Wielu ekspertów wyraża dziś wątpliwość, czy Izrael jest w stanie wygrać konflikt militarny w Strefie Gazy. Otwarte pozostaje jednak również pytanie, czy Żydzi są w stanie wygrać wojnę informacyjną, czyli przekonać świat do własnej interpretacji sporu z Palestyńczykami. Wiele wskazuje na to, iż w owej bitwie na narracje tracą oni swą dotychczasową pozycję, zwłaszcza w krajach zachodnich.
Kto sprawcą, a kto ofiarą?
Do tej pory Izraelczycy byli postrzegani na Zachodzie przez pryzmat Holokaustu – jako naród ofiar nazistowskiego ludobójstwa. Teraz jednak powyższa optyka zaczyna się zmieniać. Coraz częściej Izrael jest przedstawiany jako państwo rasistowskie, w którym panuje apartheid i które prowadzi ludobójczą politykę wobec cywilnej ludności palestyńskiej. Nagrania z bombardowań w Strefie Gazy są dla dzisiejszej młodzieży w krajach zachodnich czymś bardziej przemawiającym do wyobraźni niż zdjęcia niemieckich obozów zagłady, znane głównie z czarno-białych kronik filmowych. Dziś to już nie Żydzi, lecz Palestyńczycy jawią się w oczach wielu jako naród ofiar, natomiast Izrael sadzany jest na ławie oskarżonych jako sprawca ich nieszczęść.
Jest to punkt widzenia coraz częściej obecny na Zachodzie we wpływowych kręgach nowej lewicy, środowiskach akademickich oraz diasporze muzułmańskiej. By się przekonać o oddziaływaniu tego rodzaju idei, wystarczy obejrzeć nagrania z licznych manifestacji propalestyńskich, które odbywają się masowo w Europie Zachodniej. Sama tylko demonstracja w Londynie zgromadziła ponad 100 tysięcy uczestników.
Czy zbrodnie mogą być usprawiedliwione?
W tym kontekście niezwykle ciekawie brzmią wyniki sondażu przeprowadzonego ostatnio w Stanach Zjednoczonych. Respondentom zadano pytanie, czy dokonana 7 października masakra żydowskiej ludności cywilnej, podczas której zamordowano ponad 1200 osób, w tym wiele kobiet i dzieci, jest „usprawiedliwiona” cierpieniami Palestyńczyków. W najmłodszej grupie wiekowej (od 18 do 24 lat) aż 51 proc. ankietowanych odpowiedziało, że tak – zbrodnia Hamasu jest usprawiedliwiona. W następnej grupie wiekowej (od 25 do 34 lat) osób myślących w ten sam sposób było 48 proc. Dla porównania: wśród respondentów powyżej 65. roku życia odsetek tych, którzy znajdowali usprawiedliwienie dla wspomnianego mordu, wynosił zaledwie 9 proc.
Co to znaczy? Znaczy to, że Żydzi przegrywają wojnę informacyjną w Stanach Zjednoczonych wśród najmłodszych pokoleń – pokoleń, które są bardziej zsekularyzowane i podatne wpływy lewicy niż generacja ich rodziców. Rozsadnikiem propalestyńskich i antyizraelskich idei w USA są przede wszystkim wyższe uczelnie. Do wielce symptomatycznego wydarzenia doszło niedawno na uniwersytecie Stanforda, gdzie jeden z wykładowców nakazał na zajęciach sześciu żydowskim studentom stanąć w kącie jako członkom narodu prześladującego Palestyńczyków. On także usprawiedliwiał masakrę 7 października, a tych, którzy dokonali owego mordu, nazwał „bojownikami o wolność”.
Ponieważ antyizraelskich zajść na amerykańskich uczelniach jest coraz więcej, bogaci mecenasi żydowskiego pochodzenia przestają przekazywać datki uniwersytetom, na których niegdyś studiowali oni sami bądź ich dzieci. Natura nie znosi jednak próżni. Jako hojni darczyńcy świata akademickiego w USA pojawiają się więc coraz częściej sponsorzy z państw muzułmańskich: Arabii Saudyjskiej, Zjednoczonych Emiratów Arabskich, Kuwejtu, a zwłaszcza Kataru. Ten ostatni kraj finansuje m.in. liczne wydziały naukowe na amerykańskich uczelniach, np. katedrę dziennikarstwa na Northwestern University, która podpisała niedawno umowę o współpracy strategicznej z katarską telewizją Al-Jazeera. Islamski punkt widzenia na konflikt izraelsko-palestyński zaczyna więc dominować wśród studentów w Stanach Zjednoczonych.
Antysemiccy czy antyizraelscy?
Zachodni zwolennicy Hamasu podkreślają, że nie mają poglądów antysemickich, a jedynie antyizraelskie, czyli ich wrogość budzą nie sami Żydzi jako tacy, lecz polityka państwa Izrael. Sprawa jest jednak bardziej złożona, ponieważ antyizraelska argumentacja na Zachodzie wpisuje się w szerszy lewicowy dyskurs antykolonialny, co zasadniczo zmienia postać rzeczy.
Żeby to zrozumieć, wróćmy do wspomnianego już wykładowcy z uniwersytetu Stanforda, który kazał żydowskim studentom stanąć w kącie. Na tych samych zajęciach powiedział on, że w wyniku kolonizacji zginęło więcej ludzi niż podczas Holokaustu. Tak więc kolonizacja jest o wiele straszniejszą zbrodnią niż Holokaust. Zatem Izrael, który skolonizował Palestyńczyków, zgodnie z argumentacją owego profesora, popełnił większą zbrodnię niż Holokaust, a więc nie może być uważany za ofiarę, lecz za sprawcę. Co więcej, kontynuując ten wywód, Holokaust należy już do przeszłości, natomiast kolonizacja Palestyny trwa nadal, dlatego należy się jej wszelkimi środkami przeciwstawić.
