11 dni po krwawym ataku Hamasu i zmobilizowaniu rezerwistów, co pozwoliło Izraelskim Siłom Obrony (IDF) na zgromadzenie 300 tysięcznej grupy uderzeniowej u granic Strefy Gazy, zapowiadana operacja naziemna jeszcze się nie rozpoczęła i nie wiadomo, czy i kiedy nastąpi. Powodów tej zwłoki jest co najmniej kilka.
Ryzyko, przed jakim stoi Izrael
Po pierwsze, zdobywanie miasta i walka w obszarach zurbanizowanych uznawana jest za jedną z najtrudniejszych operacji o charakterze wojskowym. Tym bardziej, a tak jest w tym przypadku, jeśli broniący się odpowiednio przygotowali swoje pozycje i nie mają zamiaru się wycofywać. Szacuje się, że Hamas ma pod bronią nawet 30 tys. uzbrojonych i przeszkolonych bojowników, a nie mając żadnych skrupułów, jeśli chodzi o los ludności cywilnej i traktując ją w charakterze tarczy, będzie stawiał zacięty opór. Straty sił izraelskich mogą być znaczne, a skala ofiar wśród ludności cywilnej wywoła przerażanie świata Zachodu i wściekłość Arabów, Muzułmanów i całego globalnego Południa. Król Jordanii już wczoraj ostrzegł, że Bliski Wschód stoi „nad przepaścią”, a po ataku na szpital w Strefie Gazy odwołał zapowiedziane spotkanie Bidena z przedstawicielami Jordanii, Egiptu i Organizacji Wyzwolenia Palestyny. Nie ma znaczenia, czyja rakieta uderzyła w szpital - koszty polityczne tego, co się stało zapłacą wszyscy, przede wszystkim Izrael. Tym bardziej, jeśli straty - zarówno po stronie wojskowych, jak i cywilów w Gazie - będą rosły. A tak się z pewnością stanie. Siły zbrojne Izraela muszą się też liczyć z politycznym ryzykiem, które może zacząć narastać, jeśli uderzenie nie będzie szybkie i zwycięskie, a armia „utknie” w Strefie Gazy. Jeśli tak się stanie, to po pierwsze, naruszone już atakiem Hamasu poczucie bezpieczeństwa Izraelczyków zostanie jeszcze dodatkowo nadwątlone. Jedną z często spotykanych w komentarzach opinii jest ta mówiąca o szoku, jakiego doznali obywatele Izraela - zarówno w wyniku zaskoczenia uderzeniem, jak i przede wszystkim spóźnioną reakcją sił zbrojnych. Trzeba pamiętać, że jedna z baz wojskowych została przez Hamas zaatakowana i zdobyta. Jeśli teraz dołączy się do tego kolejne doświadczenie polegające na „ugrzęźnięciu” sił zbrojnych w Strefie Gazy, to mit o niezwyciężoności IDF może się zawalić, a to wywoła poważne konsekwencje - zarówno społeczne, jak i ekonomiczne. Może się bowiem okazać, że część mających podwójne obywatelstwo mieszkańców Izraela podejmie decyzję o wyjeździe w inne, spokojniejsze rejony świata. A to i mniejsza niż się oczekuje skuteczność izraelskich sił zbrojnych jest potencjalnie niesłychanie groźne, bo tego rodzaju przekonanie (nieważne czy uprawnione czy nie) może zachęcić innych do ataków.
