Wyobraźmy sobie, że prezydent Emmanuel Macron posyła swoich żołnierzy na Ukrainę do walki z Rosją. Nie byłby to atak na kraj członkowski NATO, lecz wojna podjęta przez Francję. Zatem wojska sojuszu obronnego, do którego i my należymy, powinny pozostać w koszarach. A jak miałaby w takim przypadku zachować się postulowana przez Niemców i Francuzów, hipotetyczna euroarmia? Komu, do czego miałaby służyć, kto miałby decydować o jej użyciu, a przede wszystkim, jakie byłyby jej możliwości w konflikcie sprowokowanym przez jedno z państw Europy?
Żeby odpowiedzieć na te samorzutnie nasuwające się pytania należy cofnąć się do niedawnej przeszłości. Wprawdzie pomysł stworzenia europejskich sił zbrojnych pojawił się po raz pierwszy w 1954 roku, ale szybko przepadł, ponieważ Francja bała się jak ognia zbrojenia Niemiec. Co warto przypomnieć, Francja była w 1949 roku współzałożycielem NATO, co więcej, główną kwaterę sojuszu ulokowano w Paryżu, jednakże siedemnaście lat później po uzyskaniu własnej broni atomowej, prezydent Charles de Gaulle uznał, że Grande Nation odzyskała „suwerenność narodową”, Paryż stopniowo oddalał się od NATO i de facto jego dowództwo przeniesiono do Brukseli. Później znów nastąpiło zbliżanie się Francji do sojuszu, zakończone w 2009 roku ponownym, pełnym członkostwem w NATO.
Sytuacja Niemiec podzielonych i pozostających od zakończenia drugiej wojny światowej pod kontrolą aliantów była inna; Niemcy Zachodnie włączone zostały do sojuszu w 1955 roku, zaś Niemiecka Republika Demokratyczna do Paktu Warszawskiego. Jednak z chwilą upadku komunizmu okoliczności zmieniły się diametralnie. Przełom zapoczątkował szczyt siedmiu potęg gospodarczych G-7 w Kolonii, na który kanclerz Gerhard Schröder doprosił prezydenta Rosji Borysa Jelcyna.
Każdy sobie
„Po kłótniach znów powinniśmy się pogodzić”, zagaił Jelcyn wylądowawszy na niemieckiej ziemi. Gdy pijany w sztok wysiadł z limuzyny przed Muzeum Rzymsko-Germańskim, stracił równowagę, oparł się na ramieniu Schrödera i tylko dzięki jego pomocy dotarł na miejsce obrad. To zdarzenie, którego byłem świadkiem, odzwierciedla przebieg i rezultaty szczytu G7+1. To właśnie dzięki staraniom Schrödera Rosję dokooptowano do tego gremium jako pełnoprawnego partnera. Zakończyło to ówczesne napięcia między Moskwą a Zachodem w sprawie konfliktu na Bałkanach, a włączenie 3,6 tys. rosyjskich żołnierzy do kontyngentu KFOR i przyjęcie tzw. pakietu stabilizacyjnego położyło kres napinaniu mięśni w kwestii Kosowa; po „kozackiej” szarży Rosji na lotnisko w Prisztinie, groźbach o użyciu broni atomowej i wybuchu trzeciej wojny światowej, zaczęto mówić o „otwarciu nowego rozdziału” w dialogu z Rosją. Prezydent Jelcyn zgodził się na jej uczestnictwo w pokojowej misji w Kosowie, wespół z Amerykanami, Brytyjczykami, Francuzami i Niemcami. Porozumienie to nie było jednak „nowym otwarciem”, lecz efektem rozgrywki, w której każda ze stron miała inne cele.
Prócz szczytu G7+1 odbył się w Kolonii szczyt UE, na którym Berlin i Paryż po raz pierwszy usiłowały przeboksować powołanie ministra spraw zagranicznych Europy, co z czasem udało im się zrealizować z - jak wiadomo - marnym skutkiem. Zgłoszona została wówczas także propozycja przeszczepienia zbrojnego ramienia Unii Zachodnio-Europejskiej (UZE - był taki fasadowy twór) do UE, aliści bez konkretnych efektów. Powód tych działań był jeden: Francję i Niemcy łączyła chęć dominacji w Europie i ograniczenia - jak mawiano - „sobiepaństwa USA” na arenie międzynarodowej. Nieco później w Tuluzie francusko-niemiecki tandem wytyczył plan stworzenia eurokorpusu w sile 60 tys. żołnierzy i przygotowania go do „samodzielnych misji”, do których nigdy nie doszło. Waszyngton nie miałby nic przeciw silnej uzbrojonej Europie, ale nie pod komendą Francji i Niemiec.
