingu, czyli takiego skracania łańcuchów zaopatrzenia aby w kluczowych i wrażliwych obszarach nie być nadmiernie uzależnionym od Chin. Amerykanie zwiększają swą presję wywieraną na Europie choćby z tego powodu, że oni objęli sankcjami i ograniczeniami 100 chińskich koncernów a w tym samym czasie państwa Unii Europejskiej zdecydowały się na podobny krok, ale dotyczący jedynie 3 firm.
Drugim wydarzeniem, które buduje kontekst chińskiej podróży Scholza jest niedawny mini-szczyt jaki miał miejsce w Waszyngtonie. Chodzi o spotkanie Bidena i premiera Japonii Kishidy a także prezydenta Filipin Marcosa Jr. Po rozmowach z prezydentem Filipin Joe Biden charakteryzując wzajemny sojusz powiedział, że zobowiązania i gwarancje amerykańskie są „pancerne” (ironclad), co warto odnotować bo w podobny sposób amerykański prezydent określał siłę art. 5. Co więcej, poinformowano też po spotkaniu, że współpraca między obydwoma krajami w ramach traktatu wojskowego zostaje rozszerzona o przypadki, wcześniej nie przewidziane w umowie, ataków na filipińską straż przybrzeżną oraz statki cywilne i samoloty. Deklaracje Bidena oznaczają rozszerzenie gwarancji bezpieczeństwa, co ma o tyle istotne znaczenie, że w ostatnich tygodniach mamy do czynienia ze znaczącym zaostrzeniem relacji między Pekinem a Manilą. Przedmiotem sporu jest rdzewiejący i osiadły na mieliźnie statek Sierra Madre, który znajduje się w filipińskiej specjalnej strefie ekonomicznej, której nie uznają z kolei Chińczycy. Filipińscy żołnierze stacjonujący na tym statku nie mogą otrzymać zaopatrzenia w efekcie wrogich działań (blokada, armatki wodne etc.) chińskiej straży przybrzeżnej. Rozszerzenie dwustronnej, amerykańsko – filipińskiej, umowy o współpracy wojskowej z 1951 właśnie o przypadki atakowania straży przybrzeżnej i statków cywilnych dostarczających zaopatrzenie na Sierra Madre, a także wspólne, z udziałem premiera Japonii, oświadczenie w których te trzy państwa „wyrażają zaniepokojenie” aktywnością Pekinu na wodach Morza Południowochińskiego, jest wyraźnym sygnałem. Jego adresatem są Chiny a przesłanie dość oczywiste – Waszyngton, Manila i Tokio pogłębią swoją współprace wojskową jeśli Pekin nie zmieni swojej polityki. To kolejny sygnał Waszyngtonu, którego adresatem jest Xi Jinping. Poprzednimi były informacje o dyslokowaniu sił amerykańskiej piechoty morskiej na jedną z tajwańskich wysepek położonych u wybrzeży Chin kontynentalnych a następnym rozmowy japońsko – amerykańskie. W ich efekcie poinformowano o pogłębieniu współpracy wojskowej i, jak komentują to media, przekształceniu jej w pełnowymiarowy sojusz wojskowy. Na wspólnej z premierem Kishidą konferencji prasowej po zakończeniu rozmów dwustronnych Biden informował o „modernizacji systemu dowodzenia” ale też o tym, że amerykańskie gwarancje dla Tokio obejmują również zdolności nuklearne i dotyczą m.in. archipelagu Senkaku, wysp do których pretensje roszczą Chiny.
Mamy zatem do czynienia z kolejnymi krokami Stanów Zjednoczonych, które budują system sojuszy wojskowych i politycznych w Azji mający powstrzymywać Chiny. W niedwuznaczny sposób Amerykanie wywierają też presję na Europę, aby ta, w związku z wojną na Ukrainie i rosnącym zaangażowaniem Pekinu we wspieranie Moskwy, zrewidowała, czyli zaostrzyła swą dotychczasową politykę. Stawia to państwa Zachodu, w szczególności Niemcy, dla których Chiny obok Stanów Zjednoczonych są głównym partnerem handlowym w bardzo niewygodnej sytuacji. Dlaczego? Z oczywistego powodu. Jeśli rosną napięcia związane z bezpieczeństwem, czego pochodną powinno być zarówno zwiększenie wydatków budżetowych na obronę ale też skracanie łańcuchów zaopatrzenia i uniknięcie uzależnienia od państw wrogich Zachodowi, to nie można takiej polityki pogodzić z kontynuowaniem, na pełnych obrotach, współpracy gospodarczej. Trzeba coś wybrać, a Berlin nie chce być zmuszany do podejmowania tego rodzaju decyzji, bo w każdym przypadku znajduje się na straconej pozycji.
