Wczorajsze rozmowy na przywódców Unii Europejskiej na temat finansowania euroobligacjami wydatków wojskowych nie przyniosły, jak informuje Financial Times efektu. Propozycję wspólnego, europejskiego długu, podobnego do działań w czasie pandemii Covid-19, lansuje Emmanuel Macron, ale twardo przeciwstawiają się temu państwa takie jak Holandia, Niemcy, Austria czy Dania. Mark Rutte, premier Holandii miał zabrać w tej kwestii głos zaraz na początku posiedzenie, oświadczając, że jego kraj „jest przeciw (…) ponieważ doprowadzi to do przeniesienia władzy do Brukseli.”
Póki co mamy w tej kwestii impas, ale nie ma wątpliwości, że obawy Rutte są uzasadnione. Komisja Europejska zleciła właśnie prawnikom, aby ci poddali analizie artykuł 41(2) Traktatu Europejskiego, który zakazuje finansowania wydatków wojskowych ze wspólnego budżetu. To właśnie z tego powodu pomoc dla Ukrainy „pakowana” jest do specjalnego funduszu (European Peace Facility), który jednak ma ograniczony rozmiar i kiedy środki się wyczerpują, trzeba powtarzać negocjacje między państwami członkowskimi po to aby uzupełnić braki. To oznacza konieczność prowadzenia trudnych rozmów, zwłaszcza, że państwa członkowskie wykorzystują je aby negocjować przy okazji swoje cele. Intencją Komisji jest, jak argumentują anonimowe źródła w Brukseli, taka reinterpretacja zapisów rzeczonego artykułu aby rozdzielić kwestię finansowania zakupów na potrzeby państw Wspólnoty i zewnętrznych. Te pierwsze miałyby być zakazane, te ostatnie możliwe. Nie ulega wątpliwości, że gdyby Bruksela uzyskała możliwość działania tego rodzaju, to zakres jej władzy uległby zwiększeniu. Zapewne z tego właśnie powodu starania von der Layen zakończą się niepowodzeniem, ale w całej sprawie bardziej chodzi o pokazanie intencji. Nie ulega bowiem wątpliwości, że zabiegająca o kolejną kadencję szefowa Komisji, stara się wykorzystać wojnę na Ukrainie i rosnące zagrożenie na granicach Unii aby promować swoją kandydaturę i jednocześnie poszerzać zakres swojej władzy. To ostatnie jest czytelne dla państw członkowskich, blokowane, a skutkiem ubocznym takiego działania jest też, co warto dostrzec, opóźnianie wsparcia dla Kijowa. Ale to nie jedyne negocjacyjne fiasko jakie stało się udziałem liderów państw Unii. Nie posunęły się też naprzód prace nad francuską propozycją aby pogłębić integrację europejskich rynków finansowych tak aby były one w stanie konkurować z Wall Street. Emmanuel Macron miał ponoć oświadczyć, że „mdli go” na myśl o udziale w kolejnych dyskusjach na ten temat i ma dość wysłuchiwania „pustych oświadczeń” sprowadzających się do retorycznego popierania propozycji, ale faktycznego dbania przez państwa opozycyjne wobec tej wizji, aby skutecznie ją blokować. Piszę o tym, bo Macron, i to wydaje się ważne, zapowiedział w tej kwestii budowę „koalicji chętnych” i rozpoczęcie działania bez oglądania się na europejski konsensus. Ten stan ducha francuskiego prezydenta wydaje się istotny jeśli myślimy o sytuacji strategicznej w jakiej znalazła się Europa w trzecim roku wojny na Ukrainie.
Deklaracje Macrona
Ostatnie deklaracje przywódcy Francji zdają się wskazywać na to, że jego zdaniem czas dyskusji już się skończył, niezbędne jest pilne działanie i Paryż, nie oglądając się na zdanie innych, zacznie budować koalicję chętnych państw, gotowych zwiększyć zaangażowanie we wsparcie dla Kijowa. Problemem jest oczywiście wiarygodność francuskich deklaracji, ale podkreślanie konieczności przejścia do działania, nawet za cenę zgubienia po drodze jedności, wydaje mi się nowym elementem jeśli opisujemy stan europejskich nastrojów. Hamish de Bretton-Gordon, komentator brytyjskiego The Telegraph, w przeszłości oficer sił zbrojnych zwrócił uwagę na to, że ostatnie deklaracje Macrona w sprawie wysłania kontyngentu wojskowego na Ukrainę są w Europie błędnie rozumiane. Nie chodzi, jego zdaniem, o wysłanie misji bojowej, sił, które miałyby brać udział w walce, ale o „wyznaczenie Putinowi czerwonych linii”, co w praktyce oznacza sformułowanie realnej groźby – jej przekroczenie będzie oznaczało bezpośrednie zaangażowanie państw NATO. Te „czerwone linie” mogą mieć nie tylko wirtualny charakter, ale też jak najbardziej realny kształt i oznaczać linię na terenie Ukrainy, której rosyjskie wojska bez zwiększania ryzyka eskalacji konfliktu nie powinny przekroczyć. Tego efektu, który jest oczywistym rodzajem odstraszania, nie da się osiągnąć bez dyslokacji kontyngentu wojskowego. Jest to też niezbędne aby pokazać determinację i poważny charakter sformułowanego ostrzeżenia. Ale, w opinii brytyjskiego publicysty, trzeba też postawić w tym kontekście dwa inne pytania. Po pierwsze co może się stać jeśli nie powstrzyma się Putina i jego siły będą metodycznie przesuwać linię frontu i po drugie, czy Europa ma wystarczające siły aby realizować tego rodzaju politykę? Siły lądowe Wielkiej Brytanii są, w jego opinii, zbyt słabe, mają po prostu za mało żołnierzy i dlatego należy pilnie zacząć je rozbudowywać.