O potrzebie koordynacji polityki bezpieczeństwa mówiono też na szczycie UE w Amsterdamie. Wówczas plan wchłonięcia UZE zablokowała Wielka Brytania. Premier Tony Blair niby przejawiał zainteresowanie europejskim sojuszem obronnym, lecz głównie z obawy, żeby Francja i Niemcy nie zaczęły grać pierwszych skrzypiec na naszym kontynencie. Rząd w Londynie przedstawił potem własną koncepcję w tzw. Białej Księdze, której współautorem był dawny minister obrony i sekretarz generalny NATO George Robertson. W tym 60 stronicowym opracowaniu uwzględniono zmiany w Europie po 1989 roku, a jej zasadniczym przesłaniem było wzmocnienie Królewskich Sił Zbrojnych (zakup lotniskowców, samolotów i rakiet nowej generacji), oraz dostosowanie do samodzielnych działań, także interwencyjnych, na obcym terenie.
Kto z kim u boku
Próby uwolnienia się, acz z innych powodów, Paryża i Berlina od amerykańskiego „gorsetu” przez prezydenta Jacquesa Chiraca, kanclerza Gerharda Schrödera i prezydenta Władimira Putina (tworzenie nowej osi z Moskwą, z rosyjska nazywanej „trojką”) uwidoczniła też francusko-niemiecka koncepcja Europejskiej Polityki Bezpieczeństwa i Obronnej. Jedynie dzięki stanowczej postawie Blaira można zawdzięczać, że ów dokument ten nie był jawnie antyamerykański. Nieco później postanowiono o powołaniu Europejskiej Agencji Obrony, której zadaniem miało być ujednolicenie europejskiego rynku zbrojeniowego. Co z tego wyszło, dość przytoczyć niedawną wypowiedź walczącej obecnie o reelekcję, niemieckiej przewodniczącej Komisji Europejskiej Ursuli von der Leyen, z debaty sprzed kilku dni o europejskiej obronności w Strasburgu:
„Niezbędna jest pilna odbudowa, uzupełnienie i modernizacja sił zbrojnych państw członkowskich. (…) Dlatego niezbędne jest turbodoładowanie zdolności produkcyjnych europejskiego przemysłu obronnego w ciągu najbliższych pięciu lat”…
Czyli, nie wyszło nic. Nic nie zastąpi NATO i własnej siły obronnej poszczególnych krajów. Wracając do koncepcji korpusu sił szybkiego reagowania, nazywanego zaczynem euroarmii – w założeniu miałby on wystawiać wielonarodowe grupy bojowe do działań tam, gdzie NATO nie mogłoby lub nie chciało angażować się w akcje zbrojne. Jeszcze dalej posunęli się autorzy opracowania niemieckiej Fundacji Friedricha Eberta, którzy lata temu proponowali wtłoczenie wojskowej bazy transportowej pod jeden zarząd organizacji „European Air Transport Command”, mającej zastąpić jednostki transportowe państw wspólnoty - jak to ujęto - „we wszelkich zadaniach, tzn. włącznie z wykształceniem, treningiem, utrzymaniem i logistyką”, a także „utworzenie Europejskiej Akademii Militarnej, wspólnej Kwatery Głównej Marynarki Bałtyckiej i niezależnej Rady Ministrów do Spraw Wojskowych”. W opracowaniu tym znalazł się podział ról dla małych i wielkich: mniejsze i słabsze państwa UE, które nie są w stanie zapewnić sobie zabezpieczenia, winny zdać się na innych, same mogłyby „specjalizować się w niszowych umiejętnościach”. To właśnie w tej fundacji, w tym dokumencie po raz pierwszy wpisano aksjomat powołania europejskiego ministra obrony - dokładnie takiego „komisarza” chciałaby mieć wkrótce u boku przewodnicząca KE von der Leyen - oraz utworzenie „prawdziwej” armii europejskiej. Rzecz jasna, prymat w tym dziele należałby się wielkim i silnym Niemcom.
Nie dziwota, że zastrzeżenia do starań Berlina i Paryża o wojskowe „usamodzielnienie Europy” mieli od pierwszych chwil (oprócz Brytyjczyków), także Belgowie, Holendrzy, Duńczycy i inne pomniejsze kraje. Biorąc pod uwagę prorosyjskie ciągoty Niemiec i Francji, które zapewne odżyją po zakończeniu wojny na Ukrainie, pozostaje wielce wątpliwe, czy państwa regionu środkowej i wschodniej Europy powierzyłyby swe bezpieczeństwo jakiemuś brukselskiemu nominatowi. W kontekście wypowiedzi von der Leyen o nowym „komisarzu obrony” pojawiły się spekulacje na temat jakoby rozważanego kandydata, dziś szefa polskiej dyplomacji Radosława Sikorskiego, który - o czym warto pamiętać - podczas wcześniejszej kadencji sugerował przyjęcie Rosji do… NATO.