Zacznijmy od kwestii wydatków na bezpieczeństwo. Z informacji, które pojawiły się w niemieckich mediach wynika, że specjalny warty 100 mld euro fundusz Zeitenwende został już w całości rozdysponowany. To oznacza, że Berlin stoi przed trudnymi decyzjami – musi znaleźć ok. 30 mld euro jeśli w 2028 roku chce wydawać 2 % PKB na zbrojenia. Co prawda w NATO już mówi się, że ten poziom jest niewystarczający, ale Niemcy mają problem z wywiązaniem się ze starych obietnic. Nakłady na Bundeswehrę zostały zamrożone w budżecie na poziomie 52 mld euro, co obecnie stanowi 1,2 % PKB i gdyby nie fundusz Zeitenwende, a także pomoc dla Ukrainy, która też jest wliczana do niemieckich nakładów na zbrojenia to o spełnieniu kryterium 2 % nie byłoby mowy. Liderzy rządzącej koalicji muszą, w związku z niemieckim systemem planowania do lata tego roku przedstawić projekt budżetu na rok przyszły oraz plan wydatków na lata 2026 – 28. I ten ostatni, 2028 rok, jest w tym wypadku istotny, bo trzeba już dziś wskazać skąd rząd ma zamiar wziąć dodatkowe 32 mld euro. A są z tym zasadnicze problemy. W niemieckich mediach pojawiły się stwierdzenia na temat „wielkiej katastrofy budżetowej” rządu Scholza co ma związek z ujawnionymi pierwszymi przymiarkami finansowymi obejmującymi zarówno budżet roku 2025 jak i plan finansowy na lata 2026-28. Wynika z nich, że o ile tegoroczne wydatki federalne wyniosą 476,8 mld euro, to już w przyszłym planuje się, że będzie to 451,8 miliardów euro. Ministrowie muszą co ma związek z orzeczeniem Federalnego Trybunału Konstytucyjnego, zacząć oszczędzać, co tym bardziej stawia pod znakiem zapytania możliwość skokowego (o 30 mld euro) wzrostu budżetu Bundeswehry w 2028 roku. Koalicja w Berlinie ma kilka pomysłów na to skąd wziąć pieniądze, problemem jest wszakże to, że są to pomysły wzajemnie się wykluczające. Socjaldemokraci poparliby podniesienie podatków dla najbogatszych czemu przeciwne jest FDP. Zieloni chcieliby kolejnego specjalnego funduszu, ale z tym, po orzeczeniu Trybunału Konstytucyjnego jest zasadniczy problem. Z kolei liberałowie proponuję przesunięcie terminu spłaty obligacji Covidowych, co pozwoliłoby „zmieścić się” poniżej konstytucyjnego limitu długu publicznego i dałoby, jak się szacuje ok. 9 mld euro. To zdecydowanie zbyt mało, więc cięcia w innych częściach budżetu będą i tak nieuchronne, co nie przyczynia się do wzrostu popularności obecnej trójpartyjnej koalicji, która w sondażach ma łącznie niewiele większe poparcie niż opozycyjna CDU. Im bardziej rosła będzie presja Stanów Zjednoczonych na zwiększenie przez Europę jej wydatków na bezpieczeństwo, a wraz z ewentualnym zwycięstwem Trumpa Niemcy raczej po doświadczeniach poprzedniej jego kadencji nie powinni się spodziewać taryfy ulgowej jak ma to miejsce w przypadku proniemieckiego Bidena, tym bardziej Berlin i Scholz będą znajdować się w trudniejszej sytuacji. Nie dlatego, że nie mają pieniędzy i nie stać ich na większą, lepiej wyposażoną i o większych zdolnościach armię, ale z tego powodu, że w obecnej sytuacji gospodarczej rząd federalny jeśli poważnie chciałby finansować zbrojenia i odbudowę zdolności musiałby ciąć wydatki w innych dziedzinach, w szczególności w zakresie polityki społecznej i klimatycznej. A na to nie ma wielkiej ochoty.
