Wess Mitchell napisał niedawno w Foreign Policy, że „Stany Zjednoczone są o uderzenie serca od wojny światowej, którą mogą przegrać”. Ta diagnoza wice-szefa Departamentu Stanu z czasów administracji Trumpa jest o tyle istotna, że przewaga byłego prezydenta zamierzającego startować w przyszłorocznych wyborach nad Joe Bidenem jest na tyle istotna, że nie można wykluczyć, iż to Republikanie będą już od stycznia 2025 roku kształtować amerykańską politykę zagraniczną. Mitchell jest reprezentantem tego nurtu w amerykańskiej polityce, choć zaliczyć go raczej należy do „starej szkoły”, nie mającej wiele z trumpistami wspólnego, co oznacza, że być może nie on osobiście, ale z pewnością jego punkt widzenia może okazać się jednym z czynników kształtujących linię polityczną nowej administracji. Warto zatem poświęcić nieco czasu diagnozom Mitchella. Jest on przekonany, że jeśli Chiny zdecydują się zaatakować Tajwan, to wówczas, w związku z trwającymi konfliktami na Bliskim Wschodzie i na Ukrainie, Ameryka stanie wobec bolesnego dylematu strategicznego. Nie będąc wstanie prowadzić trzech wojen w odległych lokalizacjach będzie musiała dokonywać trudnych wyborów, co, nawet jeśli wykluczyć bezpośrednie zaangażowanie, zapewne poważnie nadwyręży potencjał wojskowy, przemysłowy i finansowy Stanów Zjednoczonych. Zagrożenie jest realne, a to oznacza, że już teraz trzeba się zarówno zmobilizować i zwielokrotnić wysiłki, ale też dokonać czegoś co z grubsza można określić mianem „strategicznego rachunku sumienia” Ameryki. I Mitchell to robi pisząc, że dotychczasowa strategia wspierania wysiłku wojskowego Ukrainy, co było równoznaczne z narzuceniem Rosji gigantycznych kosztów „staje się z każdym dniem coraz mniej opłacalna”. Powód jest oczywisty. Otóż Rosja przestawiając swą gospodarkę, mobilizując jesienią dodatkowych żołnierzy i skutecznie powstrzymując ukraińską ofensywę, odwróciła ten rachunek. Sygnalizuje obecnie gotowość do uczestniczenia w długiej wojnie, która w sposób oczywisty wiąże część potencjału Stanów Zjednoczonych, obecnie nie mogących już dopuścić do przegranej Ukrainy. Sytuacja zmieniła się też w związku z wybuchem wojny między Izraelem a Hamas, która nie zapowiada się na krótkie starcie i też w oczywisty sposób wiąże amerykańskie siły. Te dwa czynniki zmieniają relację sił na linii Waszyngton–Pekin i stanowić mogą istotny element w rachunku strategicznym, który z pewnością przeprowadza Xi Jinping. Amerykanie zaangażowani na Ukrainie i na Bliskim Wschodzie są obiektywnie, w związku z koniecznością rozproszenia swego potencjału, słabsi, a to może zwiększać prawdopodobieństwo zaostrzenia polityki Pekinu wobec Tajwanu. Sytuacja jest poważna bo jak argumentuje Mitchell:
„Najgorszy scenariusz to eskalacja wojny na co najmniej trzech odległych teatrach, prowadzona przez rozciągniętą armię amerykańską u boku źle wyposażonych sojuszników, którzy w większości nie są w stanie obronić się przed dużymi potęgami przemysłowymi (i nie mają – MB) determinacji, zasobów i bezwzględności, aby prowadzić długi konflikt. Prowadzenie tej walki wymagało będzie jedności narodowej, mobilizacji zasobów i chęci poświęceń na taką skalę, jakiej Amerykanie i ich sojusznicy nie widzieli od pokoleń”.
