Minister Sikorski w trakcie Monachijskiej Konferencji Bezpieczeństwa wygłosił istotny pogląd, a właściwie przestrogę skierowaną do naszych amerykańskich sojuszników. Powiedział mianowicie, że Europa, nawet jeśli odblokowane zostaną na to środki, co zresztą się nie udało, nie jest w stanie samodzielnie zaopatrzyć Ukrainy w broń i amunicję.
Bez wsparcia Stanów Zjednoczonych siła oporu Kijowa będzie słabła, co otworzy drogę do niepożądanych następstw politycznych, ale - i na tę część wystąpienia szefa polskiego MSZ-u chciałbym zwrócić uwagę - ucierpi też wiarygodność sojusznicza Stanów Zjednoczonych. Zaczną one być postrzegane w świecie w kategoriach partnera, na słowie którego nie można polegać. Będzie to konsekwencję faktu, że przed rokiem Stany Zjednoczone zachęcały Ukrainę do walki, a teraz - ze względu na wewnętrzne problemy i opór osób „o których nigdy wcześniej nie słyszeliśmy” - nie są w stanie uchwalić niezbędnego pakietu pomocowego. Państwa na świecie – przestrzegał minister Sikorski – zaczną realizować „strategię hedgingu”, co będzie miało wpływ na system sojuszy amerykańskich w sposób, którego nie jesteśmy sobie nawet w stanie dziś wyobrazić.
Strategia hedgingu
Strategia hedgingu w polityce międzynarodowej - upraszczając nieco obraz tego zjawiska - polega na tym, że państwa oceniając sytuację widzą rosnącą rolę nowego centrum siły i zaczynają rewidować swoją dotychczasową politykę. Nie zrywają więzi ze swym głównym partnerem i sojusznikiem, nadal zabiegając aby były one dobre, ale równolegle zaczynają szukać dróg współpracy z pretendentem do odegrania roli hegemona. Próbują poprawić z nim swoje relacje, co na początku oznacza fazę „konfrontacji i współpracy”, gdzie w niektórych obszarach się różnimy się a w innych kooperujemy.
Gdyby odnosić tego rodzaju podejście do obecnych realiów, to strategią hedgingu będzie kooperowanie ze Stanami Zjednoczonymi, ale równolegle - niezależnie od tego co myślą w Waszyngtonie - szukanie możliwości poprawy relacji z Chinami. Nota bene minister Sikorski i minister Siewiera spotkali się w toku tej konferencji w Monachium z Wangiem Yi, szefem chińskiej dyplomacji, co zdaniem niektórych komentatorów było właśnie sygnalizowaniem gotowości do rozpoczęcia przez Polskę realizacji „strategii hedgingu”. Tym bardziej, że jak donosi chińska oficjalna prasa, Pekin „jest gotowy” do pogłębienia współpracy z Polską „wspólnie praktykując multilateralizm, wspierając Organizację Narodów Zjednoczonych w odgrywaniu centralnej roli oraz przeciwstawiając się polityce siły i hegemonii”.
W chińskiej oficjalnej terminologii, te sformułowania, wypowiedziane nota bene przez Wanga, są czytelną formułą deklarowania sprzeciwu wobec amerykańskiej hegemonii w wymiarze globalnym. Łączą nas w relacjach z Pekinem ważne interesy, co zresztą zauważył chiński minister mówiąc o znaczeniu naszego kraju dla transportu kolejowego z Państwa Środka do Europy.
Mamy zatem do czynienia - takie założenie czynię - z intencjonalnym a nie przypadkowym, sygnałem pod adresem naszego amerykańskiego sojusznika, iż państwa leżące w takich miejscach, jak Polska, i narażone na presję ze strony agresywnego rywala mogą zacząć szukać innych „dźwigni” i narzędzi poprawienia swej sytuacji geostrategicznej, co - obiektywnie rzecz biorąc - osłabi siłę systemu sojuszniczego z centrum w Waszyngtonie.
Można grać w sposób bardziej twardy i bezwzględny
Jeśli chodzi o manifestowanie zdolności do „hedgingu” to można - co właśnie pokazali Węgrzy - grać w ramach tej sygnalizacji strategicznej w sposób znacznie bardziej twardy i bezwzględny. Otóż do Budapesztu przybyła grupa senatorów z obydwu partii, po to aby wspierać rozszerzenie NATO o Szwecję. Nikt jednak z węgierskiego rządu ani z polityków Fidesz nie znalazł czasu, aby spotkać się z amerykańskimi parlamentarzystami.
