Péter Szijjártó, węgierski minister spraw zagranicznych powiedział dziś na konferencji prasowej, że Węgry nie poprą kandydatury Marka Rutte na nowego Sekretarza Generalnego NATO. Trudno z tego powodu odczuwać żal, zwłaszcza jeśli pamięta się uśmiechniętą twarz holenderskiego polityka z pamiętnego zdjęcia przedstawiającego uruchomienie gazociągu Nord Stream. Tego rodzaju stanowiska Budapesztu europejska prasa spodziewała się już od pewnego czasu, formułując nawet pogląd o „spisku” Trumpa i Orbana, którego celem miałoby być „przemeblowanie” sytuacji w Pakcie Północnoatlantyckim. Aby tego dokonać, zablokowanie wyboru nowego Sekretarza Generalnego NATO, a uzgodnienia muszą zostać zamknięte przed lipcowym szczytem w Waszyngtonie, miałoby być pierwszym krokiem. Kolejnym winno być skokowe zwiększenie wydatków europejskich członków Paktu Północnoatlantyckiego na własne bezpieczeństwo. W tej kwestii mamy w gruncie rzeczy do czynienia ze wspólnym stanowiskiem całego amerykańskiego establishmentu politycznego. Demokraci podobnie jak Republikanie też uważają, iż Europa wydaje na własne bezpieczeństwo zbyt mało i zwiększa poziom wydatków zbyt wolno, tylko, że inaczej rozkładają akcenty i w nieco mniej kategoryczny sposób formułują tego rodzaju przesłanie. Ale jego istota jest w gruncie rzeczy identyczna jak w przypadku otoczenia Trumpa, które niedwuznacznie sugeruje, iż Ameryka skoncentruje się w najbliższej przyszłości na rywalizacji z Chinami kwestie bezpieczeństwa na naszym kontynencie pozostawiając Europejczykom. Bardzo dobrze tego rodzaju nastawienie widać we wspólnym wystąpieniu Hansa Binnendijka, Daniel S. Hamiltona i Alexander Vershbowa na łamach Defence News. Pierwszy z nich jest ekspertem Atlantic Council, przed laty pracował w Narodowej Radzie Bezpieczeństwa za rządów Demokratów, drugi jest obecnie ekspertem Brookings wielkiego liberalnego amerykańskiego think tanku, w przeszłości był w zespołach doradczych prezydenta Niemiec Steinmeiera i Angeli Merkel, trzeci z nich za administracji Obamy był wiceministrem w Departamencie Stanu, a następnie z-cą Sekretarza Generalnego NATO. Trudno Autorów tego wystąpienia uznać za republikańskich „jastrzębi”, z pewnością też nie można ich zaliczyć nawet do najszerzej pojmowanego obozu Trumpa. Są oni Demokratami ale piszą, że wojna na Ukrainie „pogłębiła uzależnienie” Europy od Stanów Zjednoczonych w dziedzinie bezpieczeństwa i ich zdaniem „problem ten wymaga aby pilnie zwrócić na niego uwagę”. Jak dowodzą, do tej pory Stany Zjednoczone domagały się od swych europejskich partnerów zwiększenia wydatków na obronność, ale nie przejawiały chęci uznania większej samodzielności strategicznej starego kontynentu, Europa zaś nie miała ochoty na zwiększenie nakładów ale chciała współdecydować o polityce całego Zachodu. W związku z wojną na Ukrainie i zaostrzającą się rywalizacją amerykańsko– chińską tę do tej pory nieprzezwyciężalną sprzeczność być może uda się rozwiązać. Jest rzeczą oczywistą, argumentują, że Europa musi zwiększyć swe wydatki na bezpieczeństwo, ale „wydawać więcej wcale nie oznacza lepiej”. Trzeba skoncentrować się na pozyskaniu zdolności, których dziś europejskim armiom brakuje. Chodzi choćby o tankowanie