Mamy do czynienia z ciekawym zjawiskiem. Eksperci zajmujący się Rosją i studiami strategicznymi zarówno ze Stanów Zjednoczonych jak i z krajów europejskich alarmują, że sprawy związane z wojną na Ukrainie zmierzają w złym, dla Zachodu, kierunku.
I tak Dara Massicot z Carnegie ostrzega, że zamrożenie wojny na Ukrainie wpłynie na skłonność Rosji do uprawiania agresywnej polityki. Jak zauważyła, na Kremlu już teraz myśli się, że wojna w której Moskale uczestniczą, nie jest prowadzona przeciw Ukrainie, ale trwa walka z całym Zachodem. To oznacza, że wynik starcia będzie uznany przez Putina i jego otoczenie za potwierdzenie, iż Moskwa ma możliwość zablokowania i zmiany polityki świata demokratycznego wobec Ukrainy. Nie ulega bowiem wątpliwości, że na poziomie deklaratywnym, czyli w zakresie celów politycznych, Zachód opowiedział się za dokooptowaniem do swego grona Ukrainy. Dyskusje trwały jedynie na temat tempa tego procesu oraz jakie zmiany we własnym państwie muszą podjąć Ukraińcy, aby cały proces mógł przebiegać relatywnie szybko. Jego zablokowania Rosja uzna za swój sukces, co więcej, sukces osiągnięty przy użyciu siły zbrojnej. To jest o tyle istotne, że do tej pory świat, ale również rosyjskie elity uważały, iż z wojskowego punktu widzenia Zachód jest silniejszy. Jeśli wojna na Ukrainie zakończy się w inny sposób niż przegraną Rosji, to teza ta wcale nie będzie bezsporna. Może na poziomie sumarycznie ujmowanych potencjałów Zachód w istocie jest silniejszy od Federacji Rosyjskiej, ale jeśli chodzi o determinację, wolę użycia siły i gotowość do wyrzeczeń aby osiągnąć swe cele polityczne, to już sprawy nie są tak oczywiste. Jeżeli siłę mierzy się zdolnością do narzucenia korzystnych z własnej perspektywy rozwiązań politycznych, to dotychczasowy przebieg wojny na Ukrainie trudno uznać za potwierdzenie siły Zachodu. Massicot jest zdania, że Rosja „uwierzy we własne siły” i będzie w następnych latach prowadzić zapewne politykę bardziej brutalną i rewizjonistyczną. Na Kremlu mogą dojść do wniosku, że wsparcie służb wywiadowczych Stanów Zjednoczonych i państw NATO, podobnie jak pomoc sprzętowa, materialna, planistyczna i szkoleniowa dla Kijowa okazały się niewystarczającymi czynnikami zwycięstwa Zachodu a to może ich prowadzić do błędnej, ale z naszej perspektywy istotnej, konkluzji, że NATO nie jest tak silnym blokiem za jaki był dotychczas uznawany. Tego rodzaju konkluzje w prosty sposób prowadzić mogą do powstania przekonania „może warto spróbować”, co z kolei równa się, po zamrożeniu wojny na Ukrainie, że Rosjanie zaczną przygotowywać się do generalnej, rozstrzygającej bitwy, tym razem nie o Ukrainę, ale o przyszłość NATO i amerykańskiej obecności w Europie. W opinii amerykańskiej ekspert narastanie tego rodzaju przekonania wśród rosyjskich elit będzie oznaczało, iż zachodnia polityka odstraszania będzie w przyszłości słabiej działała, a to z kolei będzie wymagało albo większych wysiłków po stronie Zachodu, albo zgody na życie w większym zagrożeniu wojną. Która zresztą w nowych realiach będzie bardziej prawdopodobna. Ze