Kampania wyborcza w Stanach Zjednoczonych formalnie jeszcze się nie rozpoczęła, ale już faktycznie trwa. Opublikowane przez The New York Times badania, które wskazują, że w 5 na 6 tzw. swinging states, czyli w stanach w których sympatie wyborcze zazwyczaj przesuwają się w stronę kandydata jednej albo drugiej partii i w efekcie tam decyduje się wynik wyborów, wyraźna przewagę ma Trump. W Newadzie, Georgii, Pennsylwanii, Arizonie, Michigan popularniejszy jest obecnie Donald Trump, jedynie w Wisconsin Biden o 2 proc. wyprzedza swego, ewentualnego rywala.
Wynik sondaży w tym ostatnim stanie też nie jest pocieszający, bo obecny prezydent mając 47 proc. poparcia wyprzedza swojego przeciwnika o 2 proc., z czego wyraźnie wynika, że sytuacja może się jeszcze zmienić, bo jest jeszcze pewna grupa niezdecydowanych. Te wyniki zatrwożyły Demokratów, niektórzy z nich, nieoficjalnie mówią dziennikarzom, że sztab wyborczy Bidena być może „ignoruje niekorzystne sygnały”, co nie napawa optymizmem. Pojawiły się, na razie słabo artykułowane, pytania czy Biden w ogóle powinien kandydować i jak obecna sytuacja międzynarodowa może wpłynąć na wyniki wyborczego starcia.
To bardzo ciekawa kwestia, bo amerykańska lewica jest podzielona w sprawie wsparcia Waszyngtonu dla Izraela i może się okazać, że to co się dzieje na Bliskim Wschodzie odbierze Demokratom część głosów najbardziej lewicowych środowisk i ich sympatyków. Jest jeszcze jeden problem. Otóż jak argumentuje David E. Sanger, również na łamach The New York Times, Stany Zjednoczone właśnie teraz zderzają się z nowymi realiami w polityce międzynarodowej i okazuje się, że ich wpływ na postępowanie sojuszników jest bardziej ograniczony niż do tej pory przypuszczano. Jak napisał dziennikarz tego liberalnego dziennika można było mieć nadzieję, że „3,8 miliarda dolarów rocznie amerykańskiej pomocy w zakresie bezpieczeństwa zapewni wystarczający wpływ na taktykę izraelskiego przywódcy”. Okazało się to złudzeniem, bo Netanjahu mimo presji Amerykanów w sprawie humanitarnego zawieszenia broni w Strefie Gazy po prostu odrzucił te sugestie i nadal armia izraelska prowadzi bombardowania przy użyciu ciężkich bomb lotniczych niszcząc nie tylko podziemne tunele i schrony Hamasu ale również budynki w których schronienie znaleźli cywile. Sanger pisze w związku z tym, że administracja znalazła się w trudnym położeniu.
Z jednej strony podlega presji ze strony lewicy, aby przeciwdziałać katastrofie humanitarnej w Gazie, z drugiej realnie niewiele może zrobić, bo po prostu, mówiąc kolokwialnie „Netanjahu nie słucha”. Co ciekawe Sanger pisze, i to stanowi oś konstrukcyjną jego wystąpienia, że w gruncie rzeczy z podobną sytuacją administracja Bidena ma do czynienia na Ukrainie. Amerykański publicysta odniósł się do niedawnego wywiadu generała Załużnego dla The Economist, w którym dowódca sił ukraińskich powiedział, że na linii frontu mamy do czynienia „z patem”, co w Waszyngtonie na porządku dziennym postawiło kwestię kontynuowania pomocy, z pewnością nie ułatwiając zadania Białemu Domowi zapobiegającemu w Kongresie o nowe środki. Jeśli bowiem nie ma szans na wygranie wojny na froncie i Ameryka nie chce też bezpośrednio zaangażować się w konflikt, to po co przedłużać wojnę? To wzmacnia narrację prawicowego skrzydła Republikanów, którzy są przeciwnikami kontynuowania pomocy dla Kijowa i stawia Bidena w trudnej na dwa sposoby, sytuacji. Po pierwsze może on nie być w stanie przeforsować w Izbie Reprezentantów kolejnego pakietu pomocy, co przed wyborami pokaże jego słabość i nieskuteczność w polityce wewnętrznej. Ale jest jeszcze jedna nie mniej istotna kwestia. Otóż pojawia się pytanie o siłą amerykańskiego oddziaływania na przywódców Ukrainy. Milcząco zakładamy, że Kijów pozbawiony pomocy z Ameryki, albo stojący w obliczu jej znacznego ograniczenia, może poddać się presji i przystąpić do rozmów pokojowych z Rosją. Ale tak wcale nie musi się stać, nie ma na to gwarancji, co oznacza, że i w tym obszarze Biden może ujawnić swoją słabość, brak skuteczności.
