Gdyby wiedzę na temat wizyty prezydenta Dudy i premiera Tuska w Waszyngtonie czerpać wyłącznie z zachodnich mediów to przebiły się trzy kwestie, trzy komunikaty strategiczne.
Po pierwsze odnotowano fakt wspólnej wizyty, co odczytano jako manifestację jedności narodowej w trudnych czasach, mimo wyraźnych i oczywistych podziałów politycznych. Uznano to zarówno za korzystny przejaw rozsądku, ale również sygnał o powadze sytuacji na wschodniej flance. Drugim komunikatem, który był akcentowany to propozycja zwiększenia wydatków na obronność państw NATO do 3 % PKB. Została ona wyartykułowana przez Prezydenta RP przed wizytą w artykule na łamach dziennika The Washington Post w którym pisał on:
Uważam, że w obliczu rosnących zagrożeń nadszedł czas, aby zwiększyć tę wielkość do 3 proc. PKB. Zamierzam przekonać do tego naszych sojuszników, zarówno w Ameryce, jak i w Europie.
Do kwestii poziomu wydatków w NATO jeszcze wrócimy, ale w relacjach medialnych pisano jeszcze o wspólnym zaniepokojeniu sytuacją Ukrainy w związku z blokadą pomocy, potraktowano nawet wizytę w kategoriach wsparcia ze strony Warszawy zarówno dla administracji Bidena jak i pozbawionego dostaw Kijowa. Co bardziej dociekliwi obserwatorzy odnotowali jeszcze słowa amerykańskiego prezydenta o „żelazobetonowych gwarancjach” i pogłębieniu współpracy wojskowej czego dowodem jest udzielenie Polsce kredytu w wysokości 2 mld dolarów i propozycję zakupu śmigłowców Apache. W lakonicznym komunikacie, który ukazał się na internetowej stronie Białego Domu jest jeszcze mowa o współpracy w zakresie „bezpieczeństwa energetycznego” co można interpretować zarówno jako zapowiedź kontynuacji dostaw skroplonego gazu ziemnego z tego kierunku jak również przyspieszenie w kwestii energetyki atomowej.
Zgoda na zakup rakiet
Jeszcze przed wizytą stosowna agencja amerykańskiego rządu poinformowała o wydaniu zgody na zakup przez Polskę niemal 2 tys. rakiet różnego typu, z których niektóre mają mieć zasięg niemal 2 tys. km. Ich dostawa będzie oznaczać rozszerzenie możliwości oddziaływania sił zbrojnych RP na Rosję, z czego należy się cieszyć, bo z pewnością pojawienie się takich możliwości będzie oznaczać wzmocnienie siły naszego odstraszania. Jednym słowem wizyta tandemu Duda – Tusk, jest silnym sygnałem niezachwianej proamerykańskiej postawy rządu w Warszawie, co trzeba uznać zarówno za manifestację realizmu geostrategicznego jak i odporność na pokusy poświęcania uwagi mrzonkom w rodzaju „europejskiej armii”. Jest tez dowodem na prawidłową kalkulację polityczną Warszawy.
Jest jednak co najmniej kilka spraw na które trzeba zwrócić w tym kontekście uwagę. Pierwszą są kwestie finansowe. Wydaje się bardzo mało prawdopodobne aby nasi sojusznicy, również Stany Zjednoczone, pozytywnie zareagowały na propozycję skokowego zwiększenia budżetu wojskowego. Administracja Bidena złożyła właśnie propozycję budżetu na nowy rok obrachunkowy i wynika z niej, że Pentagon dostanie realnie mniej pieniędzy niźli to czym dysponuje w tym roku. Biden jest za to bardzo mocno krytykowany. Dziennik The Wall Street Journal w odredakcyjnym komentarzu [napisał]https://www.wsj.com/articles/biden-defense-budget-pentagon-u-s-military-china-russia-israel-ukraine-ba7fd46b?mod=hp_opin_pos_1), że obecna administracja „zwija armię”. Liczby są wymowne. I tak Pentagon ma dostać 850 mld dolarów, co oznacza 1 % wzrost, a realny spadek w związku z faktem, iż w Ameryce inflacja wynosi 3 %. Jest to zresztą już czwarty budżet Bidena w którym siły zbrojne dostają mniej i redakcja tego konserwatywnego dziennika słusznie zauważa, iż nie jest to budżet na wojnę, a przecież trwają istotne z punktu widzenia amerykańskich interesów konflikty na Ukrainie, w Izraelu, jemeńscy Houti destabilizują handel morski a sytuacja w regionie Indo -Pacyfiku szybko się destabilizuje. Pekin zwiększył w tym roku swój budżet wojenny o 7,2 % a w jednym z ostatnich raportów think tanku strategicznego CSIS można znaleźć oceny, iż Pekin 5 do 6 razy szybciej niż Ameryka buduje obecnie broń na potrzeby armii, w tym tę najbardziej technologicznie zaawansowaną.
