Jak oświadczył Josep Borrell Unia Europejska dostarczy Ukrainie do marca 524 tys. sztuk amunicji artyleryjskiej kalibru 155 mm. Te informacje są o tyle istotne, że przed rokiem Bruksela uruchomiła specjalny program, który miał w rezultacie spowodować w ciągu 12 miesięcy dostawy na poziomie (takie były deklaracje) 1 mln sztuk tak potrzebnej amunicji. Trudno zatem wysłanie raptem nieco więcej niż połowy tej deklarowanej wielkości uznać za sukces. W normalnym świecie nie byłoby czym się chwalić, ale nie w Brukseli. Jeśli wywiążemy się w połowie ze składanych wcześniej obietnic raczej mówimy o niepowodzeniu całego projektu. Jednak europejską biurokracja działa zupełnie inaczej i Borrell mówi o sukcesie koncentrując uwagę opinii publicznej na tym, że do końca roku państwa Unii dostarczą Ukrainie 1,1 mln sztuk amunicji, a dotychczasowa pomoc wojskowa w czasie trwającej wojny już zamknęła się kwotą 28 mld euro, a tylko w tym roku dostawy, zgodnie ze złożonymi deklaracjami, mają wynieść 28 mld, a zatem, jak oświadczył Borrell „pomoc przyspiesza”. Nie do końca wiadomo na podstawie jakich wyliczeń ten hiszpański eurokomisarz głosi swe odważne tezy, ale dobre samopoczucie brukselskiego urzędnika jest oczywiste.
Pozyskanie amunicji a zdolności do jej wyprodukowania
Jeszcze dalej poszedł Thierry Breton, francuski eurokomisarz odpowiadający za rynek wewnętrzny Wspólnoty, który poinformował, że program „odniósł sukces”, bo nie chodziło w nim wcale, mimo że naiwni zapewne tak uważali, o dostawy amunicji dla Kijowa, ale o zwiększenie mocy produkcyjnych europejskiego sektora zbrojeniowego, tak aby działające fabryki były w stanie produkować taką właśnie liczbę pocisków rocznie. „Innymi słowy – powiedział Breton - już dziś jesteśmy na tym poziomie – jesteśmy dwa miesiące przed terminem, jeśli chodzi o naszą zdolność do wyprodukowania większej ilości amunicji w Europie, oczywiście dla Ukrainy, ale także dla naszego własnego bezpieczeństwa”. Innymi słowy sukces, tym większy, że w gruncie rzeczy, aby go osiągnąć nie trzeba było nic robić, bo firmy zbrojeniowe w Europie jeszcze przed uruchomieniem tego programu przez Komisję produkowały więcej niż milion pocisków artyleryjskich rocznie. Panu eurokomisarzowi pomyliły się zdolności produkcyjne ze zdolnościami do pozyskania amunicji przez europejskie rządy. Tylko niemiecki Rheinmetall może obecnie produkować 450 tys. sztuk amunicji kalibru 155 mm rocznie i zapowiedział, po tym jak sfinalizowany zostanie zakup hiszpańskiego producenta Expal, zwiększenie tych zdolności do 600 tys. sztuk. Trzeba jednak pamiętać, co podkreśla jeden z ostatnich raportów dla Parlamentu Europejskiego, że 40 proc. europejskiej produkcji jest obecnie eksportowane, czas realizacji wieloletnich kontraktów uległ wydłużeniu i mówiąc o niepowodzeniu planów Komisji i państw europejskich w zakresie wysłania dodatkowego miliona sztuk pocisków raczej należałoby podkreślać kwestię zdolności przemysłu do absorbcji i realizacji nowych zamówień, czyli problem relatywnie niewielkiej elastyczności na skokowy wzrost popytu, a nie zastanawiać się jakie są całkowite zdolności produkcyjne tego sektora. Europejscy politycy, jak się wydaje, mylą możliwości pozyskania określonej liczby amunicji ze zdolnościami firm do jej wyprodukowania. Dobrze to widać na przykładzie ubiegłorocznej wypowiedzi holenderskiej minister obrony Kajsy Ollongren, która powiedziała, że rządy zrobiły „co do nich należało”, czyli wydzieliły dodatkowe środki i złożyły zamówienia, które przemysł „powinien zrealizować” niejako automatycznie, najlepiej bardzo szybko. Jej słowa spotkały się z ripostą producentów. Stowarzyszenie europejskich producentów broni w specjalnym oświadczeniu zwróciło uwagę na dramatyczny efekt jaki przyniosła sektorowi wieloletnia polityka cięć wydatków na obronę. W jej wyniku zdolności produkcyjne, które nie były potrzebne w związku z utrzymywaniem zamówień przez lata na bardzo niskim poziomie zostały do tego stopnia uszczuplone, że teraz szybka ich odbudowa nie jest możliwa. To pierwsza, ale nie jedyna różnica, między sytuacją w Stanach Zjednoczonych, gdzie budżet Pentagonu nawet wówczas kiedy był zmniejszany, nie podlegał tak głębokim redukcjom jak w Europie. Drugim elementem, na który producenci zwrócili uwagę jest sprawa stabilnych, wieloletnich zamówień. W przeciwieństwie do Ameryki w Europie nie dokonał się jeszcze w tym zakresie przełom. Rządy nie składają zamówień, które miałyby być realizowane w czasie kilku – kilkunastu lat, co oznacza, że wiarygodność tej polityki, w oczach biznesu nie jest wielka. Trudno zatem planować inwestycje, które będą spłacać się przez dziesięciolecia nie mając gwarancji wypełnienia portfela zamówień. To wyjaśnia tez dlaczego europejscy producenci utrzymują 40 proc. eksport, nie będąc pewni zamówień własnych rządów, uważają rynki państw trzecich paradoksalnie za bezpieczniejsze.