Pamiętajmy, że dyskurs antykolonialny i antyrasistowski w USA sadza na ławie oskarżonych nie tylko kolonizatorów i handlarzy niewolników, lecz całą kulturę zachodnią stworzoną przez białego człowieka, obarczając ją odpowiedzialnością za rasizm i kolonializm. Dlatego właśnie obala się pomniki bohaterów walki o niepodległość Stanów Zjednoczonych czy katolickich misjonarzy, a z programów nauczania wyrzuca się dzieła Homera czy Szekspira.
Analogicznie, na tej samej zasadzie, posługując się retoryką antykolonialną, odrzuca się dziś nie tylko politykę państwa Izrael czy ideologię syjonistyczną, ale całą kulturę żydowską jako winną kolonizacji Palestyńczyków. Zarzuty padają więc pod adresem bohaterów Starego Testamentu, takich jak Mojżesz czy Jozue, a przede wszystkim pod adresem samego Boga Jahwe, który nakazał Izraelitom zdobyć ziemię Kanaan i wytępić ludy kananejskie. To już nie jest oskarżanie polityki Benjamina Netanjahu czy radykalizmu osadników na Zachodnim Brzegu Jordanu, lecz całej żydowskiej tradycji narodowej i religijnej jako „usprawiedliwiającej kolonizację”.
Jak zachowa się Unia Europejska?
Widzimy, że w tych sprawach nie ma zgodności także na naszym kontynencie. W Brukseli nabiera obecnie tempa proces federalizacji mający przekształcić Unię Europejską w coś w rodzaju superpaństwa, w którym unijna centrala przejęłaby niemal wszystkie istotne kompetencje państw narodowych. Jednym z takich obszarów miałaby być wspólna dyplomacja. Rodzi się oczywiście pytanie, w jaki sposób ustalić jednorodną politykę zagraniczną takiego tworu, mimo istnienia zasadniczych różnic między poszczególnymi państwami. Pokazał to dobitnie przykład niedawnego głosowania nad rezolucją dotyczącą konfliktu izraelsko-palestyńskiego, zgłoszoną przez Jordanię na Zgromadzeniu Ogólnym ONZ.
Podczas wspomnianego Zgromadzenia przyjęto rezolucję wzywającą do wprowadzenia natychmiastowego rozejmu i zaprzestania działań wojennych w Strefie Gazy. Opowiedziało się za tym 120 państw, 14 było przeciwnych, zaś 45 wstrzymało się od głosu.
Wcześniej Kanada zaproponowała poprawkę do wspomnianej rezolucji, popartą przez USA oraz wszystkie kraje Unii Europejskiej, które wezwały do wyraźnego potępienia Hamasu za atak przeprowadzony na Izrael 7 października. Poprawka nie została jednak przyjęta, gdyż nie uzyskała poparcia dwóch trzecich członków Zgromadzenia.
Jak w tej sytuacji postąpiły kraje UE? Cztery państwa – Austria, Chorwacja, Czechy i Węgry – zrobiły to samo co Stany Zjednoczone, czyli głosowały przeciwko rezolucji, uważając, że posiada ona antyizraelski charakter. Po przyjęciu dokumentu przez Zgromadzenie minister obrony Republiki Czeskiej Jana Černochová oświadczyła, że wstydzi się za ONZ i najlepiej byłoby, gdyby jej kraj wystąpił z tej organizacji.
Odmienne stanowisko zaprezentowało osiem innych krajów UE: Belgia, Francja, Hiszpania, Irlandia, Luksemburg, Malta, Portugalia i Słowenia. One z kolei poparły rezolucję, mimo że wcześniej odrzucona została poprawka potępiająca Hamas, za którą wszystkie się opowiadały. Głosowały więc tak samo jak Rosja, Chiny i kraje muzułmańskie.
Następnych piętnaście państw unijnych wstrzymało się od głosu. To Bułgaria, Cypr, Dania, Estonia, Finlandia, Grecja, Holandia, Litwa, Łotwa, Niemcy, Polska, Rumunia, Słowacja, Szwecja i Włochy, które postąpiły tak, jakby nie chciały się zbyt jednoznacznie opowiadać po żadnej ze stron izraelsko-palestyńskiego sporu.
Głosowanie to zwiastuje dla Unii Europejskiej (jeżeli przekształci się ona w federalne superpaństwo) duże problemy w przyszłości. Jak bowiem uzgodnić wspólne stanowisko, gdy trzeba będzie przemówić jednym głosem, a stanowiska 27 krajów będą odmienne? A przecież spraw, w których państwa unijne różnią się między sobą, jest znacznie więcej, np. stosunek do współpracy z Rosją czy do polityki imigracyjnej.
Głosowanie to zwiastuje jednak problem także dla Izraela. Pokazuje ono, że większość krajów tzw. Globalnego Południa sympatyzuje bardziej z Palestyńczykami niż z Żydami. Do tej pory Izrael mógł liczyć na zrozumienie i wsparcie głównie w świecie zachodnim. To się jednak zaczyna zmieniać na niekorzyść Żydów. Unia Europejska staje się w tej kwestii coraz bardziej podzielona. Nawet w Ameryce najmłodsze pokolenia odrzucają to, co dla ich rodziców i dziadków wydawało się pewnikiem. Pytanie, po której stronie będzie sympatia Zachodu – w miarę zaostrzania się izraelsko-palestyńskiego konfliktu – pozostaje otwarte.
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/swiat/669205-czy-izrael-zaczyna-przegrywac-wojne-informacyjna