Ministrowie finansów państw Unii Europejskiej osiągnęli właśnie porozumienie w kwestii wspólnotowej polityki w zakresie finansów publicznych. Jest ono o tyle istotne, że poprzednie zasady regulujące relację długu publicznego do PKB i wielkość deficytu publicznego zostały zawieszone w związku z pandemią Covid-19, i choć zdążyliśmy już o niej zapomnieć, to nie zostały one przywrócone. Z prostego powodu – państwa południa Europy, a do tej listy trzeba dodać Francję i Belgię, mające poziom zadłużenia przekraczający 100 % PKB nie były chętne poddać się na powrót ograniczeniom, na przywrócenie których nalegali Niemcy i przedstawiciele „skąpców” opowiadających się za restrykcyjną polityką budżetową (Holandia, Dania). Osiągnięte porozumienie pozwala nam zrozumieć w jakiej sytuacji, z finansowego punktu widzenia, są państwa Unii i na co będą mogły sobie w następnych latach pozwolić. To jest o tyle istotne, że musimy pamiętać, iż dziś jesteśmy w sytuacji, kiedy 11 państw należących do NATO wywiązuje się z przyjętego jeszcze w 2014 roku zobowiązania, aby zwiększyć swój budżet obronny do 2 % PKB. Jeśli zwrócimy uwagę na fakt, że w tej grupie, która wywiązuje się ze zobowiązań prócz Stanów Zjednoczonych i Wielkiej Brytanii są przede wszystkim państwa wschodniej flanki NATO, to jasnym staje się, że od stanu finansów pozostałych europejskich członków Paktu zależeć będzie ich zdolność do wywiązania się ze zobowiązań, do czego coraz silniej wzywają amerykańscy partnerzy. Wróćmy zatem do porozumienia unijnych ministrów finansów. Generalne zasady – 60 % długu do PKB i deficyt budżetowy na poziomie 3 % zostają utrzymane, ale wprowadzono szereg zmian, które w istocie mają powodować, że państwom zadłużonym będzie łatwiej, tzn. będą one wolniej wprowadzać zmiany. I tak zrezygnowano z pierwotnie obowiązującego zapisu, iż nadmierne zadłużenie trzeba będzie ciąć nie mniej niż o 5 % rocznie. Teraz, w świetle nowych reguł, nadmiernie zadłużone kraje (w których dług do PKB przekroczył 90 %) będą zobowiązane do jego redukcji o 1 % rocznie tak długo jak będzie obowiązywał ustalany indywidualnie „plan wydatków”. Ten limit zostaje zmniejszony o połowę, czyli do 0,5 % przypadku krajów których dług mieści się w przedziale 60–90 % PKB i podniesiony do 1,5 % dla tych, którzy mają deficyt powyżej 3 %. Te państwa, które mimo obowiązujących zasad nie będą w stanie ich spełnić, mają być zmuszone do wdrożenie nadzwyczajnych planów cięcia wydatków budżetowych, które mają wynosić 0,5 % PKB. Francuzi jeszcze wynegocjowali ustępstwo i w świetle nowych zasad do tego „rachunku długu” nie będą wliczać się w latach 2025–2027 odsetki. Nie ulega wątpliwości, że w gruncie rzeczy mamy do czynienia z „poluzowaniem” procedur, głównie pod wpływem oporu państw najbardziej zadłużonych. Jeśli bowiem w starych regułach w ramach „karnej” procedury trzeba było zmniejszać każdego roku dług na poziomie 5 %, co w przypadku krajów zadłużonych na poziomie 100 % swego PKB (a np. Włochy dochodzą już do 142 %) było potencjalnie znacznie bardziej uciążliwe niż obecna wynosząca 0,5 % PKB redukcja wydatków publicznych. Zmiany były niezbędne