Ale to nie jedyna, warta uwagi, kwestia. Otóż jak powiedział w październiku 2023 roku admirał Rob Bauer, stojący na czele Komitetu Wojskowego NATO, cena jednego pocisku kalibru 155 mm, która przed wybuchem wojny na Ukrainie kształtowała się na poziomie 2 tys. dolarów za sztukę, teraz w związku ze wzrostem popytu, oscyluje w Unii Europejskiej wokół 8 tys. dolarów. Tylko, że w Stanach Zjednoczonych, jak niedawno ujawnił rzecznik prasowy sił lądowych, za taki sam pocisk armia płaci ok. 3 tys. dolarów. Ma to znaczenie nie tylko dla oceny tego czy wzrost budżetów wojskowych prowadzi do zwiększenia możliwości sił zbrojnych, co wcale nie jest pewne w sytuacji, kiedy ceny na pozyskiwane przez armie państw europejskich środki walki rosną szybciej niż budżety którymi one dysponują. Chodzi również o fundamentalną dla bezpieczeństwa każdego kraju relację między sektorem przemysłowym pracującym na rzecz wojska a siłami zbrojnymi. W Europie produkuje on nie tylko drogo, ale również bardzo powoli zwiększa swe zdolności produkcyjne prowadząc ostrożną politykę inwestycyjną. Jeśli cena za jaką rządy europejskie pozyskują pociski artyleryjskie jest dwu i półkrotnie większa od realiów amerykańskich, to ile w rzeczywistości (nawet jeśliby uznać, że Borell informujący o 28 mld dolarów pomocy wojskowej nie minął się z faktami) warte jest europejskie wsparcie dla Ukrainy? Kto by tam jednak wchodził w szczegóły. W Europie liczy się dobre samopoczucie i odpowiednia prezentacja tego co się robi, tak aby mówić o nieprzerwanym paśmie sukcesów.
Europejska pomoc finansowa dla Kijowa a Ameryka
Podobnie sprawa wygląd z pomocą finansową dla Kijowa. Po przełamaniu oporów Orbana i zgodzie na wart 50 mld euro pakiet pomocy, której celem ma być ustabilizowanie ukraińskiej sytuacji budżetowej, Europa jest zadowolona, nawet bardzo. Co prawda nie do końca wiadomo na ile 12,5 mld euro wsparcia, które Ukraina ma dostać w tym roku, pokryje potrzeby, szacowane przez tamtejsze ministerstwo finansów na przeszło 42 mld dolarów, ale nie ma wątpliwości, że Unia Europejska wykonała ważny krok. Jej przedstawiciele zaczynają nawet mówić, że państwa naszego kontynentu wspólnie wyprzedziły Stany Zjednoczone, największego do tej pory dobroczyńcę Kijowa, we wspieraniu Ukrainy, w tym jej wysiłku wojennego. I znów w tym przypadku, podobnie jak w kwestii programu, którego celem miało być dostarczenie miliona sztuk amunicji, milczeniem pomija się niewygodne fakty. Otóż trzeba zauważyć, że nie osiągnięto porozumienia w związku z European Peace Facility, wartym 12 mld euro, wspólnotowym funduszem którego zadaniem jest finansowanie dostaw sprzętu wojskowego i amunicji dla Kijowa. Pomoc Wspólnoty obejmuje bowiem część „cywilną”, i to są środki wydzielane w ramach 50 mld-owego funduszu, i pomoc wojskową, finansowane z oddzielnej puli. Jest to o tyle istotne, że Kijów, w świetle obowiązujących reguł nie może przeznaczyć pomocy „cywilnej” na zakupu sprzętu wojskowego i amunicji. Można powiedzieć, że pośrednio