To bardzo interesujące rozważania, bo stanowią one dowód na to, że w środowisku amerykańskich liberałów myśli się jak, mówiąc w pewnym uproszczeniu „wygrać wojnę na Ukrainie” po to, aby zwiększyć szanse Bidena na reelekcję. Wygrać nie oznacza zwycięstwa militarnego, chodzi raczej o takie zakończenie konfliktu, które odczytane zostanie przez amerykańską opinię publiczną w kategoriach sukcesu, będzie dowodem na to, że Stany Zjednoczone nie angażując się w wojnę bezpośrednio mogą ją politycznie rozstrzygnąć po swojej myśli. Jeśli to się nie uda, to skutki takiego rozwoju wydarzeń mogą być dla Bidena z wyborczego punktu widzenia fatalne.
Kwestią zasadniczą, w tym kontekście, jest pytanie o geostrategiczne znaczenie konfliktu na Ukrainie. Do tej pory, jak się wydaje w amerykańskim myśleniu dominował pogląd, który zaprezentowała na łamach „The Wall Street Journal” Nadia Schadlow. Jest ona ekspertem w Hudson Institute, a za czasów administracji Trumpa sprawowała funkcję w aparacie Narodowej Rady Bezpieczeństwa, można ją zatem przypisać do tradycyjnego mainstreamu republikańskiego, ale jej punkt widzenia, wydaje się być wspólnym dla amerykańskiej elity strategicznej z obydwu obozów. Schadlow odwołując do myśli Spykmana, kolejnego przedstawiciela geopolityki (nauki, która zdaniem naszych akademików, jest nieznaczącą, marginalną dziedziną) twierdzi, że rolą mocarstwa mającego pozycję hegemonistyczną, tak jak Stany Zjednoczone, jest niedopuszczenie do zachwiania równowagi sił w odległych od siebie i geostrategicznie nie mających wiele wspólnego regionach świata. Obecnie takie próby naruszenia równowagi mają miejsce na Ukrainie, na Bliskim Wschodzie i wokół Tajwanu.
Te oddalone od siebie „punkty zgniotu” są jednak funkcjonalnie ze sobą powiązane. Otóż zostały wybrane przez państwa dążące do rewizji status quo, jako miejsce starcia, testowania zdolności hegemona i w związku z tym stanowią coś w rodzaju rozstawionych w różnych miejscach świata scen na których toczy się rywalizacja. Jest ona obserwowana przez wszystkich i jeśli okaże się, że w którymkolwiek z tych frontów siły rewizjonistyczne przeważą, to wówczas w sposób nieuchronny i w innych miejscach nastąpi seria wybuchów. W konsekwencji w wymiarze globalnym sytuacja będzie podlegała zachwianiu, Ameryka i jej sojusznicy nie będą w stanie gasić coraz częstszych pożarów i trzeba będzie, minimalizując koszty i zaangażowanie, bronić swoich wpływów na ograniczonym obszarze. To będzie sukcesem rewizjonistów, którzy chcą podziału świata na strefy wpływów. A zatem, w świetle tej narracji, Ameryka nie ma wyboru. Musi odgrywać role stabilizatora status quo, a przynajmniej państwa, które nie dopuści aby jakiekolwiek z regionalnych mocarstw przy użyciu siły doprowadziło do rewizji dotychczasowego porządku. Tego rodzaju spojrzenie modeluje amerykańską strategię, która powinna mieć charakter off-shore balancing, czyli wpływania z oddali na regionalny układ sił, ale również oznacza gotowość, jeśli sytuacja rozwinie się nie po myśli Waszyngtonu, do zwiększenia pomocy wojskowej czy w warunkach skrajnych bezpośredniego zaangażowania. W świetle tego rozumowania, jeśli Ameryka zejdzie z dotychczasowej drogi, a w praktyce zmniejszy pomoc dla Izraela czy Ukrainy, to będzie to odebrane w kategoriach okazania słabości i w konsekwencji doprowadzi do tego, że przestanie ona być mocarstwem hegemonistycznym, bo zachęceni w ten sposób lokalni rywale zaczną ją atakować i Stany Zjednoczone nie będąc w stanie wpływać na sytuację we wszystkich rejonach świata ustąpią.
Kwestia manifestacji siły i znaczenia tego czynnika w amerykańskiej polityce jest też przedmiotem analizy, którą przeprowadził Peter Schroeder w portalu Foreign Affairs. Autor jest związany z amerykańskim wywiadem, w przeszłości był starszym analitykiem CIA a także przez 4 lata pracował w National Intelligence Council zajmując się Rosją. Obecnie pracuje w Center for New American Security, waszyngtońskim think tanku strategicznym, który uznawany jest za jeden z ośrodków bezpośredniego zaplecza Bidena i jego ekipy. Schroeder zajął się w swym wystąpieniu analizą fundamentalnej kwestii, a mianowicie poszukiwaniem odpowiedzi na pytanie, co skłoniło Władimira Putina do rozpoczęcia wojny na Ukrainie.