choćby z tego powodu, że jak wynika z oficjalnych danych Komisji Europejskiej w strefie Euro poziom zadłużenia do PKB średnio przekroczył 90,3 %. Decyzja była podyktowana pragmatyzmem, bo nadmiernie restrykcyjne, zwłaszcza w obecnej sytuacji, reguły z Maastricht po prostu nie byłyby przestrzegane i skutki mogłyby być gorsze. Ale w naszych rozważaniach nie o to chodzi. Wszystkie kraje Unii, w tym przede wszystkim należące do strefy euro borykają się z dramatycznymi problemami budżetowymi, co z pewnością w najbliższych latach wpłynie na ich politykę wydatków. Dobrze widać to na przykładzie Niemiec, gdzie koalicja osiągnęła właśnie porozumienie w sprawie załatania dziury budżetowej, która powstała po tym jak Trybunał Konstytucyjny uznał za nielegalne wykorzystywanie specjalnego funduszu utworzonego w czasach Covid na inne cele. Jedno z proponowanych rozwiązań – obcięcie dotacji do paliwa rolniczego, rozwścieczyła farmerów, którzy zablokowali swymi ciągnikami Berlin. Wycofanie tych dotacji, co ma przynieść w świetle szacunków rządowych miliard euro oszczędności (dziura wynosi 17 mld) spowodowała protesty, dlatego, że jak argumentują przedstawicie zrzeszeń niemieckich rolników ich marże zostały już tak ścięte, że wycofanie dotacji będzie równoznaczne z upadłością wielu producentów, tym bardziej, że w związku z inflacją koszty finansowe skokowo wzrosły. Nie to jest w tym wszystkim ciekawe. Otóż jak wynika z przedstawionych informacji swoboda finansowa rządu w Berlinie wynosi obecnie jedynie 10 %, wartego 450 mld euro, budżetu, cała resztą to wydatki sztywne (renty, emerytur, pomoc socjalna etc.), które zostały wprowadzone po uchwaleniu ustaw i poszukiwanie w tych obszarach oszczędności nie wydaje się możliwe bez zmian legislacyjnych, zbudowania na ich rzecz większości w parlamencie i przekonania wyborców, że zabranie im części pieniędzy jest krokiem niezbędnym. Podobne do niemieckich protesty farmerów w Holandii przyniosły, jak się uważa, rewolucję w preferencjach wyborców doprowadzając do niedawnego triumfu antysystemowej partii Wildersa. Podobny trend w Niemczech może doprowadzić, czego wyraźnie boi się establishment w Berlinie, do wzmocnienia pozycji AFD, która niedawno odniosła kolejne zwycięstwo po raz pierwszy wygrywając wybory w saksońskiej Pirnie, mieście na prawach powiatu mającym 39 tys. mieszkańców. Nie wydaje się aby tego rodzaju trendy zwiększyły skłonność kanclerza Scholza, którego partia traci do AfD już 7 %, do cięcia wydatków socjalnych, co oznacza, że będzie szukał oszczędności w innych segmentach. Osobiście obstawiam, że realizacja polityki Zeitenwende będzie w tych realiach coraz trudniejsza.
Europa nie ma, jak się wydaje pieniędzy na zbrojenia i odbudowę swego potencjału obronnego a politycy obawiają się zakomunikować tę gorzką prawdę wyborcom i nie spieszą się z przekonaniem ich, że w gruncie rzeczy stoją przed wyborem albo wzrost wydatków na bezpieczeństwo kosztem obniżenia poziomu życia, albo kontynuujemy dotychczasową politykę, ale ryzykując, że pewnego dnia staniemy się ofiarą tych państw, które jak Rosja, zwiększają swoje budżetu wojskowe.