Senator Jeanne Shaaheen powiedziała mediom, że jest „rozczarowana” taką postawą państwa sojuszniczego. Inny z amerykańskich parlamentarzystów, senator Benjamin L. Cardin dodał, że Węgry są „najmniej wiarygodnym członkiem NATO”. W istocie postawa Budapesztu, który wydaje na obronność znacznie mniej niż 2 proc. PKB, jest niezrozumiała dla nieprzyzwyczajonych do takiego manifestowania niezależności przez małe europejskie państwo amerykańskich parlamentarzystów. Równolegle jednak Victor Orban spotkał się z Wang Xiaohongiem, chińskim ministrem bezpieczeństwa publicznego.
W czasie rozmów - jak informuje brytyjski Guardian - miano rozmawiać „o pogłębieniu” więzi w zakresie bezpieczeństwa i współpracy wojskowej. Co prawda Orban deklaruje, że proces ratyfikacji szwedzkiego członkostwa w NATO ruszy, ale zachowanie węgierskich polityków, którzy nie przyjechali też do Monachium na spotkania w ramach Monachijskiej Konferencji Bezpieczeństwa, jest czytelnym sygnałem skierowanym również do Waszyngtonu.
„Strategia hedgingu” - czy dobra z punktu widzenia polskich interesów?
Warto byłoby abyśmy podjęli dyskusję nad tym, czy „strategia hedgingu” z punktu widzenia polskich interesów jest optymalnym rozwiązaniem? Po pierwsze - należałoby się zastanowić, kto jest adresatem przesłania formułowanego przez p. ministra Sikorskiego? Jeśli miałaby to być obecna administracja, to niemal w przeddzień spotkania Biden – Duda/Tusk tego rodzaju sygnalizacja strategiczna wydaje się zastanawiająca. Należy otwarcie krytykować politykę Bidena w kwestii Ukrainy tym bardziej, że z ostatnich medialnych doniesień wynika, że to Waszyngton wywierał presję na Berlin aby Niemcy nie wysyłali Kijowowi rakiet Taurus i generalnie decyzje administracji Bidena w sprawie dostaw broni wydają się mocno spóźnione. Sytuacja Ukrainy się pogarsza, a to również ma negatywny wpływ na bezpieczeństwo Polski.
Problemem w tym wypadku jest przede wszystkim to, że również w Unii Europejskiej mamy impas w kwestii finansowania pomocy wojskowej dla Ukrainy, a w przypadku Polski, dwustronne relacje są coraz gorsze, choćby w związku z kwestiami blokady granicy przez protestujących rolników.
Mimo upływu już niemal miesiąca od wizyty premiera Tuska w Kijowie nadal nie ma też oficjalnej nominacji dla Pełnomocnika Rządu ds. Ukrainy, o powołaniu którego była wówczas mowa. Te przedłużające się procedury biurokratyczne świadczą - taka jest moja ocena - o tym, że kwestie wzajemnych relacji polsko-ukraińskich - niezależnie od retoryki - trudno uznać za priorytet w polityce Warszawy. A to wszystko razem wzięte oznacza, że siła argumentów kierowanych pod adresem ekipy Bidena przez polskiego polityka jest osłabiona choćby z tego względu, że moglibyśmy zrobić - my w Polsce i my w Europie - więcej tym bardziej, że jeślibyśmy chcieli na serio sygnalizować gotowość do realizacji strategii hedgingu, czego warunkiem winno być podkreślenie niezależności polskiej polityki, to należałoby zadbać o spójność tego przesłania. To z kolei oznacza, że nie powinniśmy godzić się na serwilistycznie wyglądające spotkanie kierownictw poszczególnych resorów z amerykańskim ambasadorem w Warszawie. W tym akurat przypadku praktyka obecnego rządu nie odbiega od standardów poprzedniego nad czym ubolewam.
Wydaje się zatem, że nie tego rodzaju komunikacja strategiczna była intencją naszej dyplomacji, a za adresata przesłania należy chyba uznać przedstawicieli Republikanów blokujących kolejny pakiet pomocy dla Ukrainy oraz Donalda Trumpa, autora słynnych już słów na temat wparcia bezpieczeństwa, a raczej jego braku w przypadku tych sojuszników, którzy nie wydają 2 proc. PKB na obronność. Tyle tylko, że i w tym wypadku należałoby się zastanowić dlaczego to Warszawa winna komunikować Amerykanom nieprzyjemne nowiny, jeśli nie nas dotyczą słowa prawdopodobnego pretendenta Republikanów w wyborach prezydenckich?