wspólnym apelem wystąpili też ostatnio eksperci kilku europejskich think tanków strategicznych. Piszą oni, że zmuszenie Ukrainy do ustępstw wobec Rosji i zawarcie nieakceptowalnego zawieszenia broni czy pokoju „uczyni Europę straszliwie bezbronną” i oznacza powrót sytuacji przypominającej lata 30-te ubiegłego stulecia, kiedy państwa naszego kontynentu przyglądały się bezczynnie rosnącej potędze i agresywności Niemiec. Piszą oni, że następstwem zmuszenia Kijowa do rozmów pokojowych będzie zarówno „utrata ochrony” przed Rosją, jaką obecnie daje Europie Ukraina, ale również pojawienie się i narastanie „nieufności między państwami europejskimi” co jest o tyle niebezpieczne, że „Rosja zostanie ośmielona”, bo otrzyma namacalny dowód skuteczności własnej agresywnej polityki. Jak piszą analitycy szeregu renomowanych think tanków strategicznych, wśród których znajdują się eksperci z niemieckiego DGAP, hiszpańskiego Elcano Institute, IISS, francuskiego IFRI czy polskiego OSW (Justyna Gotkowska), Europa ma wystarczające zdolności aby zmobilizować swój sektor przemysłowy i zacząć produkować takie ilości broni i amunicji dla Ukrainy, aby wystarczyły one dla pokrycia zapotrzebowania Kijowa. Nasz kontynent potrafi zmobilizować się, czego potwierdzeniem są choćby działania podjęte w czasie pandemii Covid-19, kiedy szybko Wspólnocie udało się stworzyć specjalny fundusz i pozyskać ponad 4 mld szczepionek, co poprzedzone zostało podpisaniem kontraktów o wartości 71 mld euro. Eksperci kończą swe wystąpienie apelem o pomoc dla Ukrainy od której zależy, jak argumentują „przetrwanie wolnej i demokratycznej Europy”. Zgadzając się z przesłaniem apelu ekspertów, bo rzeczywiście zdolność do obronienia się Ukrainy i utrzymanie jej pro-europejskiego kursu wydaje się jednym z kluczowych wyzwań przyszłości, trzeba jednocześnie wyrazić żal, że nie pokusili się oni o odpowiedź na pytanie dlaczego państwa europejskie mimo posiadania potencjału i zdolności nie są w stanie zmobilizować się i wspólnie zorganizować adekwatnej do potrzeb pomocy dla Kijowa? Gdybyśmy wiedzieli dlaczego tak się dzieje, to może łatwiej byłoby nam doprowadzić do zmiany polityki europejskich rządów?
Nie obserwujemy „przebudzenia się Europy”
Z pomocą Europy dla Ukrainy nie jest najlepiej, bo jak wynika z ostatniego zestawienia sporządzonego przez naukowców z Uniwersytetu w Kolonii, nowe transze pomocy (mowa o deklaracjach a nie faktycznie dostarczonym wsparciu) osiągnęły w II połowie tego roku, między sierpniem a końcem października, historyczne minimum i są aktualnie o 90 proc. mniejsze niż w tym samym czasie w roku 2022. Rok temu entuzjazm Europejczyków napędzały dwie skuteczne ofensywy ukraińskiej armii, a dzisiejszą ostrożność, prócz własnych problemów, wywołuje nieskuteczna ofensywa, która miała ale nie przyniosła rozstrzygnięć. Tym nie mniej ostrożność europejskich rządów dziwi, zwłaszcza, że w ubiegłym roku politycy zachodniej Europy, tacy jak choćby kanclerz Scholz mówili, w kontekście pomocy dla Kijowa o „strategii długodystansowca” z której najwyraźniej nic już nie pozostało.