Granica z Libanem i z Syrią
Wreszcie trzeba zwrócić uwagę na sytuację na granicy z Libanem i Syrią. W obydwu tych państwach silną pozycję ma Hezbollah, który już zapowiedział ataki, jeśli Izrael uderzy na Strefę Gazy. Otworzenie drugiego, północnego frontu, nie jest sprawą bagatelną, bo jak wczoraj napisał w The Telegraph John Bolton, były doradca ds. bezpieczeństwa, Amerykanie szacują, że ta organizacja terrorystyczna, blisko współpracująca z Iranem, ma w swych arsenałach nawet 150 tys. rakiet. Co z tego, że nie tak technicznie wyrafinowanych, jak w przypadku państw Zachodu, ale ich użycie doprowadzi do „wyłączenia” Irone Dome, który to system już w związku z atakami Hamasu nie był w stanie przechwycić wszystkich rakiet. Zresztą Izrael poprosił Amerykanów o dostarczenie rakiet przechwytujących, co oznacza, że ich zasoby nie są nieograniczone. Inne źródła szacują rakietowy potencjał Hezbollah na 130 tys. rakiet, ale zwracają uwagę na fakt, że część z nich to nie są domowej roboty konstrukcje, ale znacznie bardziej zaawansowane technicznie, dostarczone przez Iran systemy w rodzaju Fahr – 3 czy Fateh -110. Ta ostatnia ma głowicę o wadze 500 kg i zasięg do 300 km, jej użycie nie jest zatem sprawą którą można by lekceważyć. Niektórzy eksperci sugerują nawet ewentualne włączenie się do ostrzałów Izraela przez jemeńskich Huti, również uzbrajanych przez Iran. Jeśliby Hezbollah wszedł do wojny, to mielibyśmy starcie na co najmniej dwóch, a może i trzech frontach. Taki scenariusz nie jest korzystny dla armii Izraela, która jest silna i nowoczesna, ale - jak się uważa - przygotowana do krótkich wojen, a nie długich, krwawych i wymagających dużych zasobów walk. Tym bardziej, że jeszcze przed wojną Hezbollah był uważany przez specjalistów z Izraela za organizację z wojskowego punktu widzenia większą, mającą większy potencjał i lepiej wyszkoloną. Jej pokonanie jest możliwe, ale może oznaczać konieczność wkroczenia do południowego Libanu i długotrwałej okupacji. To też jest wyzwanie nawet dla sił Izraela, które w obecnie liczą 170 tys. i 300 tys. zmobilizowanych rezerwistów, z pewnością dla gospodarki tego niewielkiego przecież kraju, która musiałaby przez dłuższy czas utrzymywać tę armię w gotowości do działania. To z kolei wzmoże presję na zwiększenie pomocy ekonomicznej ze strony państw Zachodu, przede wszystkim Stanów Zjednoczonych.
Losy zakładników
Kolejnym, jak się uważa, powodem zwłoki w inwazji jest kwestia zakładników, których jest niemal 200, a są w tym gronie małe dzieci, uprowadzonych i przetrzymywanych w Strefie Gazy. Jak informuje izraelska prasa, negocjacje w sprawie ich uwolnienia były jednym z głównych powodów, dlaczego na Bliski Wschód przyjechał Antony Blinken. Władze Kataru zaproponowały swoje pośrednictwo, jakieś rozmowy z pewnością już trwają, co wpływa na opóźnienie decyzji o ataku. Pokazuje też naturę współczesnej wojny, co wcześniej obserwowaliśmy na Ukrainie, gdzie bez skrupułów „gra się” losem ludności cywilnej traktując ją w kategorii zakładników.
Kontekst geostrategiczny
Mamy wreszcie kontekst geostrategiczny, który jest nie mniej istotny. Nie ulega wątpliwości, że Amerykanie przesunęli swoje dwie grupy uderzeniowe we wschodnią część Morza Śródziemnego, aby trzymać w szachu Iran. Jeśli Teheran wszedłby do wojny, na co na razie się nie zanosi, to wówczas sytuacja Izraela uległaby znacznemu pogorszeniu, ale i pozycja polityczna Bidena w Stanach Zjednoczonych zostałaby nadwątlona - i to znacznie. Demokraci i sam Biden opowiadali się za porozumieniem z Teheranem w kwestii ich programu jądrowego i za stopniowym znoszeniem sankcji. Wojna na Bliskim Wschodzie z udziałem Iranu oznaczałaby całkowite fiasko tej polityki, twardo krytykowanej przez Republikanów. Od roku 2012 Teheran przeznaczył 16 mld dolarów na finansowanie rozmaitych grup ekstremistycznych z Bliskiego Wschodu, co zresztą podkreślają polityczni przeciwnicy Bidena argumentujący, że jego bliskowschodnia polityka w gruncie rzeczy umożliwiła Iranowi zbudowanie sieci terrorystycznej, która teraz została uruchomiona.