Obecna sytuacja, sprowadzająca się do zagrożenia starciem z Rosją, Iranem i Chinami, nieważne czy będzie miało to związek z bezpośrednim zaangażowaniem wojskowym czy Amerykanie, jak na Ukrainie, będą wspierać swoich sojuszników, wymaga zastosowania nadzwyczajnych środków. Zmobilizowania amerykańskiego potencjału ekonomicznego i finansowego, ale również zmiany relacji sojuszniczych. Dziś Ameryka jest słabsza niż w przeszłości, a mierzyć się musi z poważniejszymi rywalami. W pojedynkę nie powstrzyma ich, a to oznacza, że system sojuszniczy, staje się „punktem przegięcia”, od niego zależeć może zdolność do utrzymania dotychczasowego ładu. Jeśli Stany Zjednoczone, a to proponuje Mitchell, będą w najbliższym czasie musiały „podjąć drakońskie środki” i zacząć się przygotowywać do wojny globalnej, która przestaje być teoretyczną możliwością, to w podobnym kierunku muszą pójść też amerykańscy sojusznicy. Przywołuje on w tym kontekście zapowiedziane, choć do tej pory niezrealizowane, deklaracje w sprawie zwiększenia wydatków wojskowych przez państwa NATO do poziomu 2 proc. PKB, jak również pisze o ślimaczącym się procesie wzmacniania (do poziomu brygady) sił Paktu Północnoatlantyckiego w państwach bałtyckich. Proponuje też dalej idące zmiany argumentując, że „na Zachodzie rządy i obywatele będą musieli ponownie ocenić priorytety, które w nadchodzącej walce stawiają ich kraje w niekorzystnej sytuacji. Nie ma sensu, aby Amerykanie wiązali się z pochopną i niezwykle kosztowną polityką klimatyczną, która osłabia wzrost gospodarczy w momencie, gdy Chiny budują elektrownie węglowe w tempie dwóch tygodniowo. Europejczycy będą musieli ponownie przemyśleć swoją niechęć do energii jądrowej …”. Innymi słowy, w sytuacji kiedy zbliżamy się do wojny, myślenie o celach klimatycznych czy odejściu od energetyki nuklearnej ma ograniczony sens, bo jeśli polityka odstraszania zawiedzie, wojna wybuchnie i zapewne dojdziemy do konfliktu nuklearnego, to nie będzie już czego chronić. Wess Mitchell konkluduje swój artykuł stwierdzeniem, że „nadszedł czas trudnych decyzji” i w związku z tym „Amerykanie i ich sojusznicy będą musieli zaprowadzić porządek u siebie w domu”, w przeciwnym razie zbliżający się konflikt będzie przegrany.
W podobnym nurcie myślenia utrzymane są rozważania Andrew Michty, z Atlantic Council, który w portalu politico.eu zastanawia się czy sfederalizowana Europa, a proces centralizacji we Wspólnocie już się rozpoczął, leży w strategicznym interesie Stanów Zjednoczonych. Problem ten jest w Waszyngtonie lekceważony, jak argumentuje, a strategiczne skutki rysujących się zmian mogą być poważne. Michta prowokuje w ten sposób do dyskusji, którą warto podjąć również w Warszawie. Ale najpierw poznajmy tok jego myślenia. Jak pisze, we Wspólnocie zaczynają się „najpoważniejsze od jej poczęcia” zmiany, które wymuszane są przez zachodnioeuropejskie „jądro”, czyli w praktyce tandem Berlina i Paryża. W efekcie „rozważane obecnie zmiany mają przekształcić UE z konfederacji suwerennych krajów w jednolity podmiot federalny, którego rząd centralny sprawuje władzę nad częściowo samorządnymi państwami narodowymi. A kluczowym argumentem wysuwanym przez zwolenników tego rozwiązania jest to, że bez niego planowane rozszerzenie bloku wkrótce sprawi, że stanie się on niemożliwy do rządzenia”. Kluczowymi działaniami mającymi usprawnić system zarządzania Unii ma być wprowadzenie mechanizmu większościowego w podejmowaniu decyzji, zniesienie veta państw członkowskich i zmniejszenie liczby komisarzy. Tylko te zmiany, a zapowiadane są jeszcze inne, doprowadzą, zdaniem Michty do „radykalnego przeorganizowania władzy w UE, koncentrując ją w Berlinie i Paryżu, gdyż największe kraje będą w zasadzie mogły narzucić swoją wolę całemu blokowi”. Propozycje te uzupełniają zapowiedzi zmian w polityce zagranicznej i bezpieczeństwa Wspólnoty, które idą w tym samym kierunku. Michta stawia w tym miejscu, kluczowe z punktu widzenia amerykańskich interesów, pytanie. Czy taka „sfederalizowana”, choć raczej należałoby napisać scentralizowana Europa będzie lepszym, łatwiejszym, bardziej użytecznym sojusznikiem Stanów Zjednoczonych w trudnych czasach, czy może raczej odwrotnie, amerykańska pozycja ulegnie osłabieniu? Andrew Michta nie jest przekonany czy Waszyngton będzie miał w takiej Europie dobrego sojusznika. Proponuje aby zwrócić uwagę jak poszczególne państwa angażowały się do tej pory w pomoc dla Ukrainy, jak postrzegają zagrożenie ze strony Rosji, jak wywiązują się z deklaracji o wydawaniu na swe bezpieczeństwo 2 proc. PKB. Jego zdaniem Skandynawowie i państwa Europy Środkowej są z tego punktu widzenia znacznie bliżej amerykańskiemu myśleniu strategicznemu, podobnie oceniają sytuację, chcą działać i liczą na wzrost zaangażowania Stanów Zjednoczonych. Francuzi wydają więcej na bezpieczeństwo, ale orientują się głównie na sytuację w basenie Morza Śródziemnego, a opieszałość Niemców jest już legendarna. Michta postuluje, aby Waszyngton w większym stopniu „przyglądał” się procesowi federalizowania się Europy, bo nie jest jedynie widzem, ale również państwem gwarantującym naszemu kontynentowi pokój, ma zatem w tej części świata nadal ważne interesy.