Jak te ograniczenia wyglądają w praktyce wynika z niedawnego raportu brytyjskiego National Audit Office, którego specjaliści przeanalizowali 10 letni budżet ministerstwa obrony zbudowany na potrzeby modernizacji sprzętowej sił zbrojnych Wielkiej Brytanii. Główną tezą tego dokumentu jest mówiąca o tym, że plany ministerstwa są już obecnie nierealistyczne bo na realizację założonych zamówień już teraz brakuje od 16,9 mld do nawet, w niektórych scenariuszach, 29, 8 mld funtów. Jeszcze w ubiegłym roku plan modernizacji sprzętowej przy zaplanowanym budżecie był wykonalny, ale obecnie można mówić o tym, iż środków zabraknie. Przede wszystkim ze względu na inflację, która w segmencie produkcji broni, a świat skokowo zwiększył zakupy, jest wyższa niż średnia. Prognozy są mało optymistyczne, bo audytorzy szacują, że do roku 2033 wzrost cen broni i innych środków walki, które siły zbrojne chcą pozyskać wyniesie łącznie 65,7 mld (będą o 27 % wyższe niźli poziom 2022 roku) podczas gdy założony wzrost budżetu wojskowego w kolejnych latach ”pokryje” jedynie 46,3 mld tego wzrostu, co oznacza, że albo kupi się mniej broni, albo trzeba będzie zwiększyć wydatki. Nie będzie to wybór prosty, bo Wielka Brytania, podobnie jak wszystkie państwa europejskiego Zachodu boryka się z ograniczeniami wynikającymi z rosnącego udziału wydatków stałych w budżecie i kosztów polityki społecznej. Londyński Institut od Fiscal Studies obliczył, że w ciągu ostatnich niemal 70 lat wydatki na cele społeczne wzrosły w Wielkiej Brytanii z 4,7 do 10,2 % PKB, w przypadku ochrony zdrowia skok był jeszcze większy - z 2,8 do 8,4 % PKB, podczas gdy wydatki na obronność spadły z 7,6 do 2,2 % PKB. Wszystkie państwa Zachodu jeśli muszą szukać oszczędności, to w pierwszym rzędzie, do tej pory, koncentrowały się na budżetach wojskowych.
Kwestie finansowe są zresztą nie tylko problemem europejskich członków NATO. W Stanach Zjednoczonych sytuacja wcale nie jest lepsza. Jak wynika z ostatniego raportu Sagamore Institute, który poświęcony jest amerykańskiej polityce odstraszania przeciwników na morzach i oceanach, co ma fundamentalnie istotne znaczenie jeśli chodzi o swobodę żeglugi a w konsekwencji również ekonomiczną sytuację państw Zachodu, które uczestniczą w wymianie handlowej w większym stopniu niż inni, zdolności do gwarantowania swobody handlu są coraz mniejsze. Przede wszystkim dlatego, że amerykańska marynarka wojenna jest już obecnie zbyt mała aby podołać samodzielnie temu zadaniu. I tak, jak przypominają Autorzy, za czasów Reagana liczyła ona w 1987 roku 594 okręty podczas gdy obecnie ma ich 291. Zdolności Stanów Zjednoczonych są też mniejsze bo rosną możliwości strategicznych rywali, przede wszystkim Chin, które już obecnie mają 340 okrętów a w 2025 chcą mieć ich w służbie 400. Jest rzeczą oczywistą, że o potencjale odstraszania nie decyduje wyłącznie ilość posiadanych jednostek, liczy się również poziom wyszkolenia załóg, zdecydowanie aby interweniować czy reputacja jaką się cieszymy. I te niemierzalne czynniki działają dziś na korzyść US Navy, ale każda kolejna redukcja amerykańskiego potencjału czy dyplomatyczno–wojskowa porażka, w stylu wycofania się z Afganistanu, będą powodowały zmniejszenie oddziaływania tych „niematerialnych” czynników odstraszania. Jeśli byłyby one niezmienne, to z modelu opracowanego przez ekspertów Seagmore Institute wynika, że aby gwarantować swobodę żeglugi po oceanach świata Amerykanie musieliby stale „na wodzie” utrzymywać od 130 do 150 jednostek, co jest niemożliwe przy aktualnej ich liczbie. Z wyliczeń ekspertów wynika, że obecny budżet amerykańskiej marynarki wojennej jest zbyt mały, od 14 do 18 %, aby myśleć o bezproblemowym kontynuowaniu dotychczasowej polityki ochrony swobody żeglugi. Oznacza to, że w najbliższych latach Amerykanie albo będą musieli skokowo podnieść swoje nakłady na odbudowę zdolności swej marynarki wojennej, albo zostaną zmuszeni do skupieniu swoich wysiłków