Jeśli piszemy o wymiarze międzynarodowym tego, co się dzieje w Izraelu, to warto zwrócić uwagę na doniesienia Financial Times, którego dziennikarze powołując się na źródła dyplomatyczne piszą o wyczuwalnej zmianie tonu przedstawicieli „światowego południa” wobec Zachodu. W Brazylii, Indonezji czy RPA uważa się, że brak jednoznacznego potępienia dla działań Izraela wobec ludności cywilnej zamkniętej w Strefie Gazy i twarde poparcie prawa Tel-Awiwu „do samoobrony” jest stosowaniem „podwójnych standardów”. Tę kartę rozgrywają też Chiny, które wystąpiły z wyraźnie propalestyńskim oświadczeniem a także Kreml proponując zawieszenie broni. W tym ostatnim przypadku mamy do czynienia z klasyczna przewrotnością, dla innych zręcznością, rosyjskiej dyplomacji bo Putin wystąpił z tego rodzaju sugestią po ataku Hamasu, a przed odwetowymi nalotami izraelskiego lotnictwa na Strefę Gazy. Gdyby w takich realiach nastąpiło zawieszenie działań wojennych a na dodatek Netanjahu przyjął propozycję rosyjskiego pośrednictwa w rozmowach to Moskwa nie tylko umocniłaby swoją pozycję na Bliskim Wschodzie ale mogłaby zacząć grać kartą obrony Palestyńczyków. Z rosyjskiej perspektywy to, co się dzieje w Izraelu, jest istotnie co najmniej z trzech powodów korzystne. Po pierwsze, maleje zainteresowanie światowych mediów sytuacją na Ukrainie. Już opisy działań na froncie nie dominują w przekazach. Utrudnia to Zełenskiemu mobilizowanie sojuszników, aby ci zwiększyli pomoc. Po drugie, ewentualny wybuch wojny na Bliskim Wschodzie, nawet jeśli nie byłby to konflikt regionalny, a jedynie ograniczony do Izraela, czyni wspieranie Ukrainy relatywnie trudniejszym zadaniem. Powiedział o tym otwarcie Kiryło Budanow, szef ukraińskiego wywiadu wojskowego, który stwierdził, że jeśli operacja sił izraelskich byłaby krótka to zapewne „nie byłoby problemu” z punktu widzenia Kijowa. Gorzej jednak, a to też trzeba brać pod uwagę, jeśliby przekształciła się w długotrwała wojnę. Wówczas sojusznicy amerykańscy mogliby stanąć wobec dylematu czy broń i amunicja winna trafiać na Ukrainę czy do walczącego Izraela. Jest jeszcze jedna kwestia o której warto napisać. Unia Europejska jest podzielona na tle tego jakie stanowisko zając. Ursula von der Layen, która pojechała do Izraela jest krytykowana za jednostronną postawę. Josep Borrell, ale też przedstawiciele dyplomacji Luksemburga i Holandii, [mieli kwestionować] (https://www.politico.eu/article/eu-governments-fume-at-queen-ursula-von-der-leyen/) jej mandat do wyjazdu i występowania, w imieniu Wspólnoty, także i to, że nie podniosła symetrycznie problemu przestrzegania prawa międzynarodowego naruszanego w przypadku ludności cywilnej ze Strefy Gazy. Problem stosunku do von der Leyen jest głębszy, bo jest ona krytykowana za to, że budując „geopolityczną” Unię Europejską, która miałaby do odegrania większą rolę na arenie międzynarodowej, działa bez mandatu, prawem kaduka poszerzając swe uprawnienia. W szerszym wymiarze trzeba zwrócić uwagę, że wybuch wojny w Izraelu, zwłaszcza jeśli miałby to być długotrwały konflikt z wieloma ofiarami, może doprowadzić do zarysowania się różnic zarówno między państwami Unii, jak i między Europą a Stanami Zjednoczonymi, zdecydowanie bardziej „pro-izraelskimi”. Podziały nie tylko mogą utrudnić politykę wobec sytuacji na Bliskim Wschodzie ale przede wszystkim w kwestii wojny na Ukrainie i przyszłego systemu bezpieczeństwa.