Wielkość amerykańskiej armii
Liczebność amerykańskich sił lądowych stale się zmniejsza. W przyszłym roku budżetowym ma wynieść ona jedynie 442,3 tys. żołnierzy podczas gdy jeszcze dwa lata temu Biden sam proponował aby było to 485 tys. a eksperci uważają, iż zejście poniżej poziomu 500 tys. grozi niezdolnością do kontynuowania już obecnie realizowanych misji nie mówiąc o reagowaniu na nowe zagrożenia. Amerykańskie siły zbrojne przezywają głęboki kryzys rekrutacyjny (wyjątkiem jest w tym wypadku jedynie korpus Marines) i obecnie są ona na najniższym poziomie od Pearl Harbour. W takich realiach Ameryka nie ma możliwości aby dyslokować nowe związki taktyczne do naszej części Europy i tym, a nie brakiem chęci, uzasadnić należy powściągliwość w tym względzie. Czy jednak odbiera to polskim przywódcom możliwość gry o poprawę naszej sytuacji? Niekoniecznie. Eksperci think tanku CSIS w innym opublikowanym niedawno raporcie, który poświęcony jest wzmocnieniu amerykańskiej projekcji siły w Europie proponują przyjęcie przez Waszyngton formuły 2 + 4. Sprowadza się ona do przesunięcia obecnych już na naszym kontynencie sił amerykańskich i przyjęcie docelowego modelu stałego stacjonowania brygad bojowych – po jednej we Włoszech, Niemczech i w Polsce i rotacyjnej obecności w Rumunii, oraz utworzenie dwóch dowództw dywizji w Niemczech i w Polsce. Ta ciekawa z naszego punktu widzenia propozycja musiałaby zostać poprzedzona wycofaniem się NATO z zapisów Aktu Stanowiącego Rosja – NATO z 1997 roku. Z pewnością raport został przygotowany w związku ze zbliżającym się szczytem Sojuszu Północnoatlantyckiego w Waszyngtonie i realizacja tego rodzaju planów winna być jednym z celów polityki Warszawy. Tym bardziej, że przesunięcie sił amerykańskich do Polski wzmacnia siłę odstraszania Federacji Rosyjskiej co też winno być celem naszych (polskich) działań. Gdyby jeszcze rząd Tuska był w stanie przed lipcowym szczytem NATO wycofać się z absurdalnych i strategicznie szkodliwych decyzji o zamrożeniu projektu CPK, który ma istotne znaczenie wojskowe, to moglibyśmy i w ten sposób wzmocnić, okazując naszą determinację i konsekwencję w działaniu, siłę NATO-wskiego odstraszania.
Wracając jednak do perspektywy wzrostu wydatków państw NATO do poziomu 3 %, to warto zwrócić uwagę na to, że państwa Sojuszu (wyłączając Stany Zjednoczone) wydają na bezpieczeństwo 380 mld dolarów. Ameryka 840 mld, co oznacza, że „dystans” wynosi niemal 500 mld dolarów rocznie. To nie tylko pokazuje skalę „renty pokoju” jaką chętnie konsumowali w ostatnim 30 – leciu Europejczycy i wyjaśnia powody frustracji Amerykanów, którzy uważają, że to z ich podatków finansowane jest bezpieczeństwo starego kontynentu a w tym samym czasie obywatele bogatych przecież państw mogą korzystać z rozdętej sfery socjalnej i bezpłatnej służby zdrowia, czego pozbawieni są obywatele USA. Bolesna prawda sprowadza się jednak do faktu, że dziś średnio państwa NATO wydają, nie licząc Ameryki, 2 % PKB na obronność. Łatwo obliczyć, że skok o 1 % oznacza zwiększenie wydatków na poziomie 190 mld dolarów rocznie. W sytuacji kiedy gospodarki znajdują się w stagnacji, dług publiczny w wielu przypadkach przekracza 100 % PKB, a jeszcze Europa chce realizować niezwykle kosztowną politykę klimatyczną jednoczesne zwiększenie wydatków wojskowych i to w takiej skali wydaje się mało prawdopodobne. Sytuacja przypomina trochę kwadraturę koła, tym bardziej jeśli weźmiemy pod uwagę w jakim stanie znajdują się siły zbrojne największych państw europejskich. Eva Högl (SPD) powołana przez Bundestag specjalna komisarz ds. Bundeswehry opublikowała właśnie kolejny raport na temat stanu niemieckich sił zbrojnych. Nie ma mowy o poprawie. Armia boryka się z kryzysem kadrowym. Wakaty przekroczyły poziom 20 tys. osób, co oznacza, że planów w zakresie rozbudowy armii nie udaje się zrealizować. Realnie „stan osobowy” Bundeswehry jest mniejszy niż raportowane 181,5 tys. żołnierzy (powinno być 201 tys.), bo niemała ich liczba znajduje się na zwolnieniach, urlopach, w okresie rekonwalescencji i ograniczonej zdolności do służby. Co gorsza ta liczba nie oddaje braków kadrowych w niektórych specjalizacjach czy rodzajach sił zbrojnych. Np. w marynarce wojennej obsadzone jest obecnie jedynie 80 % etatów.