w powietrzu czy odpowiednio rozbudowane lotnictwo transportowe. Docelowo, jak argumentują Binnendijk, Hamilton i Vershbowa „Europa powinna rozbudować swoje konwencjonalne zdolności wojskowe do poziomu, który zapewniłby co najmniej połowę wszystkich sił i zdolności (NATO – MB) – w tym strategicznych czynników wspomagających, takich jak strategiczny transport powietrzny, tankowanie w powietrzu i wywiad operacyjny – niezbędnych do odstraszania, a w razie potrzeby są niezbędne, aby pokonać potężnego agresora”. A jak jest obecnie? Jak napisał kilka dni temu Nick Timothy, komentator brytyjskiego The Telegraph. państwa Paktu Północnoatlantyckiego wydały łącznie na obronę w ubiegłym roku 1,26 bln dolarów, ale z tego 860 mld był to budżet Pentagonu. Oznacza to, że Europejscy członkowie NATO wydali 375 mld dolarów, czyli gdybyśmy chcieli doprowadzić do tego aby „połowa zdolności” pochodziła z Europy wzrost budżetów wojskowych państw naszego kontynentu powinien być znaczący, 2 % PKB, ani nawet 2,5 % nie wystarczy. Tym bardziej, że budżety sił zbrojnych w niektórych państwach członkowskich i to wcale nie małych, bo chodzi m.in. o Hiszpanię czy Włochy idą głównie na wynagrodzenia. Rzym i Madryt przeznaczają na pensje personelu wojskowego 60 % swych budżetów wojskowych podczas gdy w przypadku Ameryki jest to 28 %. Timothy argumentuje, że w Europie powinno się poważnie myśleć co najmniej o 3 % PKB na zbrojenia. Wróćmy jednak do artykułu Binnendijka, Hamiltona i Vershbowa, którzy w konkluzji swego wystąpienia sformułowali pogląd, iż w związku z zaostrzającą się sytuacją w rejonie Indo–Pacyfiku Europa musi w kwestiach bezpieczeństwa własnych granic, zarówno na południu gdzie ma do czynienia z zagrożeniem natury terrorystycznej jak i na wschodzie, zacząć odgrywać rolę „first respondera”, mieć zdolności szybkiego reagowania i w pierwszej fazie ewentualnego konfliktu musi być w stanie ponosić główny ciężar zatrzymania przeciwnika. Jak argumentują, „Wykonanie połowy tego, co jest potrzebne w ramach Sojuszu, to absolutnie minimalny wymóg, aby Europa mogła osiągnąć strategiczną odpowiedzialność. (Realizacja tego celu – MB) zakłada, że Europejczycy nadal będą mogli liczyć na Amerykanów. Jeśli jednak były prezydent Donald Trump wygra listopadowe wybory i zrezygnuje z zobowiązań Ameryki w ramach NATO, zrobienie połowy nie wystarczy. Europa nie powinna więc zwlekać ani chwili dłużej. Opóźnienie może być śmiertelne, ponieważ Rosja przygotowuje się do wojny, zdobyła duże doświadczenie bojowe i możliwie najszybciej odbuduje wyczerpane siły”.
Przesłanie tych analityków, związanych z Demokratami, choć elegancko podane w swej treści jest nie mniej brutalne niż to co mówi na wiecach Donald Trump. W Europie mówi się, że może on doprowadzić do „uśpienia” NATO a nawet sparaliżować działanie Paktu. Tego rodzaju pogląd kwestionuje Nigel Farage, brytyjski polityk uchodzący za jednego z „zaufanych” byłego prezydenta Stanów Zjednoczonych. Powiedział on, że intencją Trumpa nie jest „wyprowadzenie” Ameryki z NATO czy wycofanie się ze zobowiązań sojuszniczych, ale jedynie chodzi mu o twarde negocjacje, które miałyby doprowadzić do wzrostu europejskich wydatków i zmiany ich struktury.
