Trzydzieści lat temu byłem w Armenii w czasie, gdy trwała tam wojna o Górski Karabach. Konflikt zbrojny z Azerbejdżanem zakończył się wówczas przejęciem kontroli przez Ormian nad wspomnianą prowincją. Było to możliwe dzięki nieoficjalnemu wsparciu militarnemu Rosjan, którzy na Kaukazie wcielali w życie sprawdzoną strategię „divide et impera”, oficjalnie występując jednak przed światem jako bezstronny obserwator i rozjemca.
Liczni politycy ormiańscy, z którymi spotykałem się wtedy w Erywaniu, mówili mi wprost, że bez poparcia Moskwy nigdy nie wygraliby wojny z Baku i nie zdobyli Karabachu. Mieli świadomość, że ich maleńki 3-milionowy kraj znajduje się w strefie zgniotu pomiędzy wielkimi potęgami: 143-milionową dziś Rosją, 88-milionowym Iranem i 85-milionową Turcją, której sojusznikiem pozostaje Azerbejdżan. Dokonali więc wyboru Moskwy jako swego strategicznego partnera oraz gwaranta bezpieczeństwa i nienaruszalności granic. Mówili mi wówczas, że sojusz małej Armenii z wielką Rosją przypomina sojusz małego Izraela z wielkimi Stanami Zjednoczonymi. I tak jak Amerykanie nigdy nie porzucą Izraelczyków, tak – przekonywali mnie – Rosjanie nigdy nie porzucą Ormian.
W ich przypadku ten sojusz miał być jeszcze ściślejszy, ponieważ na terenie Armenii miały stacjonować wojska rosyjskie. Rząd w Erywaniu, podpisując umowę o rosyjskich bazach wojskowych, nie wspomniał słowem ani o opłatach za ich obecność, ani o terminie stacjonowania żołnierzy. Dopytywany o to ówczesny minister spraw zagranicznych Wazgen Sarkisjan odpowiedział: „Dla mnie mogą zostać i na wieczność”. Traktował to jak najlepszą inwestycję w bezpieczeństwo kraju.
Wojna o Górski Karabach
Trzy dekady później okazało się, że stawka na Moskwę zakończyła się klęską. Najpierw, jesienią 2020 roku, Rosjanie nie kiwnęli nawet palcem, gdy Azerowie, wyposażeni m.in. w najnowocześniejszą broń turecką, zaatakowali Górski Karabach i opanowali większość tego regionu. Władze w Erywaniu liczyły na pomoc Rosji, która należy razem z Armenią – w odróżnieniu od Azerbejdżanu – do Organizacji Układu o Bezpieczeństwie Zbiorowym (odpowiednik NATO na obszarze postsowieckim zrzeszający sześć państw), jednak żadnego wsparcia ze strony Kremla nie było.
Po przegranej 44-dniowej wojnie pod kontrolą Ormian pozostał zaledwie skrawek Karabachu ze stolicą w Stepanakercie, połączony z Armenią wąską drogą górską zwaną „korytarzem laczynskim”. Nad bezpieczeństwem tej jedynej drogi łączącej region ze światem miał czuwać kontyngent rosyjskich sił pokojowych. Gdy jednak w grudniu 2022 roku Azerowie zablokowali wspomnianą trasę, odcinając prowincję od dostaw benzyny, żywności czy leków, Rosjanie nie zrobili nic, by przerwać blokadę i przywrócić transport. W efekcie 120 tysięcy Ormian w Karabachu pozbawionych zostało podstawowych środków do życia.
Do ostatniego ataku doszło 19 września, gdy ormiańskie pozycje w Karabachu zostały intensywnie ostrzelane przez wojska Azerbejdżanu, zaś Moskwa ponownie nie uczyniła nic, by przerwać ogień (choć przy okazji od azerskich pocisków zginęło sześciu żołnierzy rosyjskich sił pokojowych). Rzecznik prasowy Kremla Dmitrij Pieskow oświadczył jedynie, że spór o Karabach jest wewnętrzną sprawą Azerbejdżanu, więc Moskwa nie będzie angażować się w ten konflikt. Przewaga atakujących była tak duża, że obrońcy zdecydowali się złożyć broń. Finałem całej historii jest oświadczenie władz Górskiego Karabachu, że od 1 stycznia 2024 roku ta ormiańska enklawa kończy swoje 30-letnie istnienie, zaś region wraca pod jurysdykcję Baku.
To nie przypadek, że niedawna wrześniowa ofensywa militarna odbyła się wkrótce po spotkaniu w Soczi prezydentów Rosji i Turcji: Putina – geopolitycznego protektora Armenii oraz Erdogana – geopolitycznego protektora Azerbejdżanu. Obaj przywódcy musieli porozumieć się w sprawie przejęcia Karabachu przez Azerów, skoro Putin ani słowem nie stanął w obronie Ormian, zaś Erdogan niedługo potem pojechał do Azerbejdżanu, gdzie w Nachiczewaniu spotkał się z prezydentem Ilhamem Alijewem, któremu pogratulował sukcesów na froncie. Oznacza to częściową utratę wpływów na Kaukazie Południowym przez Rosjan, którzy poczynili ustępstwa na rzecz Turcji, choć do na razie jeszcze nie wiadomo, co mogą za to od Ankary uzyskać.
Strategiczny błąd Erywania
Powyższe wydarzenia stanowią ważną (i bolesną) nauczkę dla Ormian. Po pierwsze, pokazują, jak ważna jest kwestia siły militarnej, mocnej armii i posiadanego uzbrojenia. W 1994 roku Górski Karabach dysponował najsilniejszym wojskiem na Kaukazie Południowym. Od tamtego czasu wiele się jednak zmieniło. Przez ostatnie lata Azerbejdżan wydawał rocznie na swoją armię więcej niż wynosił cały budżet Armenii. Na dodatek kupował nowe rodzaje uzbrojenia, np. drony bojowe, od zaprzyjaźnionej Turcji.
Po drugie, alians z Rosją okazał się dla Ormian katastrofą. W chwili próby Moskwa nie przyszła swojemu sojusznikowi z pomocą. Bierność Kremla niektórzy tłumaczą faktem, że zaangażował on ostatnio wszystkie siły militarne na Ukrainie i nie ma środków, by bronić swych wpływów na Zakaukaziu. Nie jest to jednak do końca prawda, ponieważ Putin nie wsparł Ormian już jesienią 2020 roku, gdy nikt nie spodziewał się jeszcze agresji na Ukrainę.
Poza tym dziwne wrażenie sprawia swoista Schadenfreude będąca dziś często powtarzającym się motywem w rosyjskich mediach komentujących ormiańską porażkę w Karabachu. Wspomniana satysfakcja może wynikać z faktu, że premier Nikol Paszynian nie jest ulubieńcem Kremla, do władzy wyniosła go „kolorowa rewolucja” i próbował nieśmiało zbliżenia z Zachodem, jednak w sprawach geopolitycznych zawsze deklarował bezalternatywność, stawiając na Moskwę. Jego zdaniem wciśnięta między muzułmańskie kraje – Turcję, Azerbejdżan i Iran – chrześcijańska Armenia skazana była na Rosję jako wielkiego protektora. Obecnie Paszynian przyznaje, że poleganie wyłącznie na Moskwie w kwestii obronności było „strategicznym błędem”. Dla większości Ormian jest to dziś oczywistością. Pojawia się jednak dramatyczne pytanie: co dalej?
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/swiat/664489-ormianie-czuja-sie-zdradzeni-przez-rosje