Sygnały wysyłane przez Berlin
W czasie niedawnej wizyty kanclerza Scholza w Waszyngtonie niemiecki polityk akcentował znaczenie amerykańskiej pomocy dla możliwości kontynuowania walki przez Ukraińców, a media nie informowały o tym, iż deklarował on gotowość do zmiany postawy strategicznej Berlina. Tego rodzaju sygnały są wysyłane i czytelne, ale w sposób znacznie bardziej zniuansowany. Niemieckie media informują, że kanclerz Scholz zablokował kandydaturę Ursuli von der Layen na Sekretarza Generalnego NATO, ponieważ ta polityk jest - jego zdaniem - „zbyt krytyczna” wobec Władimira Putina, co mogłoby utrudnić odbudowę relacji już po zakończeniu wojny na Ukrainie.
Warto zwrócić uwagę w tym wypadku na to, że Berlin sytuuje się wobec Waszyngtonu na pozycji „niezastąpionego” sojusznika - państwa, które może być zarówno gwarantem siły relacji transatlantyckich, jak i takiego, które może zacząć rozmawiać z Rosją i Chinami w nowej sytuacji. To też czytelny sygnał o możliwości przyjęcia „strategii hedgingu” jeśli Amerykanie „nie dowiozą” swoich zobowiązań sojuszniczych. Sygnał jednak formułowany w zupełnie inny sposób i bezpośrednio związany z niemieckimi interesami w Chinach.
Deklaracje Sikorskiego mogą zagrozić naszym interesom
Wystąpienie ministra Sikorskiego, choć uprawnione, przypomina mi jego wypowiedź w przeddzień ucieczki Janukowycza z Kijowa, kiedy będąc w stolicy Ukrainy wespół ze swym niemieckim i francuskim kolegą tylko nasz minister publicznie namawiał liderów Majdanu, aby ci porozumieli się z prorosyjską władzą. Takie było wówczas stanowisko liderów Europy, ale wypowiedziane głośno przez szefa naszej dyplomacji. I nie jest w tym wypadku aż tak wielkim problemem, iż za kilkadziesiąt godzin okazało się ono błędne, ale znacznie większą wagę przywiązywałbym do tego, że rok później nasi sojusznicy z Paryża i Berlina, ogłaszając tzw. Format Normandzki, wykluczyli de facto z niego Warszawę.
Nie doradzałbym, mając takie doświadczenia, występowania w charakterze - a trochę tak odczytuję głos ministra Sikorskiego w Monachium - herolda złych dla Waszyngtonu wiadomości faktycznie broniącego polityki tych krajów, które albo nie wydają 2 proc. swego PKB na obronność (Niemcy), albo pomagający jedynie symbolicznie Ukrainie (Francja). Niech mówią za siebie i w swoim imieniu.
Nie liczyłbym też w tym wypadku na lojalność Paryża i Berlina, co niestety oznacza, że zbyt daleko idące deklaracje szefa naszej dyplomacji mogą per saldo zagrozić naszym interesom. Tym bardziej nie ma co wchodzić w rolę Kasandry, jeśli Polska nie jest Kopciuszkiem w zakresie pomocy dla Ukrainy i utrzymywania adekwatnego do sytuacji poziomu wydatków na zbrojenia.
Jaki winniśmy adaptować się do nowych realiów?
Warto raczej zastanowić się w jaki sposób winniśmy jako państwo adaptować się do nowych realiów. Tym bardziej może to okazać się niezbędne, że „europejski fundusz obronny”, którego ustanowienie proponuje von der Layen, nie budzi entuzjazmu - jak informuje dziennik The Financial Times - ani w środowisku biznesu zbrojeniowego, ani też w stolicach głównych państw europejskich.
Krytycy propozycji zwracają uwagę na ryzyko „dublowania się kompetencji” z już istniejącą Europejską Agencją Uzbrojenia, a także podnoszą kwestię zasadniczą: tradycyjną przewlekłość procedowania europejskiej biurokracji.
Trudno w takich realiach twierdzić, iż powołanie tego rodzaju funduszu i specjalnego komisarza mającego nim zarządzać cokolwiek może zmienić na lepsze w związku z europejskimi problemami w zakresie produkcji broni. Warto też zwrócić uwagę na artykuł senatora J.D. Vance’a z Ohio, który w Monachium musiał wysłuchiwać słów krytyki ze strony europejskich polityków. Głos tego polityka, o którym mówi się, że jest brany pod uwagę przez Donalda Trumpa, który zastanawia się kto mógłby zostać wiceprezydentem, potraktowałbym w związku z tym jako odpowiedź udzieloną europejskim adwersarzom, w tym również ministrowi Sikorskiemu.
Co napisał J.D. Vance? Zaczął od tego, że Europa - tnąc wydatki wojskowe po zakończeniu zimnej wojny - zaoszczędziła 8,6 bln dolarów. O tyle więcej musiałaby wydać gdyby państwa naszego kontynentu utrzymały swe budżety obronne w niezmienionej wysokości.