Na to nakładają się problemy związane z niemieckimi firmami, które coraz słabiej radzą sobie w obecnych realiach. To, że gospodarka praktycznie stoi w miejscu jest skutkiem problemów niemieckich firm. W wywiadzie dla FAZ otwarcie mówi o tym Martin Herrenknecht, właściciel i prezes średniej jak na niemieckie realia (5 tys. zatrudnionych) firmy specjalizującej się w budowaniu maszyn do drążenia tuneli podziemnych. To założone w 1975 roku przedsiębiorstwo, które było początkowo firmą inżynieryjną a dopiero potem weszło na ten rynek, jest obecnie jedyną na świecie firmą w swej branży, która nie jest kontrolowana przez Chińczyków. Jej założyciel narzeka na nieuczciwą konkurencją firm z Państwa Środka które wspierane są przez własny rząd a tym praktykom bezczynnie przygląda się rząd w Berlinie. Co więcej rynek niemiecki i generalnie europejski jest coraz mniej atrakcyjny – wysokie koszty pracy, zupełnie nierealistyczne oczekiwania dotyczące podwyżek wynagrodzeń (12,5 %), brak wykwalifikowanych kadr (Herrenknecht musiał ostatnio zatrudnić inżynierów z Hiszpanii bo nie mógł ich znaleźć w Niemczech), zbyt wysokie podatki i koszty energii. Na ten obraz kryzysu nakładają się kolejne powody do niepokoju. Herrenknecht mówi o starzejącej się infrastrukturze w Niemczech, wymaganiach ekologicznych, które utrudniają a często blokują inwestycje („musimy liczyć jaszczurki” chcąc zbudować nowy biurowiec) czy o rozrośniętych kosztach polityki socjalnej, które pożerają już 50 % budżetu federalnego a nie powinny przekraczać, jego zdaniem, 30 %. Dlaczego przytaczam opinie Martina Herrenknechta? Otóż wydaje się, że mamy obecnie w Niemczech do czynienia ze zjawiskiem, którego konsekwencje trudno oszacować. Wielkie koncerny w rodzaju BASF czy Volkswagen zwiększają zaangażowanie w Chinach, w 2023 roku zainwestowały 12 mld dolarów co jest rekordem, a trend ten ulega po pandemii nasileniu. Ale jednocześnie następuje upadek firm średniej wielkości, takich jak przedsiębiorstwo Martina Herrenknechta, bo władze w Pekinie, ale też w Delhi, wymuszają zmianę kooperantów lub poddostawców. W wielu przypadkach nie muszą tego robić bo kontrolują znaczną część światowej produkcji w niektórych segmentach. Dobrym przykładem jest sektor stalowy. Chińczycy produkują obecnie około miliarda ton stali rocznie co stanowi połowę światowego rynku. Co więcej w wielu przypadkach dysponują już bardziej zaawansowanymi technologiami i nowocześniejszymi zakładami nie mówiąc już o niższych kosztach pracy czy energii. Co to oznacza dla niemieckiego sektora stalowego, gdzie do tej pory zaopatrywał się niemiecki przemysł samochodowy? Kryzys i to głęboki. Thyssenkrupp Stahl ma moce produkcyjne na poziomie 11,5 mln ton stali rocznie, ale stoi przed koniecznością restrukturyzacji i planuje ich zmniejszenie do 9,5 mln ton. To oznacza zwolnienia wśród liczącej 27 tys. pracowników załogi. Rząd w Berlinie hojnie do tej pory dotował nierentownych producentów stali - dwie spółki stalowe w Zagłębiu Saary, Saarstahl i Dillinger Hütte, dostały 2,6 miliarda euro, Salzgitter drugi pod względem wielkości niemiecki producent dostał miliard euro, Arcelor Mittal 1,3 mld. To trochę łagodzi sytuację, ale nie rozwiązuje problemów, bo Chińczycy zbudowali na Węgrzech wielką montownię samochodów elektrycznych BYD, firmy która prześcignęła już Teslę i przystępują do zdobywania europejskiego rynku. Tylko, że nie będą zaopatrywać się w stal niemiecką ale przywiozą ją z Chin, jest bowiem tańsza i lepszej jakości. To oznacza kolejną falę zwolnień i kryzys w firmach średniej wielkości, które do tej pory były głównymi dostawcami wielkich koncernów w rodzaju Volkswagena. Giganci przeniosą się do Chin czy do Indii, a średniacy chcąc w ogóle utrzymać się w biznesie będą musieli ciąć koszty, szukać nowych lokalizacji czy wchodzić na rynki dające szansę, takie jak szybko rozwijające się Indie.
To zaś będzie oznaczało stopniowy kryzys niemieckiego modelu społecznego. Niektórzy komentatorzy są zdania, że zważywszy na skalę strajków, w szczególności w sektorze komunikacyjnym, które miały miejsce w pierwszych miesiącach tego roku już obecnie możemy mówić o załamywaniu się dotychczasowego modelu. W wymiarze finansowym jest on w dłuższej mierze nie do utrzymania. Albo pieniądze będzie się wydawać na subwencje dla przemysłu, albo na politykę społeczną, albo na zieloną transformację, albo wreszcie na bezpieczeństwo. Na wszystko nie starczy i w Berlinie doskonale zdają sobie z tego sprawę. Na to nakłada się rosnąca presja Ameryki, aby Niemcy ograniczały relacje handlowe z Chinami. Tylko, że w tym wypadku każdy ruch będzie oznaczał perspektywę strat – niemiecki eksport do Stanów Zjednoczonych wyniósł w ubiegłym roku 158 mld euro a do Chin 97 mld. Tu nie ma dobrych rozwiązań, co pozwala zrozumieć dlaczego Niemcy tak bardzo boją się Trumpa. Zapowiada on wprowadzenie 10 % ceł importowych, chce zwiększyć presję na sojuszników aby ci wycofywali się z kooperacji z Chinami i dodatkowo oczekuje większego zaangażowania finansowego w politykę bezpieczeństwa. Z perspektywy Niemiec każdy ruch będzie bardzo bolesny i to co robi dziś Scholz to gra na czas. Problemem jest to, że tego czasu jest coraz mniej i niedługo cała konstrukcja którą umownie określa się mianem europejskiego imperium Niemiec może się zawalić.
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/swiat/688506-epitafium-dla-niemieckiej-europy