tego rodzaju wsparcie umożliwia zwiększenie wysiłku wojennego, bo z pomocy zachodniej finansowane będzie funkcjonowanie państwa ukraińskiego (pomoc socjalne, renty, emerytury, wydatki na ochronę zdrowia i edukację), a uwolnione środki własne będą przesunięte na cele wojskowe. Tak by było, gdyby nie fakt, iż już obecnie 100 proc. wpływów ukraińskiego budżetu z danin publicznych przeznaczane jest na kontynuowanie wojny. To powoduje, że jeśli chcemy mówić o pomocy wojskowej, to European Peace Facility zyskuje w obecnej sytuacji na znaczeniu. Tylko, że fundusz został już w całości wykorzystany, a decyzja o jego ponownym „napełnieniu” jeszcze nie zapadła. Ta zwłoka spowodowana jest, jak informuje Financial Times, oporem Berlina, który chce aby środki przeznaczane indywidualnie przez państwa członkowskie na pomoc wojskową dla Ukrainy były „odejmowane” od wkładów finansowych do European Peace Facility, który zresztą jest finansowany proporcjonalnie do wielkości PKB państw członkowskich. Propozycja (pozostawmy na boku kontrowersje związane z tym w jaki sposób Niemcy obliczają swą pomoc wojskową dla Kijowa) ma na celu zwiększenie wkładu państw, takich jak Francja, Włochy czy Hiszpania, które niezbyt szczodrze wspierają wysiłek wojskowy Ukrainy, ale jej ubocznym i oczywistym skutkiem może być znaczące zmniejszenie budżetu jakim będzie dysponował Fundusz. Przy okazji warto zauważyć, że niektóre mniejsze państwa europejskie takie jak państwa bałtyckie „oskarżane” są przez inne o to, że wykorzystały ten fundusz na modernizację własnego potencjału wojskowego. W świetle tej argumentacji miały one przekazać Ukrainie przestarzałe konstrukcje pochodzące jeszcze z czasów sowieckich, a za pozyskane z EPC środki zakupić nowoczesne. Tego rodzaju argumentacja pokazuje, że w całej dyskusji nie chodzi o to w jaki sposób pomóc Ukrainie, która choćby ze względów szkoleniowych jest zainteresowana pozyskaniem takiego właśnie sprzętu, ale o to w jaki sposób pozycjonować się w europejskim systemie, tak aby na wydatkowanych pieniądzach najwięcej zarobić minimalizując wkład własny. Warto zauważyć, że w gruncie rzeczy Berlin w związku z European Peace Facility, do którego wnosi największą kontrybucję finansową, znalazł się w takiej samej pozycji jak Stany Zjednoczone wobec Europy. Musi bowiem przełamać mentalność „pasażerów na gapę”, czyli tych państw, które niewiele wnosząc i nie pomagając indywidualnie Ukrainie chciałyby zarobić na uruchomionym mechanizmie plasując możliwie duże zamówienia we własnym sektorze zbrojeniowym. Mamy w tym wypadku do czynienia z dość oczywistym mechanizmem przetargu o ograniczone środki, który nie był czytelny w Europie w związku z faktem, że o bezpieczeństwo naszego kontynentu troszczyły się przez dziesięciolecia Stany Zjednoczone. Teraz ta sytuacja zaczyna się zmieniać, wkład państw europejskich będzie rósł a to oznacza, że podobny mechanizm, oznaczający dyskusję czy ciężary rozłożone są sprawiedliwie, ujawni się również w Unii Europejskiej.