Sojusz niedorozwiniętych
Że powtórzę jeszcze raz: komu i do czego miałaby służyć hipotetyczna euroarmia? Jak wywodził swego czasu sekretarz generalny NATO (w latach 1999-2003) George Robertson:
„Europa jest niedorozwinięta pod względem wojskowości”.
Co zmieniło się od tego czasu? Poza dozbrajaniem się przede wszystkim Polski - nic. Bogate Niemcy są jednym z 20 państw, które od dekady (po szczycie NATO w Walii w 2014 r.) nie wywiązują się z obligatoryjnego wydawania 2 proc. PKB na modernizacje własnej armii. Ten warunek spełnia dotąd jedynie 11 krajów członkowskich. Urzędujący obecnie kanclerz Olaf Scholz obiecuje, że „już w tym roku” Niemcy wypełnią to zobowiązanie. Wziąwszy pod uwagę, że z powodu własnej, prorosyjskiej polityki, Republika Federalna wywołała turbulencje w całej Europie i sama popadła w kryzys gospodarczo-finansowy - kto chce, niech wierzy.
Jak wygląda stan Bundeswehry - mówią sami niemieccy politycy i wojskowi, „katastrofalnie”. Modernizacja francuskiej armii ograniczyła się do skrócenia obowiązkowej służby i redukcji liczby poborowych z ćwierci miliona do 80 tys. rekrutów. Włosi już dawno zdecydowali o zniesieniu obowiązku służby wojskowej i zmniejszeniu sił zbrojnych z 300 tys. do 190 tys. żołnierzy. Na armie zawodowe postawili także Belgowie, Holendrzy, Hiszpanie i Portugalczycy, a i w naszym kraju istniała taka tendencja, z likwidacją jednostek włącznie oraz koncepcją obrony kraju dopiero na linii Wisły, na szczęście odwrócona przez rząd PiS.
Głównym filarem i niedościgłym wzorcem dla europejskich sojuszników z NATO była i jest USA-Army. Dla spełniania założeń polityki obronnej Pentagon utrzymuje około półtora miliona żołnierzy. Pod względem technicznym, technologicznym i wyposażenia Europę i USA dzieli przepaść. W Niemczech cięcia w resorcie obrony zaczęły się już za rządów kanclerza Helmuta Kohla, ten sam kurs utrzymał Schröder, a po nim Angela Merkel. Kanclerz Scholz zapowiada zwrot, pewne postępy w doposażaniu armii są, ale z braku funduszy niemieccy żołnierze nadal nie strzelają na poligonach tyle, ile powinni, lotnicy nie odbywają tylu godzin lotów ćwiczebnych, ile zakłada regulamin NATO, a formacje wojsk lądowych i morskich muszą korzystać ze zdziesiątkowanego sprzętu, do którego brak części zamiennych. Opóźnienia w modernizacji wojska ma też Francja, gdzie w latach 1960-2000 wydatki na potrzeby armii spadły z 28,5 proc. do 11,6 proc., a przyjęty program jej przebudowy, w tym likwidacji 40 pułków, 9 dywizji i 2 sztabów dowodzenia oraz redukcji sprzętu lądowego, morskiego i powietrznego realizowany był aż do 2015 roku.
Europa, czytaj: Unia Europejska pod - jak wcześniej mawiano - niemiecko-francuskim dyrektoriatem ma te same apetyty do uczestnictwa w polityce globalnej, lecz nie te same zęby. Sumy asygnowane w USA na zbrojenia przekraczają łączny fundusz państw z pierwszej dziesiątki wydających najwięcej na cele wojskowe. Nikłe nakłady na obronność to nie jedyny mankament europejskich sił zbrojnych. Większość szefów rządów jak ognia unika wysyłania własnych żołnierzy na co bardziej niebezpieczne misje. Europejskie kontyngenty w Libanie, Kongo i w Czadzie wykluwały się w bólach, a ich udział był nierzadko był symboliczny. Już Robert Gates, były szef resortu obrony USA w gabinetach prezydentów George’a Busha i Baracka Obamy (do 2011 r.) zarzucał europejskim sojusznikom nie tylko niedostateczną troskę o własne siły zbrojne, lecz także pasywność lub wręcz bojaźliwość, jak np. podczas misji ISAF w Afganistanie, po zamachu na World Trade Center; „Amis” mieli pretensje do Niemców, że ci jedynie wiercą studnie i budują latryny na spokojnej północy.