Od odpowiedzi na nie zależy w gruncie rzeczy kształt przyszłej amerykańskiej polityki odstraszania Rosji. Do tej pory w amerykańskiej debacie dominuje pogląd, że głównym powodem, była chaotyczna i pospieszna ewakuacja amerykańskich wojsk z Afganistanu. Administracja pokazała w ten sposób Putinowi zarówno to, że jest zdolna do „porzucenia strategicznego” dotychczasowych sojuszników, jak i nie umie zbudować porozumienia z państwami europejskimi, które były przeciwne szybkiemu wycofaniu. Zakwestionowana została też zdolność Amerykanów do racjonalnej oceny sytuacji, w tym w kluczowej kwestii, jak długo wspierany przez nich reżim wytrzyma presję Talibów. W świetle tej narracji „Afganistan pokazał, że Ameryka jest słaba”, co w konsekwencji zachęciło wahającego się Putina, który uznał, że szybka „chirurgiczna” operacja na Ukrainie nie spowoduje twardej reakcji Waszyngtonu. Pomylił się, ale pytanie zasadnicze, co działa odstraszająco na Rosję, czy pokazanie siły czy inne czynniki, pozostało. Schroeder mierzy się właśnie z tą kwestią formułując tezę, że Putin podjął decyzję o ataku nie dlatego, iż uznał, że Ameryka jest słaba, ale z zupełnie innego powodu. W jego opinii o rozpoczęciu przygotowań do wojny z Ukrainą zdecydowano na Kremlu zanim Ameryka wycofała swe wojska z Afganistanu, co więcej, powodem takiej decyzji była nie słabość Stanów Zjednoczonych, a odwrotnie, była to wcześniejsza linia postępowania, którą można uznać za twardą. Otóż w tygodniach przed pamiętnym spotkaniem Putin – Biden w Genewie w lipcu 2021 roku, administracja otwarcie sygnalizowała swą niezachwianą postawę w jednej, z perspektywy Rosji zasadniczej, kwestii – nie ma możliwości dyskusji w sprawie członkostwa Ukrainy w NATO. Putin, w opinii amerykańskiego eksperta, miał wtedy zrozumieć, że nie zrealizuje swego celu jakim było zakonserwowanie „pozablokowego” statusu Ukrainy odwołując się do środków politycznych i podjął decyzję o wojnie.
Ta kontrowersyjna, choć ciekawa teza, nie ma tylko waloru historycznego. Schroeder na podstawie tego opisu formułuje uwagi na temat perspektywy, a co za tym idzie geostrategicznych skutków, zakończenia wojny na Ukrainie. Nie ma na myśli zwycięstwa, ale rozmowy pokojowe, uruchomienie politycznego scenariusza zakończenia konfliktu, Do tej pory jednym z głównych argumentów przemawiających przeciw takiemu wariantowi była teza prezentowana przeze mnie wcześniej. Przystąpienie do rozmów zostanie odebrane przez przywódców państw rewizjonistycznych w kategoriach słabości, co zachęci ich do inicjowania konfliktów w innych częściach świata z opłakanym dla amerykańskiej pozycji skutkiem. Polemizując z takim poglądem pisze on - „w rzeczywistości z lepszego zrozumienia harmonogramu podejmowania decyzji przez Putina wynika inna, doniosła lekcja: że siła USA i jej zaangażowanie na rzecz partnerów raczej go motywowały, a nie odstraszały”. A zatem to amerykańska siła i determinacja aby wspierać prozachodni kurs Kijowa a nie słabość była impulsem, który wywołał wojnę. Jeśli tak, to nie ma powodu aby obawiać się negocjacji ją kończących. Bo nawet jeśli ktoś przystąpienie do nich odczyta w kategoriach słabości, to nie wyciągnie z tego wniosku, że warto atakować. Jeśli zrewiduje się pogląd w świetle którego słabość Ameryki zachęciła Putina do ataku, to nic nie przeszkadza, aby zacząć negocjacje, nawet gdyby wojna miała zakończyć się na niekorzystnych warunkach.
Wówczas pojawia się kwestia, którą sygnalizował Sanger, a mianowicie, czy amerykańska dyplomacja jest w stanie wymusić na swych sojusznikach dostosowanie swojej polityki do amerykańskiej linii. To oczywiście osobny problem, ale pojawienie się obydwu tych kwestii właśnie teraz nie wydaje się przypadkowe. Amerykańscy liberałowie, zwolennicy Bidena, chcący sukcesu Demokratów w wyborach prezydenckich zaczęli myśleć jak „wyplątać” się z wojny na Ukrainie. I ta zmiana zapowiada nadejście nowych czasów.
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/swiat/669833-demokraci-mysla-jak-zakonczyc-wojne