Francuskie wojsko
Kwestia zdolności Francji do wysłania wojska na Ukrainę, co zapowiedział w wywiadzie dla Le Monde Pierre Schill Szef Sztabu francuskich sił zbrojnych jest też pilnie analizowana w niemieckich mediach. Prawdę mówiąc nad Renem nie bardzo się chyba wierzy w to, że Paryż może zdecydować się na taki ruch i ma realne, a nie deklaratywne, zdolności. Sprawą tą [zajął się]https://www.faz.net/aktuell/politik/ausland/frankreich-ist-die-armee-von-emmanuel-macron-bereit-fuer-den-krieg-19599743.html) paryski korespondent FAZ. Komentując on słowa Schilla, który powiedział, że Francja w czasie 30 dni jest zdolna do wysłania na Ukrainę dywizji (ok. 19 tys. żołnierzy) odwołuje się on do wydanej na początku roku książki Jean-Dominique Mercheta, znanego eksperta wojskowego. Napisał on, że z jego ustaleń wynika, iż francuska armia dopiero w roku 2027 będzie w stanie zmobilizować w ciągu 30 dni dywizję z potencjałem 19 tys. żołnierzy zaopatrzoną w 7 tys. pojazdów. Francuska doktryna walki przewiduje, że taki związek taktyczny byłby w stanie obsadzić linię frontu o szerokości 80 km. Merchet w jednym z wywiadów powiedział też, że armia francuska przypomina amerykańską, tylko „w rozmiarze bonsai”, co oznacza, że nie dysponuje niektórymi zdolnościami niezbędnymi, aby być w stanie przeprowadzić operacje na odległym teatrze działań o dużej skali. Podobnie niewystarczające jest wyposażenie, którego Francusi mają po prostu zbyt mało, a zeszłoroczne deklaracja Macrona w sprawie skokowego zwiększenia wydatków wojskowych, nie obejmują rozbudowy sił lądowych. Niemiecki korespondent FAS przypomina też, że od 2011 roku Francuzi zlikwidowali 6 z 20 istniejących składów amunicji, co przypomnieli na początku ubiegłego roku w specjalnym raporcie, deputowani do Zgromadzenia Narodowego. To w praktyce oznacza, że choć dokładne dane nie są publikowane, należy założyć, iż Francja podobnie jak inne europejskie państwa NATO cierpi obecnie na niedobory amunicji, które ze względu na sytuację rynkową nie mogą być szybko uzupełnione, zwłaszcza, że jak wynika z raportu obecny poziom jej produkcji wystarczyłby maksymalnie na 4 dni walki. Ton artykułu, i taki jest jak się wydaje wspólny pogląd zarówno niemieckiej prasy jak i klasy politycznej, co zresztą wynika z deklaracji kanclerza Scholza, jest jednoznaczny. Niemcy zarzucają Macronowi, że ten chce uprawiać politykę siły nie mając realnego potencjału, co jest bardzo ryzykowaną grą. Berlin opowiada się w takich realiach za zdecydowanie bardziej rozsądną grą, której jądrem jest „nie prowokowanie” Rosjan.