Można byłoby sądzić, że ostrożność wobec wspierania wysiłku wojskowego Ukrainy powodowana jest obawami o nadmierne osłabienie własnego potencjału, który w przyszłości, może się okazać potrzebnym. Jednak, jak wynika choćby z niedawnego artykułu opublikowanego przez The Wall Street Journal i w tej domenie trudno mówić o jakiejś nadzwyczajnej mobilizacji Europejczyków. Autorzy artykułu powołują się choćby na dane Parlamentu Europejskiego, w świetle których po roku 2014 wydatki państw Wspólnoty na bezpieczeństwo wzrosły o niezbyt imponujące 20 proc., w sytuacji kiedy w tym samym czasie Rosja potroiła swój budżet wojskowy, a Chiny zwiększyło go 6–krotnie. Skutkiem wieloletniej polityki niedofinansowania europejskich sił zbrojnych jest ich dzisiejszy, opłakany stan. Dziennikarze The Wall Street Journal podają na poparcie swych tez kilka przykładów. I tak Wielka Brytania uznawana przez Stany Zjednoczone za najlepszego i najbardziej wiarygodnego sojusznika w Europie ma raptem 150 czołgów i co najwyżej „tuzin” systemów artyleryjskich dalekiego zasięgu. Jeśli chodzi o zdolności rakietowe, to najlepszym opisem stanu brytyjskich arsenałów będzie przypomnienie, że w ubiegłym roku w Londynie poważnie analizowano czy nie „wyczyścić” ekspozycji muzealnych z eksponowanych tam wycofanych ze służby wyrzutni rakietowych, nie wyremontować ich i nie wysłać na Ukrainę. Pomysł zarzucono ze względu na brak części zamiennych i kadr zdolnych do renowacji systemów, które były w służbie kilkadziesiąt lat temu. Francuzi, jeśli chodzi o artylerię, mają 90 systemów dalekiego zasięgu, „co jest ekwiwalentem tego co Rosja traci każdego miesiąca na polach wojny na Ukrainie”. Dania w ogóle nie ma artylerii dalekiego zasięgu, nie posiada też okrętów podwodnych i systemów obrony rakietowej. Niemieckie zasoby amunicyjne uległyby wyczerpaniu w ciągu 2 dni, a Holendrzy ostatnią swoją jednostkę pancerną rozwiązali w 2011 roku. Nie jest prawdą, że Europa nie ma możliwości zbudowania i utrzymywania większych sił zbrojnych. Dla przykładu Niemcy, którzy mają obecnie około 100 sprawnych czołgów w czasie zimnej wojny tylko w RFN mieli ich 7 tys., zaś armia liczyła 500 tys. żołnierzy i oficerów a nie 180 tys. jak obecnie. Nie jest też prawdą, że przedstawiciele zachodnioeuropejskich sił zbrojnych nie ostrzegają polityków, iż sytuacja jest poważna i grozi nam wojna. Generał Patrick Sanders, najstarszy rangą brytyjski oficer porównał niedawno sytuację strategiczną Europy do roku 1937 kiedy to, jak zauważył, państwa naszego kontynentu stanęły wobec wyzwania związanego z polityką Hitlera i nie podjęły niezbędnych decyzji, co w efekcie przyniosło wojnę. Generał Carsten Brauer, dowodzący niemieckimi siłami zbrojnymi powiedział niedawno Frankfurter Allgemeine Zeitung, że „musimy przyzwyczaić się do myśli, iż będziemy toczyć wojnę obronną”, bo Rosja może zdecydować się na atak. Eksperci z brytyjskiego RUSI zwracają uwagę na to, że „trudno wyobrazić sobie scenariusz w którym Rosja nie jest w stanie odbudować do końca tej dekady swego potencjału wojskowego”. A zatem wszyscy, eksperci, dziennikarze i wojskowi wiedzą, że Rosja się zbroi, zamierza „rozprawić się z Zachodem”, który z wojskowego punktu widzenia jest słabszy niż kiedykolwiek, a mimo to postulowane zmiany nie następują, nie obserwujemy „przebudzenia się Europy”, która nie wstąpiła, póki co, na ścieżkę przyspieszenia zbrojeń.