Ameryka potrzebuje sojusznika, nie klienta
Stany Zjednoczone również redukowały budżet Pentagonu, ale w znacznie mniej radykalny sposób. To oznacza, że w gruncie rzeczy państwa europejskie, nie będące w stanie zagwarantować sobie bezpieczeństwa i oczekując tego od amerykańskiego sojusznika, „nałożyły specjalny podatek” na amerykańskiego podatnika, którego rozmiary przez 30 lat narosły do takiego poziomu. Dłużej - jak argumentuje republikański senator - nie da się utrzymać takiego stanu rzeczy choćby z tego powodu, że Ameryka w nowych realiach geostrategicznych „potrzebuje sojusznika” w postaci Europy „a nie klienta”.
Tym bardziej trzeba ten stan relacji zmienić, że wojna na Ukrainie ujawniła - jak pisze J.D. Vance - „szokujący stan” słabości sektora zbrojeniowego zarówno na naszym kontynencie, jak i w Stanach Zjednoczonych. Przemysłowo Zachód nie jest przygotowany do intensywnej wojny na wyniszczenie, jaka trwa na Ukrainie, a - jak napisał - przy obecnym stanie sektora zbrojeniowego „przez lata” trzeba będzie odbudowywać uszczuplone arsenały.
Ameryka nie zrobi tego samodzielnie, co oznacza, że stary kontynent musi wnieść w to dzieło znaczącą kontrybucję. Musi też zacząć rozsądniej gospodarować swoimi budżetami wojskowymi.
Amerykański senator przytacza na poparcie swych słów przykład Francji i Niemiec. Paryż wydaje mniej w liczbach bezwzględnych na swe siły zbrojne, niźli Berlin, ale w zamian ma 6 operacyjnie sprawnych i gotowych wejść do działania brygad, podczas gdy nasz zachodni sąsiad „jest w stanie ledwie wyskrobać” jedną brygadę. Ten stan rzeczy - jak argumentuje Vance - musi się zmienić, choćby z tego powodu, że obecnie Rosja produkuje dwukrotnie więcej amunicji artyleryjskiej niźli Europa i Ameryka razem wzięte.
Kilka retorycznych, ale ważnych pytań
Amerykański senator stawia kilka retorycznych ale ważnych pytań. Pisze, że „każdy naród europejski musi sobie zadać sobie pytanie: czy jesteś gotowy się bronić? A pytanie, jakie muszą zadać Stany Zjednoczone, brzmi: jeśli nasi europejscy sojusznicy nie potrafią nawet się obronić, to czy są sojusznikami, czy klientami?” I dalej zastanawia się, czy skala zaangażowania Stanów Zjednoczonych w obronę Europy nie ułatwiła bogatym państwom naszego kontynentu ignorowania swego własnego bezpieczeństwa? W tym wypadku, jak zauważa, nie chodzi nawet o rozliczanie przeszłej polityki, ale o przygotowanie się do nowej sytuacji, którą wyznacza przede wszystkim to, że mocarstwa rewizjonistyczne w rodzaju Rosji przygotowują się do długiej wojny na wyniszczenie z Zachodem. A wojnę toczą ludzie mający broń i kule. Nie ma w tym wypadku znaczenia fakt, że Londyn jest finansową stolicą świata, jeśli nie jesteśmy - a z takimi realiami mamy dziś do czynienia - w stanie wyprodukować wystarczającej ilości broni i amunicji.
To, co uderza w wystąpieniu amerykańskiego senatora, to przede wszystkim akcentowanie potrzeby przygotowania się do wielkiej wojny, a skala tych przygotowań przekracza obecne zdolności Ameryki. Jeśli zatem Europa nie przyłączy się do tych wysiłków, to niezależnie od intencji Stany Zjednoczone nie będą w stanie ochronić swego geostrategicznego klienta. Będą musiały dokonać wyboru: albo interesy Ameryki, albo Europa. Zgoda, że oznacza to załamanie się amerykańskiego systemu sojuszy. W obecnym jednak stanie ten wybór narzucą nam przeciwnicy. To zaś oznacza, że strategia hedingu, jeśli zapowiedzi jej realizacji uznać za formę presji na Waszyngton, aby ten nie rewidował swej dotychczasowej polityki, może w nowych realiach okazać się po prostu nieskuteczna. Czas poświęcony na jej wdrażanie, który mógłby zostać przeznaczony na odbudowę realnych zdolności wojskowych Europy, w nowej sytuacji będzie jednak czasem nie do odrobienia.
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/swiat/682540-europa-nie-bedzie-w-stanie-niczego-wymusic-na-ameryce