Piszę o tym, bo przeczytałem w Foreign Affairs artykuł sygnowany przez przedstawicieli europejskich think tanków strategicznych, którego Autorzy proponują „przygotowanie Europy” do kolejnej kadencji Donalda Trumpa i strategicznego porzucenia naszego kontynentu przez Amerykę. Wystąpienie to jest niezwykle ciekawym przykładem czym charakteryzuje się „europejski duch”, ale również pozwala nam ocenić to w jaki sposób piszący oceniają geostrategiczne realia, w których może znaleźć się nasz kontynent. Po pierwsze są oni zdania, że na początku trzeciego roku wojny na Ukrainie można powiedzieć, iż „Europa zachowała się lepiej” niż wielu zakładało. Spodziewano się bowiem miękkiej postawy, dążenia do jakiejś formuły kompromisu z Rosją, która mogłaby przypominać to co obserwowaliśmy w trakcie rokowań w Mińsku w 2015 roku i słabych sankcji, a udało się zrobić znacznie, znacznie więcej. Jak argumentują Autorzy wystąpienia „Kraje europejskie utrzymały jednolity front w przeciwstawianiu się agresji Rosji, przyjmując miliony uchodźców, koordynując bolesne oddzielenie się od dostaw rosyjskiego gazu, nakładając na Rosję silne sankcje gospodarcze i ograniczenia eksportowe, szkoląc ukraińskich żołnierzy i zapraszając Ukrainę do przyłączenia się do Unii Europejskiej. Pakiet pomocowy UE dla Ukrainy o wartości 53 miliardów dolarów, który ma zostać zatwierdzony w lutym, spowoduje, że łączna pomoc gospodarcza i wojskowa Europy dla Kijowa, w tym jej wieloletnie zobowiązania, jest dwukrotnie większa od kwoty zapewnianej przez Stany Zjednoczone”. Co prawda sumuje się w ten sposób wkład indywidualnych krajów wrzucając je do „europejskiego worka” i zobowiązania Europy w zakresie przyszłej pomocy, która ma być zrealizowana w ciągu najbliższych 4 lat z tymi dostawami i środkami, które Stany Zjednoczone już zrealizowały, ale nie bądźmy małostkowi, Autorom chodzi w tym wypadku o optymistyczne przesłanie, pokazanie, że Europa może więcej i ma wystarczający potencjał. Idźmy dalej. Otóż Autorzy wystąpienia są przekonani, że Donald Trump, jeśli zostanie kolejnym prezydentem, może chcieć zawrzeć pokój z Rosją i wymusić ustępstwa na Ukrainie. W rezultacie, jeśli Kijów nie podda się presji, Ameryka może całkowicie wstrzymać pomoc wojskową i ekonomiczną i na taki rozwój wypadków należy przygotować się już dzisiaj. W jaki sposób? Otóż europejscy liderzy „muszą dorosnąć”. Tak jak poprzednie kryzysy, w rodzaju finansowego w roku 2008, wymusiły integracje europejskich systemów finansowych, tak obecny i oczekiwany w związku z kolejną kadencja Trumpa kryzys strategiczny musi skłonić Europejczyków, aby w kwestiach własnego bezpieczeństwa, w tym wojskowego wsparcia dla Ukrainy, zaczęli polegać na sobie a nie na atlantyckim sojuszniku. Wydawałoby się, że postawiwszy ten zdroworozsądkowy i słuszny postulat europejscy eksperci pokuszą się o wskazanie drogi w jaki sposób przezwyciężyć dzisiejsze trudności, jak przyspieszyć europejski przemarsz drogą w stronę strategicznej suwerenności, jak przekonać opór niezdecydowanych, że trzeba się zbroić. Ale nic z tego. Eksperci z największych think tanków koncentrują się na wymiarze postulatywnym pisząc – „Jednak w rękach Europy leży teraz podjęcie działań i konkretnych kroków w celu wzmocnienia swojego bezpieczeństwa i gospodarki. Musi także zwiększyć siłę UE, eliminując słabości instytucjonalne, które ograniczają zdolność organizacji do przewodzenia w świecie charakteryzującym się konfliktem geopolitycznym. Krótko mówiąc, musi zabezpieczyć swoją przyszłość przed Trumpem. Kontynent przetrwał cztery lata prezydentury Trumpa. Jednak kolejne cztery lata będą prawdopodobnie znacznie trudniejsze do przejścia”. Od ekspertów spodziewałbym raczej diagnozy dlaczego do tej pory nie udało się przełamać różnic interesów między państwami europejskimi, które skutecznie blokują powstanie tej nowej niezależnej od Ameryki Europy, zdolnej do samodzielnej obrony. Ale nie, niczego takiego w ich wspólnym wystąpieniu nie ma, bo wolą się oni koncentrować na narzekaniu na politykę Trumpa, który nie konsultował ze stolicami naszego kontynentu swej polityki bliskowschodniej (Abraham Accord), śmiał wycofać się z porozumienia atomowego z Teheranem