Brak akceptacji dla własnych strat
Może powodem jest to, co często się podnosi w debatach publicznych, że przemysł zbrojeniowy łatwo jest zniszczyć, co w Europie skutecznie zrobiono, a trudno wznowić jego pracę i przestawić go wyższe obroty. To jest po części prawdą, ale mamy ciekawy przykład ukraińskiej samobieżnej haubicy Bogdan, której historię opisała Ekonomiczna Prawda. Przed wojną powstał jeden, prototypowy jej egzemplarz. Nie wszedł on do produkcji, bo po pierwsze fabryka w Kremenczuku produkująca podwozia zbankrutowała, w Kijowie nie bardzo wierzono w wybuch wojny i nie spieszono się z wdrożeniem prototypu do produkcji, a ponadto zaczęły się spory, które trafiły do sądu, między ukraińskim MON a producentami o patenty. Doszło nawet do tego, że resort obrony nakazał zniszczenie (przed wojną) prototypowej konstrukcji, ale ci którzy mieli to zrobić postanowili, na szczęście, nie zrealizować polecenia. Już w czasie wojny Rosjanie zbombardowali zakłady w Kramatorsku, które miały produkować armaty dla samobieżnych haubic Bogdan. Trudno zatem wyobrazić sonie trudniejszy start – brak pieniędzy, spory na temat prawa własności, zbombardowani wykonawcy, inni, którzy zbankrutowali. A mimo tak trudnych warunków obecnie na froncie ukraińskie siły zbrojne mają 30 haubic tego typu, co oznacza, że dorównują one liczbie tych, które Ukraina dostała z Niemiec i z Wielkiej Brytanii (więcej jest w służbie naszych Krabów – 72, amerykańskich M-109 – 167 czy francuskich Caesarów – 55.) Jak informuje ukraiński dziennik obecnie w produkcję tych haubic zaangażowane jest 400 osób z 25 firm i Ukraina jest w stanie zbudować ich 6 miesięcznie, czyli tyle ile produkują Francuzi. Oczywiście mamy do czynienia z konstrukcją, która nie jest szczytem techniki. Bogdan nie ma np. zautomatyzowanego systemu podawania amunicji, a tymczasowo montowane są one na czeskich podwoziach. Wypowiadający się na temat tej konstrukcji ukraińscy eksperci mówią, porównując haubicę Bogdan do tych, które Ukraina dostaje z Zachodu, że to „tak jakby porównywać Zaporożca z Mercedesem”, ale zwracają uwagę na funkcjonalność i niezawodność zastosowanych rozwiązań. Im mniejszy stopień automatyzacji tym mniejsze ryzyko awarii, co w realiach wojny ma niebagatelne znaczenie.
Mamy w tym wypadku do czynienia z istotą sprawy. Również jeśli chodzi o to jak Rosjanie zapatrują się na produkcję sprzętu wojskowego niezbędnego, aby odbudować swoje zdolności. I Ukraińcy i przede wszystkim Rosjanie chcą budować dużą liczbę relatywnie prostych, technicznie niezaawansowanych a z pewnością ustępujących zachodnim, systemów które szybko są w stanie wejść do służby. Masa, liczba eksploatowanych systemów ma zastąpić ich techniczne wyrafinowanie. Z punktu widzenia żołnierza obsługującego ten sprzęt posługiwanie się nim jest związane z licznymi niedogodnościami. Artylerzyści ukraińscy skarżą się, w związku z tym, że muszą ręcznie ładować 40 kg pociski, mają problemy z kręgosłupem. Są to też systemy mniej szybkostrzelne, a przez to bardziej narażone na skuteczny ogień kontrbateryjny. Straty po obu walczących stronach są w związku z tym też odpowiednio większe.
Wydaje się, że tu „leży pies pogrzebany”. Otóż Europejczycy odmawiają przyjęcia do wiadomości faktu, że wojna na Ukrainie, a być może i przyszłe starcie Rosji z NATO może przypominać nie chirurgiczne operacje w stylu Pustynnej Burzy a krwawe zmagania ze znacznymi stratami. Obywatele państw europejskich nie biorą pod uwagę tego, że wojna będzie inaczej wyglądać a straty i to duże, są w związku z tym nieuchronne. Ten brak akceptacji dla własnych strat jest główną mentalną barierą blokującą rozpoczęcie przygotowań do wojny. Gdyby bowiem uznać, że możemy mieć do czynienia z „krwawą jatką” w której według optymistycznych scenariuszy formułowanych przez Michela O’Hanlona z Brookings jeszcze w 2015 roku „po naszej stronie” będzie ginąc nawet 1250 żołnierzy dziennie, to wówczas należałoby na serio zacząć budować rezerwy istniejących armii. Tylko kto z aktywnych polityków powie o tym wyborcom, którzy w większości krajów europejskich, w badaniach opinii publicznej mówią o tym, że nie będą bronić ojczyzny nawet jeśli zostanie napadnięta przez wroga?
Europa ma potencjał, ma możliwości i ma środki aby rozpocząć energiczne przygotowania do obrony. Problemem jest wszakże to, że Europejczycy tak jak niegdyś „nie chcieli ginąc za Gdańsk”, tak teraz nie tylko nie mają zamiaru walczyć o Narwę czy Białystok, ale nawet nieakceptowalną jawi się im myśl, że mogliby zostać zmuszeni do obrony Berlina czy Paryża. I to, jak się wydaje jest główna, nieprzezwyciężalna bariera.
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/swiat/674297-europa-jest-bezbronna-jakie-sa-tego-przyczyny