Generalnie raport Högl kładzie nacisk na zaniedbania w zakresie podstawowej infrastruktury wojskowej – koszar na odpowiednim poziomie i podstawowego sprzętu (systemy łączności w niektórych przypadkach z lat 80-tych ubiegłego wieku, na masową skalę posługiwanie się faxami etc.). Powoduje to, że dla ogromnej większości młodych Niemców perspektywa kariery zawodowej w Bundeswehrze nie jest atrakcyjna, bo armia kojarzy im się raczej ze skansenem i skostniałymi procedurami a nie z nowoczesnością, możliwością zdobycia atrakcyjnych kwalifikacji i przygodą. Jest to o tyle istotne, że w takich warunkach trudno mówić o przyciągnięciu nowych ochotników, co pod znakiem zapytania stawia zdolność do rozbudowy sił zbrojnych. Minister Pistorius od pewnego czasu mówi o „rozwiązaniu szwedzkim” czyli o powszechnym (w sensie prawnym) obowiązku służby w wojsku, ale ograniczonym, bo armia miałaby powoływać wyłącznie tych których jest w stanie przeszkolić. Z obrazu, który wyłania się z raportu wynika, że niemieckie siły zbrojne nie w stanie wdrożyć takiego modelu, mają zbyt duże braki zarówno jeśli chodzi o sprzęt jak i infrastrukturę oraz kadrę szkoleniową. Na marginesie trzeba zauważyć, że sytuacja w Polsce nie jest wcale lepsza, a moim zdaniem nawet gorsza, co pozwala zrozumieć dlaczego poprzednie kierownictwo resortu obrony koncentrowało swoją uwagę raczej na działalności medialnej niż realnej rozbudowie kadrowej naszych sił. W przypadku Niemiec ta sytuacja jest o tyle paradoksalna, że z ostatnich badan opinii publicznej przeprowadzonych na zlecenie Sterna wynika, że 52 % obywateli Republiki Federalnej popiera obowiązkową służbę w wojsku. Wydaje się zatem, że nasz zachodni sąsiad i na tym polu jest dalej niż my. Nie zmienia to jednak faktu, iż jeszcze przez długi czas Niemcy nie będą stanowili realnej siły zdolnej do wzmocnienia potencjału obronnego na wschodniej flance. Podobnie zresztą jak Francusi, którzy dopiero w 2027 roku chcą dysponować jedną dywizją (około 25 tys.) ludzi, którą byliby w stanie w ciągu 30 dni przerzucić na Wschód.
Spotkanie Macrona i Scholza
Piszę o tym bo w Berlinie dziś ma miejsce spotkanie Macrona i Scholza, które jest oceniane jako próba zażegnania szeregu konfliktów dzielących obydwa kraje. Do spotkania w trybie pilnym dołączy premier Tusk, co media prorządowe skłania do argumentowania, iż właśnie ma miejsce wznowienie prac Trójkąta Weimarskiego. Nie do końca tak jest bo raczej mamy do czynienia z nadzwyczajnym spotkaniem a nie przygotowanym szczytem. Ostatni zjazd w tym formacie odbył się od czerwca 2023 roku, co jest o tyle dziwne, że obecna koalicja w Warszawie jeszcze przed przejściem władzy podkreślała konieczność zmian na tym kierunku. Mijają cztery miesiące od objęcia przez Donalda Tuska władzy i musiał on uciec się do fortelu politycznego, argumentując, że po jego rozmowach w Białym Domu i w świetle oceny obecnej sytuacji, pilne spotkanie jest niezbędne. Nie wiemy jakiego rodzaju nowiny, zwłaszcza uzasadniające spotkanie w takim trybie, Tusk przywiezie do Berlina, ale premierowi Polski udało się de facto wymusić spotkanie w trójkącie. Blokada tego formatu nie była związana z polityką Warszawy, raczej pogorszeniem się relacji między Macronem a Scholzem, co jedynie pokazuje w jak skomplikowanej sytuacji znajduje się Europa.