Chodzi oczywiście o perspektywę członkostwa Ukrainy w NATO. Mamy tutaj do czynienia z dwoma trendami. Jak wynika z ostatnich badań opinii publicznej na Ukrainie społeczeństwo jest zdania, że priorytetem polityki Ukrainy winno być wejście do Sojuszu Północnoatlantyckiego a nie do Unii Europejskiej. Tak uważa 54 % ankietowanych, podczas gdy „za Unią” opowiedziało się jedynie 24 % badanych. Kwestia bezpieczeństwa, co dość oczywiste, jest ważniejsza od perspektywy akcesu do Wspólnoty. Obydwa te cele w obecnych realiach są poza zasięgiem ukraińskiej dyplomacji, różnica polega wszakże na tym, że w kwestii Unii ekipa Zełenskiego liczyła na to, iż otwarcie negocjacji można będzie przedstawić na użytek wewnętrznej opinii publicznej w kategoriach przełomu. Jeśli chodzi o NATO tego rodzaju zabieg nie jest możliwy, trudno tez liczyć na przełom przy okazji przyszłorocznego szczytu w Waszyngtonie. Dlaczego? Ze względu na nastawienie Niemiec. The New Yorker opublikował długi, dobrze udokumentowany i bardzo ciekawy artykuł na temat Jake’a Sullivana i źródeł obecnej, ostrożnej, polityki Waszyngtonu w kwestii dostaw broni dla Ukrainy. Autorka artykułu dokładnie też zrekonstruowała przygotowania do lipcowego szczytu NATO w Wilnie. Ze zdobytych przez nią informacji, na podstawie wielu rozmów z przedstawicielami amerykańskiej administracji i dyplomatycznych kręgów państw sojuszniczych, wyłania się obraz w którym to Niemcy były głównym „hamulcowym” jakichkolwiek odważniejszych sformułowań w kwestii przyszłości Ukrainy w NATO. Scholz miał nawet nalegać aby w sprawie gwarancji bezpieczeństwa dla Ukrainy, i tak się ostatecznie stało, wypowiedziała się grupa G-7, bo uważał, że już samo wystąpienie w tej kwestii Sojuszu Północnoatlantyckiego zostanie odebrane w Moskwie jako krok eskalacyjny. Czy jest to wynik ostrożności, strachu przed Moskwą czy nadal istniejących, choć skrywanych, nadziei na jakąś formę porozumienia z Rosją? Tego nie wiemy, ale warto pamiętać, że w momencie powstania tzw. Formatu Normandzkiego, jeszcze za rządów Platformy Obywatelskiej i PSL, co doprowadziło do zawarcia Porozumień Mińskich, Polska została przez naszych partnerów (Paryż i Berlin) faktycznie wykluczona z rozmów w sprawie Ukrainy. Wcześniej, w trakcie trwania Majdanu, co pamiętamy, do Kijowa udała się trójka ministrów spraw zagranicznych, z udziałem przedstawiciela Polski. A zatem „pozbycie” się Warszawy nie miało związku z bliskością ideową, polityczną czy emocjonalną między ówcześnie rządzącymi w Warszawie a Paryżem i Berlinem. Bliskość nie przeszkadzała naszym sojusznikom doprowadzić do degradacji naszej pozycji, bo polityka i strategia, to nie kwestia sympatii czy antypatii, ale interesów i relacji sił. Nadmierne manifestowanie sympatii może wręcz pozycję osłabić. Przekonał się o tym Biden, który ma w stosunku do Scholza „stosunek ojcowski” jak pisze The New Yorker i który też jest zwolennikiem ostrożnej polityki. W efekcie tego splotu czynników przystał on na linię Berlina troszcząc się również, co jasno wynika z informacji zdobytych przez Autorkę artykułu, o utrzymanie jedności sojuszniczej. Wyraźnie z niego wynika tez, że to Niemcy są w Europie głównymi orędownikami „nie drażnienia” Rosji, co w pewnym stopniu tłumaczy powolne zmiany w zakresie polityki obronnej Berlina i wyraźną niechęć do zwiększania wydatków na obronność. Wilno pokazało też zdolność Niemiec do blokowania odważniejszych posunięć Zachodu. To trochę wyjaśnia aktywność polityki ukraińskiej „na kierunku niemieckim”. Jeśli bowiem chce ona doprowadzić do korzystnej z perspektywy Kijowa zmian w stanowisku całego NATO, to trzeba dążyć do zmiany nastawienia państwa, które blokuje odważniejsze posunięcia. Czy jest to „proniemiecki zwrot” jak uważali i uważają zapewne nadal niektórzy przedstawiciele polskiego obozu prawicy, czy raczej działanie pragmatyczne, to inna kwestia. Jedno jest pewne. Ewentualny konflikt na Bliskim Wschodzie, zaangażowanie Waszyngtonu w tym rejonie świata, podziały w Unii Europejskiej, nie mówiąc już o rezultatach polskich wyborów, umacnia pozycję Niemiec, niwelując nadzieje Kijowa na osiągnięcie jakiegokolwiek przełomu w sprawie członkostwa w NATO. To też jeden z politycznych skutków ostatnich wydarzeń w Izraelu.
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/swiat/667263-geostrategiczne-konsekwencje-wojny-na-bliskim-wschodzie