Politycy europejscy zdają się rozumieć, że wchodzimy, jeśli brać pod uwagę relacje atlantyckie w nowa epokę, jednak należy mieć zasadnicze wątpliwości, czy są oni w stanie, przyjąć skuteczne rozwiązania. Wiele wskazuje, że nie. I tak, Josep Borrell, szef europejskiej dyplomacji, jak informuje niemiecki dziennik Frankfurter Allgemeine Zeitung występując publicznie we wtorek, podał dziennikarzom dwie liczby mające uzmysłowić na czym polega różnica między Wspólnotę a Stanami Zjednoczonymi w kwestiach obronności. Otóż, jak zauważył, Pentagon w 2022 roku, a zatem w pierwszym roku wojny na Ukrainie, wydał na zakupy sprzętu wojskowego i amunicji 215 mld euro, podczas gdy wszystkie państwa Unii łącznie przeznaczyły na ten sam cel raptem 58 mld euro. Co więcej, większa część tych środków i tak trafiła do amerykańskiego sektora zbrojeniowego, bo tam państwa z naszego kontynentu plasowały część zamówień. Teraz, zdaniem Brukseli to się powinno zmienić, bo biurokracja unijna przygotowała program na rzecz wzmocnienia sektora zbrojeniowego na naszym kontynencie. Cele są ambitne, bo Komisja Europejska chce aby państwa wchodzące w skład Unii wydawały do roku 2030 50 % swoich środków na zakupy u producentów europejskich a w roku 2036 ma to być nawet 65 %. Program, delikatnie sprawy nazywając, jest mało realistyczny, choćby dlatego, że Bruksela nie mając pieniędzy nie myśli o stworzeniu wspólnego funduszu z którego miałyby zostać sfinansowane zbrojenia. Na razie na realizację tych ambitnych zamierzeń przeznaczono 1,5 mld euro, którymi Komisja może rozporządzać tylko dlatego, że państwa członkowskie przegłosowując poparcie ekonomiczne (bo z pakietem wojskowym są nadal problemy) dla Ukrainy wydzieliły dodatkowe środki. Jeśli chodzi o zbudowanie specjalnego, wartego nawet 100 mld euro funduszu na zbrojenia, co proponował Thierry Breton, francuski eurokomisarz, to perspektywy tego rodzaju posunięcia są więcej niż mgliste. Przede wszystkim z tego względu, że „oszczędne” państwa Wspólnoty, takie jak Niemcy czy Holandia odrzucają lansowaną przez Komisję koncepcję wypuszczenia euroobligacji, które miałyby sfinansować wspólne wydatki na obronność. Jeśli opór ten nie zostanie przełamany, a na razie niewiele na to wskazuje, iż tak się stanie to i tak o wydatkach będą decydowały państwa, które jak do tej pory nie mają wielkiej ochoty na plasowanie zamówień poza własnym sektorem przemysłowym. Losy programów PESCO, które miały doprowadzić do wzrostu integracji firm sektora zbrojeniowego są najlepszym przykładem tego, że administracyjne programy integracyjne w praktyce najczęściej kończą się niepowodzeniem i służą raczej pozorowaniu działania niż osiąganiu założonych celów. Dziennik The Financial Times przytacza opinię anonimowego przedstawiciela jednego z państw europejskich w Brukseli, który określił plany Ursuli von der Leyen w zakresie promowania „europejskich zakupów” broni i uzbrojenia mianem „czystej fantazji” i dodał, że „Komisja nie musi do tego zachęcać. Rządy będą składać zamówienia, firmy obronne będą inwestować w moce produkcyjne i sprzedawać swój sprzęt. Tak działa gospodarka rynkowa. Nie ma potrzeby działania w stylu gospodarki planowej”. W opinii wielu wypowiadających się na ten temat anonimowo dyplomatów program lansowany przez obecną szefową Komisji wcale nie ma na celu wzmocnienia europejskiego sektora zbrojeniowego, a jedynie chodzi o wzmocnienie władztwa biurokracji, która szuka nowego tytułu do emisji