Potencjał wojskowy Europy
Jeśli jednak mówimy o potencjale wojskowym państw europejskich i możliwościach jego zwiększenia to warto abyśmy odwołali się do jednego z ostatnich raportów IFO, renomowanego niemieckiego instytutu badawczego, którego autorzy poświęcili uwagę temu właśnie zagadnieniu. Jestem wręcz zdania, że lektura tego materiału European Defence Spending in 2024 and Beyond: How to Provide Security in an Economically Challenging Environment powinna być obowiązkową lekturą tych naszych komentatorów, często uchodzących za ekspertów, którzy lubią powtarzać, niestety bez związku z rzeczywistością, że „NATO jest najsilniejsze w historii”. Siła jest generalnie wartością relacyjną, co oznacza, że mierzymy ją w odniesieniu do potencjału przeciwnika. Jeśli ten skokowo zwiększa swoje możliwości, to nawet jeśli jesteśmy „najsilniejsi w historii” nie musi oznaczać, iż dysponujemy wystarczającym potencjałem, zwłaszcza, że nie mamy do czynienia z wartościami statycznymi, relacja sił stale się zmienia. Trzeba w związku z tym postawić pytanie, i to czynią eksperci IFO, czy Europa jest w stanie w najbliższym czasie zwiększyć swoje wydatki na bezpieczeństwo i jakie warunki muszą być, aby to stało się realne, spełnione. Europa w tym ujęciu to członkowie NATO z naszego kontynentu. O tym, że trzeba zwiększyć wydatki decyduje zarówno pogarszająca się sytuacja strategiczna i trwające u granic naszego kontynentu wojny, jak również przyjęte zobowiązania (szczyt w Walii) a także coraz ostrzej formułowane przez naszego amerykańskiego sojusznika żądania abyśmy na serii zatroszczyli się o nasze bezpieczeństwo. Obecna sytuacja w tym ostatnim obszarze utwierdza amerykański establishment w przekonaniu, że nasz kontynent jest „pasażerem na gapę” i jedno z najistotniejszych dóbr publicznych, a z pewnością jest nim bezpieczeństwo, pozyskuje i przez lata pozyskiwała na koszt amerykańskiego podatnika. Wynika to zresztą z analiz ekspertów IFO. Otóż ich zdaniem, gdyby za wielkość referencyjną przyjąć 2 % PKB przeznaczanego na bezpieczeństwo, to europejscy członkowie NATO redukując przez ostatnie 30 lat swe wydatki poniżej tego poziomu zrealizowali „dywidendę pokoju” o łącznej wartości 1,8 bln euro. Z dużych państw naszego kontynentu jedynie Wielka Brytania i Francja utrzymywała swe wydatki wojskowe w ostatnim 30-leciu na poziomie zbliżonych do 2 % PKB, co ma zresztą związek z ich potencjałem jądrowym. Jak piszą eksperci:
Po drugiej stronie są Niemcy, Hiszpania i Włochy, w których roczna dywidenda pokojowa wynosi od 20 do 8 miliardów euro. Od 1991 r. Niemcy zgromadziły w ten sposób 680 miliardów euro dywidendy pokojowej i 230 miliardów euro deficytu inwestycyjnego – co stanowi ponad jedną trzecią kwoty przypadającej europejskim członkom NATO.
A zatem głównym europejskim „pasażerem na gapę” były Niemcy, które poczyniły oszczędzając na wojsku gigantyczne oszczędności budżetowe, co pozwoliło im zwiększyć wydatki na inne cele. Mając tego rodzaju informacje łatwiej zrozumieć frustrację Amerykanów, w tym deklaracje Donalda Trumpa, który nie ma ochoty aby amerykański podatnik finansował nie mniej zamożnego podatnika niemieckiego. W Europie taką postawę określa się mianem „populizmu”. Ale idźmy dalej. Analitycy IFO argumentują, z czym zresztą nie sposób się nie zgodzić, że w najbliższych latach nie do utrzymania jest taki „podział pracy” w ramach NATO, co oznacza, że nasz kontynent będzie musiał więcej wydawać na zbrojenia.
Jest to też niezbędne jeśli chcemy myśleć o wzroście zdolności europejskiego sektora zbrojeniowego, który przez lata borykał się ze spadającymi zamówieniami ze strony rządów. Był zmuszony do cięcia zatrudnienia i zamykania linii produkcyjnych co oznacza, że jeśli chce się odwrócić ten trend trzeba przede wszystkim zwiększyć skale zamówień, i to długoletnich, plasowanych u europejskich producentów. To wszystko razem wzięte skłania analityków niemieckiego instytutu do postawienia zasadnego pytania – w jaki sposób Europa może sfinansować niezbędny wzrost wydatków na zbrojenia? Tutaj sprawy się komplikują. Po pierwsze europejscy członkowie NATO mają określone możliwości jeśli chodzi o podniesienie podatków po to aby finansować zbrojenia. Gdyby poziom europejskich obciążeń, który średnio wynosi 38 % PKB, to trzeba zauważyć, że jest on o 7 % większy niż w przypadku państw azjatyckich i 15 % wyższy niźli średnia amerykańskich członków OECD. Zwiększenie podatków przyczyniłoby się do spadku i tak niezbyt imponującego na naszym kontynencie tempa wzrostu, a ponadto trzeba pamiętać, że obciążenia publiczno – prawne w Europie wzrosły średnio od 2010 roku o 3 %. Zresztą nałożenie nowych podatków i tak nie gwarantuje zwiększenie budżetów na obronność, bo jak zauważyli analitycy IFO państwa które wywiązują się z kryterium wydawania 2 % PKB na bezpieczeństwo mają średni poziom podatków w wysokości 35 % i jest on o 5 % niższy niż w przypadku tych członków NATO, którzy z tego obowiązku się nie wywiązują. Czy Europa może się zadłużyć aby wydawać więcej na bezpieczeństwo? Ten scenariusz też jest, jeśli się weźmie obecne koszty obsługi długi publicznego, w opinii analityków wątpliwy.