Niemcy być może byliby skłonni do większego zaangażowania, walczą jednak o swoje: priorytetem kolejnych rządów federalnych było uzyskanie stałego członkostwa w Radzie Bezpieczeństwa ONZ i, w konsekwencji pozbycie się Amerykanów z Europy.
Za a nawet przeciw
Wojna na Ukrainie zmieniła wszystko, przynajmniej okresowo, nie zmieniła tylko długofalowych priorytetów. Czy można mówić o sensie tworzenia euroarmii przy takiej rozbieżności celów wśród europejskich partnerów i w podważanych w przeszłości przez Berlin i Paryż relacjach transatlantyckich?
Ideę powołania euroarmii popierał również prezydent Lech Kaczyński, czym zyskał przychylne komentarze nawet za Odrą - jak kwitowano w mediach - może on nie jest tak antyeuropejski, jak mogło się wydawać… Deklaracja prezydenta (Lech Kaczyński mówił nawet o 100 tys. żołnierzy tej unijnej formacji wojskowej) miała wszakże jedynie propagandowy wymiar, była niemalże powieleniem polityki praktykowanej w innych sprawach przez np. prezydenta Chiraca czy premiera Blaira: uczestniczyć, aby wiedzieć, co w trawie piszczy, nieobecni nie mają ani wiedzy, ani wpływu. Na tej zasadzie Francuzi chcieli jak najmocniej zakotwiczyć we wspólnocie rosnące w siłę, zjednoczone Niemcy, zaś Brytyjczycy kontrolować rozpychających się wespół w Europie Niemców i Francuzów. Wobec sprzeczności interesów państw wspólnoty, nawet gdyby powstały europejskie siły zbrojne, byłyby euroarmią z ograniczoną odpowiedzialnością.
W sens jej powołania wątpią nawet niemieccy znawcy przedmiotu. Ceniony ekspert w dziedzinie europejskiej integracji i polityki obronnej, prof. Johannes Varwick, (do 2021 r. szef Stowarzyszenia na rzecz Polityki Bezpieczeństwa (Gesellschaft für Sicherheitspolitik), wypalił wprost:
„Szybkie powstanie europejskich sił zbrojnych jest nierealistyczne”.
Może kiedyś. Decydujące pytanie na dziś brzmi: czy Europa jest w stanie sama się obronić? Nie! Idea euroarmii implikuje też obiekcje, co do sojuszniczego wsparcia jej członków, na kim i na ile można polegać w razie realnego zagrożenia? Wedle sondażu zleconego w ubiegłym roku przez tygodnik „Stern”, jedynie 17 proc. Niemców wyraziło chęć zdecydowanej walki z bronią w ręku w razie napaści na ich kraj - ilu zatem byłoby gotowych ginąć za niepodległość np. Estonii? Dość przypomnieć „nein” kanclerz Merkel dla baz i w ogóle stacjonowania wojsk NATO w krajach bałtyckich i w Polsce, wyrażone podczas jej wizyty w Tallinie już po zajęciu Krymu przez Rosję, czy kunktatorskie wyczekiwanie jej następcy Olafa Scholza na wynik oblężenia Kijowa przez rosyjskich żołnierzy.
Zapowiedź Donalda Trumpa, że jako prezydent USA nie będzie bronił krajów, które nie łożą na wspólną obronność w ramach NATO wstrząsnęła Europą. Kanclerz Scholz natychmiast odpowiedział, że jeszcze w tym roku…, te dwa procent… Polska to nie Stany Zjednoczone, my nie mamy możliwości wywierania takiej presji. Zakończę więc pytaniem: w jakim bylibyśmy położeniu, gdyby nasze bezpieczeństwo i niepodległość zależała od tak wiarygodnych sojuszników jak nasi zachodni sąsiedzi, od takiego militarnego trzonu, jakim chcieliby być Niemcy w europejskim superpaństwie, od ich łaskawych dostaw broni i od forsowanej przez nie euroarmii?
Ale poparcie można składać, nawet trzeba, na tym polega sztuka dyplomacji, że euroarmia wzbogaci, wzmocni, pomoże, zjednoczy itp. frazesy, słowa nic nie kosztują…
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/swiat/683759-euroarmia-to-czcza-gadanina-od-70-lat-ale