długu europejskiego, pozyskania z rynku środków, które potem będzie, realizując przy okazji politykę „dziel i rządz”, rozdzielała wzmacniając swoją pozycję wobec rządów państw członkowskich. Rzecznik prasowy holenderskiego ministerstwa finansów twardo wypowiedział się już przeciw euroobligacjom, z których środki miałyby być przeznaczone na zakupy broni. Zwolennikami takich rozwiązań nie są też przedstawiciele sektora zbrojeniowego. Éric Trappier, prezes francuskiego producenta samolotów bojowych Desault jest sceptycznie nastawiony, jeśli chodzi o perspektywy europejskich planów. W jego opinii budowa prawdziwie europejskiego sektora produkcji broni „zajmie lata a nawet dziesięciolecia” niezależnie od zabiegów i planów Brukseli. Po pierwsze nadal rządy państw naszego kontynentu nie zwiększają zamówień, co w praktyce oznacza, że europejscy producenci nie mają impulsów aby inwestować w moce produkcyjne. W przypadku francuskiego koncernu można mówić o wzroście zamówień ale są one plasowane przez państwa pozaeuropejskie – przede wszystkim Zjednoczone Emiraty, Indonezję czy Indie. Jest to pochodną tego, że niemała grupa państw europejskich chcąc szybko nadrobić stracony czas raczej, tak jak np. Niemcy czy Holandia, składają zamówienia w amerykańskim sektorze zbrojeniowym. Drugą barierą są nadmiernie rozbudowane łańcuchy zaopatrzeniowe, których wydolność zwłaszcza w epoce nasilającego się wyścigu zbrojeń, jest coraz mniejsza. W przypadku Desault ograniczenie po stronie podwykonawców doprowadziły do tego, że w tym roku firma była w stanie wyprodukować jedynie 13 myśliwców Rafael zamiast zakładanych 15. Wreszcie Trappier argumentuje, że jeśli państwa Wspólnoty chcą rzeczywiście odbudować swój sektor zbrojeniowy to z pewnością nie dokona się tego „mnożąc biurokratyczne rozwiązania” i programy, a póki co z tego rodzaju aktywnością Brukseli mamy do czynienia.
Boris Pistorius, niemiecki minister obrony, polityk znacznie bardziej popularny od kanclerza Scholza pojechał do Szwecji, Norwegii i Finlandii. Już w grudniu mówił on, że „model szwedzki” gdzie przywrócono powszechną obowiązkową służbę wojskową, ale co roku wciela się do sił zbrojnych jedynie 5 – 6 tys. poborowych bo takie są zdolności aby ich przeszkolić, winien być naśladowany w Niemczech. Teraz podpisał on porozumienie o współpracy wojskowej ze Sztokholmem a w Finlandii ma zamiar, jak deklarował, „nauczyć się” jak należy przygotować społeczeństwo do obrony. Z Helsinek, jak informuje niemiecka prasa, można przywieść choćby jedną naukę. W stolicy Finlandii znajdują się schrony zdolne pomieścić 900 tys. ludzi, mimo, że na stałe mieszka ich tam jedynie 600 tys. Ciekaw jestem nota bene kiedy prezydent Trzaskowski poinformuje ile tego rodzaju obiektów jest w Warszawie? To co w podróży Pistoriusa jest ważne również z naszego punktu widzenia, to zarówno kierunek jego wojażu, jak i nie budzące wątpliwości przekonanie, że w najbliższej przyszłości to państwa będą odpowiadały za obronność i realizowały budżety obronne. Ich sojusze i porozumienia mają zaś prowadzić do wzrostu regionalnego bezpieczeństwa, w tym poprawy umiejętności w zakresie koordynowania działań i współpracy sił zbrojnych. W tym modelu nie przewiduje się w gruncie rzeczy roli dla Unii Europejskiej, europejskiej armii i tego rodzaju pomysłów. I niech tak zostanie.
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/swiat/684246-strategiczna-odpowiedzialnosc-europy-zamiast-samodzielnosci