tak chwalonego w Europie czy miał czelność podjąć samodzielnie, bez konsultacji, decyzję o wycofaniu amerykańskich sił z Syrii. Całkowicie, jak wiadomo, ten kontyngent nie został ewakuowany, a co ciekawe, mimo upływu już kilku lat od tego czasu Europejczycy nie zdecydowali się na wysłanie w ten rejon świata swoich wojsk, ale tego rodzaju niuanse nie interesują Autorów. Liczy się wskazanie, że Trump prowadził transakcyjną i antyeuropejską, z pewnością lekceważąc nasze zdolności i raniącą dumę, politykę. Liderzy polityczni naszego kontynentu odpłacą mu za to większą samodzielnością i skłonnością do prowadzenia niezależnej (jak rozumiem od Stanów Zjednoczonych) polityki. Eksperci odwołują się w swym wystąpieniu do European Peace Facility, funduszu, który opisałem wcześniej, i który, ich zdaniem, został utworzony po atakach Trumpa na NATO. I to dzięki niemu nasz kontynent może gwarantować pomoc wojskową dla państw trzecich. Decyzja o jego utworzeniu ma też być zapowiedzią większej samodzielności, albo wręcz „wybiciu się” Europy na geostrategiczną niezależność. Właściwie można byłoby w tym miejscu zakończyć lekturę tego zadziwiającego wystąpienia, którego Autorzy najwyraźniej są zdania, że wart 12 mld euro fundusz jest świadectwem tego, że europejscy przywódcy rzeczywiście zrewidowali swoją politykę i teraz będą budować strategiczną samodzielność naszego kontynentu. Z pewnością mają oni świadomość, że tak nie jest, podobnie jak doskonale wiedzą, iż pozyskanie zdolności którymi Europa dziś nie dysponuje (piszą sami o brakach w zakresie zwiadu, rozpoznania, w strategicznym lotnictwie transportowym czy w zakresie zdolności do tankowania w powietrzu) zajmie lata i pożądane zmiany nie nastąpią nawet do końca kolejnej kadencji Trumpa, nie mówiąc już o jej początku. Po co wiec piszą, i to na dodatek w amerykańskich periodyku zajmującym się kwestiami polityki zagranicznej, te wezwania do strategicznego usamodzielnienia się Europy? Nie dlatego, że takich zmian od lat domaga się Waszyngton. Chodzi o coś zupełnie innego, a mianowicie słabo tylko skrywaną pogróżkę. Jeśli bowiem nasz kontynent usamodzielni się w kwestiach wojskowych, to podobny ruch będzie miał miejsce również w obszarze polityki zagranicznej. Europa zacznie wobec innych regionów świata uprawiać „politykę europejską” niekoniecznie zbieżną z amerykańską. Dotyczy to także Chin, bo Autorzy wystąpienia wprost piszą, że po dojściu Trumpa do władzy relacje między Waszyngtonem a Pekinem mogą się zaostrzyć co „postawiłoby europejskie firmy działające w obu jurysdykcjach w trudnej sytuacji: grożąc wtórnymi sankcjami Trump mógłby aktywnie zmusić europejskie firmy do zaprzestania działalności w Chinach lub wywrzeć presję na Europejczyków, aby zablokowali chińskie inwestycje w Europie”. Jak można się domyślać takie stawianie spraw ma w intencji Autorów artykułu skłonić Waszyngton do przemyślenia swojej polityki atlantyckiej, bo skutkiem jej rewizji mogą być straty Ameryki na innych polach, np. w zakresie relacji z Chinami. Mamy w gruncie rzeczy do czynienia z próbą podjętą przez słabszego partnera, jakim jest dziś Europa, szachowania silniejszego gracza, czyli Ameryki. Tego rodzaju rozgrywka jest w polityce rzeczą normalną pod jednym wszakże warunkiem. Licytując ze słabą ręka musimy zachować umiar bo w przeciwnym razie wszyscy się zorientują, że bluffujemy. W tym wypadku wszyscy, nie wyłączając europejskich ekspertów i innych graczy przy tym stole, wiedzą, że gramy mając blotki. Na czym opieramy zatem nasz optymizm? Liczymy, że Ameryka przestraszy się perspektywy utraty europejskiego sojusznika? Problemem jest wszakże to, że dziś nie ma żadnego „europejskiego sojusznika” i próba szachowania Waszyngtonu może się nie powieść choćby z tego tylko powodu, że stolice państw na naszym kontynencie będą miały różne podejście do kwestii zakresu i charakteru współpracy ze Stanami Zjednoczonymi. No chyba, że powstanie sfederalizowana Europa, wtedy tego rodzaju rozgrywką stałaby się możliwa. Rzuca to nieco światła na motywy dlaczego rozmawiamy o pogłębieniu integracji.
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/swiat/680840-europejski-optymizm-nie-zastapi-rzeczywistosci