na obszarach priorytetowych albo też będą oczekiwać większego wkładu od sojuszników. Zmiana priorytetów nie wyklucza zresztą podniesienia oczekiwań wobec pozostałych państw uczestniczących w szeroko rozumianym bloku państw Zachodu, których gospodarki korzystają ze swobody żeglugi w wymiarze globalnym. Wydaje się zresztą, że tego rodzaju zmiany już mają miejsce o czym świadczy artykuł Elisabeth Braw opublikowany w politico. Analityczka American Enterprise Institute postuluje w nim rozbudowę szwedzkiej marynarki wojennej, która jej zdaniem „jest beznadziejnie zbyt mała na wodach, gdzie prawdopodobnie musi przeciwdziałać sabotażom infrastruktury i akcjom przeciwników mogących nękać żeglugę handlową. Oczywiście, szwedzka marynarka wojenna musi także bronić Szwecji przed szybko rozwijającą się rosyjską marynarką wojenną, która tylko w tym roku otrzyma 30 nowych okrętów bojowych.” W opinii Braw 28 % wzrost szwedzkich wydatków wojskowych jest niewystarczający, zwłaszcza, że większość tych środków ma iść na siły lądowe i lotnictwo a marynarka wojenna ma okręty bardzo już obecnie przestarzałe, najstarsze z nich mają 40 lat, najmłodsze dobiegają 20. Siły morskie państw NATO mających dostęp do Bałtyku, są w opinii Braw zbyt małe aby myśleć o skutecznym odstraszaniu Rosji, a to oznacza, że Szwecja, po tym jak stanie się pełnoprawnym członkiem Paktu będzie musiała wnieść również swoją znaczącą kontrybucję. Do obowiązków związanych z Bałtykiem trzeba będzie jeszcze dodać choćby zadania związane ze wspólnymi misjami państw NATO na Morzu Północnym, oraz konieczność pozyskanie zdolności operowania na wodach oceanu światowego (tzw. blue water). Państwa Zachodu będą w najbliższych latach zapraszane przez Waszyngton do wspólnych misji stabilizacyjnych, w rodzaju operacji Prosperity Guardian właśnie realizowanej na wodach prowadzących do Kanału Sueskiego. Miejsc zapalnych jest coraz więcej i już obecnie Amerykanie muszą koncentrować swe siły na najbardziej priorytetowych kierunkach. Dalsze destabilizowanie się sytuacji w wielu miejscach będzie tylko zwiększało oczekiwania Waszyngtonu wobec sojuszników. A na dodatek w ostatnich daniach Departament Stanu podpisał dwie umowy – z Finlandią i ze Szwecją, które dotyczą amerykańskich baz i magazynów wojskowych w obydwu tych krajach. W przypadku Finlandii mowa jest o 15 lokalizacjach, z których 5 znajduje się na dalekiej północy, w Szwecji Amerykanie mają mieć do dyspozycji 4 z których dwie to bazy lotnictwa w Luleå i Vidsel a dwie kolejne to miejsca gdzie stacjonują jednostki artyleryjskie i sił lądowych. Rozbudowa infrastruktury będzie kosztowała niemało, ale na przykładzie tych porozumień (które trzeba ocenić jako ruch w bardzo dobrym kierunku) widać, że nasz amerykański sojusznik nie będzie wnosił wiele do wzmocnienia NATO-wskiego potencjału na Bałtyku. To zadanie przypadnie państwom mającym dostęp do tego akwenu, co oznacza wzrost nakładów, i to znaczny.
W gruncie rzeczy odbudowa potencjału odstraszania Paktu Północnoatlantyckiego w największym stopniu związana jest z pieniędzmi, których trzeba będzie w kolejnych latach wydawać więcej, dużo więcej. Nie da się tego zrobić bez przekonania wyborców o konieczności takiej polityki, a być może nawet musimy zacząć mówić o potrzebie polityki zaciskania pasa i zmniejszenia wydatków na konsumpcję. Wymaga to, jak się wydaje, zupełnie innej klasy politycznej niźli ta, której przedstawiciele rządzą dziś europejskimi państwami. Ster rządów muszą objąć ludzie potrafiący patrzeć strategicznie i bieżącą politykę podporządkować celom długofalowym. W przeciwnym razie będziemy znajdować się w dryfie, sytuacji kiedy deklaracje i porozumienia zawsze będą określane mianem „historycznych sukcesów”, ale po latach okaże się, że były co najwyżej krokami połowicznymi, w obliczu wyzwań, niewystarczającymi.
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/swiat/675532-porozmawiajmy-o-pieniadzach-na-bezpieczenstwo