Pójdźmy tym tokiem rozumowania i zastanówmy się jakie są realne, geostrategiczne, powody przyspieszania w kwestii federalizacji. Moim zdaniem nie jest to problem usprawnienia zarządzania Wspólnotą w związku z planami jej poszerzenia. Gdyby tak było, to w Berlinie nie działano by z taką determinacją i pospiechem. Z prostego powodu. Jak oświadczył niedawno w słoweńskiej Ljubljanie Charles Michel, Ukraina może się znaleźć we Wspólnocie w roku 2030. Jest to zresztą scenariusz uznawany przez wielu za grzeszący optymizmem. Jeśliby chodziło o skuteczność zarządzania to można byłoby odłożyć wejście zasad o których mowa (kwestia veta, liczby komisarzy, trybu podejmowania decyzji) do momentu faktycznego rozszerzenia a nie przeć na wcześniejsze przyjęcie zmian centralizacyjnych i zmieniających sposób podejmowanie decyzji.
W tym przypadku nie chodzi jednak o sprawność rządzenia, ale o coś zupełnie innego. Powody dla takiej determinacji i tempa narzucania zmian mają naturę geostrategiczną. Otóż uważam, że Europa idzie w stronę wojny z Rosją. Jest to proces nieuchronny. Kluczowe będzie 5-9 najbliższych lat. Pogląd ten zresztą podzielają analitycy niemieckiego think tanku strategicznego DGPA, którzy napisali, że jeśli Europa nie ocknie się, znacząco nie zwiększy swoich wydatków na zbrojenia, nie rozbuduje potencjału przemysłowego, to wówczas może okazać się, że polityka odstraszania Rosji zawiedzie i znajdziemy się w wojnie. Jak dowodzą, nie ma sensu wdrażać głośno reklamowanych projektów w zakresie budowy „europejskiego” czołgu czy „europejskiej” obrony przeciwlotniczej, o czym tak chętnie mówi się w Berlinie, bo one mają szansę wejść w fazę produkcyjną dopiero za kilkanaście lat a wtedy będzie już zbyt późno. Ich zdaniem jeśli w ciągu najbliższych 2 lat Europa nie podejmie realnych działań dających w rezultacie skokowy wzrost możliwości przemysłu obronnego i w zakresie rozbudowy swych sił zbrojnych, to w wyniku zaniechania uruchomi scenariusz „igrania z ogniem” kiedy nasze odstraszanie będzie słabe, a rosyjskie możliwości już w sporej części odbudowane.
Jaki to ma związek z kwestiami federalizacji? Otóż sądzę, że w Berlinie i w Paryżu poważnie bierze się pod uwagę scenariusz znacznego zaostrzenia we wschodniej flance NATO w ciągu najbliższych kilku lat. Europa ma ograniczone możliwości wpłynięcia na politykę Rosji, co oznacza, że metodami dyplomatycznymi (perswazyjnymi) być może nie uda się zatrzymać niebezpiecznej dynamiki. Trzeba będzie się zbroić, a to po pierwsze zwiększy, w europejskiej rodzinie, znaczenie tych państw, które opowiadają się zarówno za skokowym wzrostem wydatków wojskowych jak i silnymi związkami atlantyckimi. Będziemy mieli do czynienia z procesami w gruncie rzeczy obiektywnymi, które będą miały swa dynamikę i których nie będzie można powstrzymać. Wydaje się też, że w Berlinie nie do końca wierzy się w skuteczność odstraszania Rosji, bo to wymaga zbudowania znaczącego potencjału wojskowego. Jak do tej pory idzie to dość powoli, a to oznacza, że zapewne będziemy mieć do czynienia z polityką odstraszania odległą od ideału. Może się ona okazać nieskuteczną, albo przynajmniej słabszą niż być powinna. Jakie to ma znaczenie? Zasadnicze. Przede wszystkim dlatego, że będzie to oznaczało zaognianie sytuacji na wschodzie i wpychanie całego bloku do wojny z Rosją. Ten proces, jeśli utrzymana zostanie suwerenność państw graniczących z Moskalami, może wymknąć się spod kontroli, bo Bałtowie czy Polacy mogą po prostu chcieć walczyć o swoje ojczyzny. Determinacja Berlina i Paryża w dążeniu do odebrania nam suwerenności ma moim zdaniem właśnie to podłoże. Zachód uważa, że wschód Europy może wciągnąć cały kontynent do wojny i dlatego chce więcej władzy, bo ona daje więcej kontroli. Im wojna z Rosją jest bardziej prawdopodobna tym większy jest w Berlinie i Paryżu, nie mówiąc już o Amsterdamie, strach że rusofobiczni wschodni Europejczycy swą nieustępliwością doprowadzą do wojny. Skłania mnie to do poglądu, że federalizacja w proponowanym wydaniu jest wstępem do „kupowania” pokoju i stabilizacji kosztem naszych interesów.
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/swiat/671660-strategiczny-rachunek-sumienia-stanow-zjednoczonych