Jest jeszcze jedna ciekawa kwestia. Otóż tego dnia kiedy Duda i Tusk przebywali w Waszyngtonie prezydent Rumunii Klaus Iohannis, ogłosił, że będzie ubiegał się o stanowisko nowego sekretarza NATO. Jego start został przyjęty przez kręgi dyplomatyczne starej Europy więcej niż cierpko, w niemieckiej prasie pojawiły się komentarze, że rumuński polityk „nie ma szans” a ponadto „dzieli NATO” bo przecież największe państwa Sojuszu (Niemcy, W. Brytania, Francja i USA) wskazały już, że nowym Sekretarzem Generalnym ma być Rutte, jeszcze pełniący funkcję premiera Holandii. Ponoć ma on już poparcie 2/3 członków NATO, ale skądinąd wiadomo, że nie popierają go Bałtowie, Szwecja jeszcze nie wyraziła swego stanowiska, Bułgaria i Rumunia nie są entuzjastycznie nastawione bo pamiętają o nieprzyjaznym stanowisku Holandii w kwestii wejścia obydwu krajów do strefy Schengen, sceptyczna jest też Turcja a Węgry już oświadczyły, że nie poprą kandydatury Rutte. Z naszej perspektywy z pewnością nie jest to wymarzona opcja, wystarczy choćby pamiętać entuzjazm z jakim premier Holandii otwierał gazociąg Nord Stream 1 i niewywiązywanie się, przez lata, z obowiązku wydawania 2 % PKB ba bezpieczeństwo. Nie rozstrzygając kwestii czy Iohanis ma jakiekolwiek szanse nie ulega wątpliwości, że jego kandydatura może być sympatyczna Francji, która jest w Rumunii państwem ramowym w ramach NATO-wskiej wysuniętej obecności i ma w tym bałkańskim kraju tradycyjnie silna pozycję, a także być może akceptowalna dla Niemiec.
Byłoby dobrze aby nasza dyplomacja wykorzystała nadarzającą się sposobność. Zapewne nie doprowadzimy do skokowego wzrostu wydatków na obronność. Mówienie o 3 % PKB jest potrzebne ale realizm tego rodzaju polityki jest ograniczony. Powinniśmy wykorzystać dyskusję, która jak się wydaje właśnie się rozpoczyna do po pierwsze zbudowanie środkowoeuropejskiego (wraz ze Skandynawami) porozumienia, którego celem byłaby wspólna polityka wojskowa, w tym w kwestii zakupów sprzętu. Tylko, że w przeciwieństwie do koncepcji Ursuli von der Layen, my w regionie winniśmy w pierwszym rządzie plasować zamówienia w Stanach Zjednoczonych (bo szybciej i taniej), dbając zarazem o inwestycje amerykańskie i rozbudowę własnych zdolności przemysłowych.
Pozycja wschodniej flanki
W ten sposób, ale działając razem, wzmacniamy też pozycję wschodniej flanki wobec Waszyngtonu. Przetarg związany z wyborem nowego Sekretarza Generalnego warto byłoby wykorzystać aby przyspieszyć dyskusję nad koncepcją 2 + 4 i koniecznością wypowiedzenia Aktu Stanowiącego Rosja – NATO. Budowa europejskiej platformy wsparcia dla Ukrainy, co też jest jednym z kluczowych zadań naszej dyplomacji, nie może odbywać się za cenę zaniedbania na innych polach. Wyraźny wzrost aktywizmu Macrona, który chce przed wyborami do Europarlamentu wykorzystać w celach wewnętrznych kwestią stosunku do wojny i spolaryzować scenę polityczną na siły pro i antyrosyjskie też powinniśmy wykorzystać dla własnych celów. Podobnie jak słabą pozycję von der Layen, która w EPP, własnej rodzinie politycznej uzyskała niezbyt imponujące poparcie na nową kadencję w Brukseli. Na 801 delegatów EPP, którzy spotkali się przed tygodniem na konwencji w Bukareszcie tylko 737 miało prawo głosu, co jest samo w sobie dość zastanawiające. Ale tylko 499 poparło von der Layen, co trudno uznać za przytłaczający triumf. Obecna szefowa Komisji ma słabą pozycję i jej ewentualna druga kadencja zależeć może od głosów polskich europarlamentarzystów. Jeśli udało by się nam porozumieć, to nasze interesy, być może zyskałyby mocniejsza pozycję. Zarówno wizyta w Białym Domu, jak i zaczynająca się rozgrywka w Europie pokazują, że działając wspólnie jesteśmy w stanie osiągnąć więcej. Dobrze by było gdyby partyjne rozgrywki, tak jak to ma miejsce w przypadku CPK, nie przysłoniły strategicznego interesu Polski.
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/swiat/685035-polska-wizyta-w-bialym-domu
Dziękujemy za przeczytanie artykułu!
Najważniejsze teksty publicystyczne i analityczne w jednym miejscu! Dołącz do Premium+. Pamiętaj, możesz oglądać naszą telewizję na wPolsce24. Buduj z nami niezależne media na wesprzyj.wpolsce24.