Dlaczego? Eksperci IFO rozważyli 3 scenariusze – w pierwszym finansowanie każdego roku umownej kwoty 10 mld euro z budżetu, drugi emisję 10-letnich obligacji i trzeci polegający na emisji obligacji, których się nie spłaca a obsługuje jedynie odsetki. W każdym z tych scenariuszy na bezpieczeństwo wyda się w ciągu 20 lat 200 mld euro. Pierwszy jest trudny, bo trzeba mieć możliwość „wygospodarowania” tego rodzaju kwot. Drugi oznacza, że pozyskujemy spore środki, ale począwszy od 11 roku, kiedy zaczynamy spłacać kapitał rocznie trzeba znaleźć w budżecie ponad 20 mld euro (spłata plus obsługa) a koszty finansowe poniesione kształtują się na poziomie 27 mld euro. Trzeci scenariusz, na pozór najlepszy, też nie jest wygodny bo w czasie 20 lat nie spłacając kapitału wydajemy 57 mld euro na obsługę pożyczki, a po tym okresie koszty obsługi „zjedzą” nawet połowę rocznych nakładów, gdyby państwa członkowskie znalazły w swych budżetach po 10 mld euro każdego roku przez 20 lat. Ta symulacja pokazuje, zdaniem ekspertów IFO, że europejscy członkowie NATO, poza pewnymi wyjątkami (Polska do nich należy) mają bardzo ograniczone możliwości zaciągania długu i nadmierne poleganie na tego rodzaju instrumencie finansowania zbrojeń może w dłuższej perspektywie skończyć się finansową katastrofą. Badaczy nurtowała jeszcze jedna kwestia, a mianowicie pytanie co Europa zrobiła z „dywidendą pokoju” tym 1,8 bln euro które zaoszczędzono nie wydając tyle ile należałoby na bezpieczeństwa. Odpowiedź jest prosta – rozbudowano państwo socjalne. Między rokiem 1991 a 2022 wydatki na transfery socjalne urosły 2,2 krotnie, nakłady na edukację, badania naukowe i inwestycje rosły w tempie zbliżonym do wzrostu europejskiego PKB i zwiększających się dochodów budżetowych, wydatki na bezpieczeństwo pozostały na poziomie roku w którym rozpadł się ZSRR. Za „dywidendę pokoju” Europa rozbudowała swoje państwo socjalne.
To jeden z czynników wyjaśniających spadek konkurencyjności europejskiej gospodarki w wymiarze globalnym, ale też okoliczność ograniczająca możliwości państw, członków NATO znajdujących się na naszym kontynencie. Jak słusznie bowiem zauważają autorzy raportu poziom wydatków na obronność jest odzwierciedleniem hierarchii społecznych celów. W przypadku Zachodu bardziej liczy się bezpieczeństwo socjalne i poziom życia niż bezpieczeństwo związane z rosyjskim zagrożeniem. Położenie geograficzne też jest w tym wypadku istotną zmienną wyjaśniająca dlaczego państwa graniczące z ZSRR zwiększyły skokowo swoje wydatki na armie a oddalone od Moskali mają z tym problemy. Społeczeństwa Zachodu, co wydaje się mało prawdopodobne, musiałyby zgodzić się na obniżenie poziomu życia po to aby zwiększyć bezpieczeństwo wschodniej flanki NATO. Dziś wydaje się to mało prawdopodobne, a sytuacja może się zmienić, jeśli Rosjanie zdecydują się, już po zduszeniu oporu Ukrainy, rozpocząć twardą grę z Europą. Nie jestem wielkim optymistą, niewykluczone, że dopiero kiedy rosyjskie bomby zaczną spadać na miasta i wsie znajdujących się na wschodzie członków Paktu, Zachód wyjdzie z obecnej strefy komfortu i zdecyduje się na skokowe zwiększenie nakładów na armię. Ale czy zdąży?
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/swiat/686090-ile-niemcy-i-europa-zaoszczedzily-na-rozbrojeniu