Jak informuje ukraińskie ministerstwo rolnictwa, opracowało ono mechanizm kontroli eksportu artykułów rolnych na rynek Unii Europejskiej.
Przewiduje on w pierwszej fazie ustalenie kontyngentów czy kwot importowych do każdego kraju. Oznacza to, że to państwo-importer będzie najpierw określało swoje zapotrzebowanie. Po tym jak strony (z udziałem urzędników Brukseli) osiągną porozumienie, Kijów będzie wydawał licencje na eksport. Chodzi oczywiście o cztery podstawowe grupy towarowe, bo ich dotyczy wynegocjowany między Kijowem a Brukselą mechanizm. Jeszcze lepszy obraz jego funkcjonowania daje opis rozwiązań przyjętych w Rumunii. Otóż Bukareszt na miesiąc „zawiesił” import ukraińskich artykułów rolnych, bo uzgodniony mechanizm ma wejść w życie za 30 dni. Przewiduje on udzielanie każdorazowych licencji (na wwóz art. rolnych) przez stronę rumuńską, nie tylko ukraińską. Odbiorcami będą wyłącznie rolnicy, pośrednicy mają nie mieć prawa importu, i to tacy, którzy udowodnią, że nie są w stanie pokryć swego zapotrzebowania z krajowych źródeł. Każdy importer będzie musiał uzyskać certyfikat jakości dla artykułów sprowadzanych z Ukrainy. Ukraina zgodziła się z tymi rozwiązaniami, co wskazuje, że można było znaleźć formułę faktycznej ochrony rynku wewnętrznego, która, jeśli przyjęty system będzie działał, okaże się zapewne skuteczna. Jak można wnosić z ostatnich deklaracji premiera Szmychala, Kijów gotów jest wdrożyć podobne mechanizmy w przypadku państw, które ogłosiły embargo na import artykułów rolnych z Ukrainy. Faktycznie mamy dziś do czynienia z blokadą wprowadzoną przez państwa graniczące, która objęła całość rynku Unii Europejskiej. We wspólnocie nie ma bowiem wewnętrznych granic celnych co oznacza, że tranzyt może funkcjonować, ale do „państw trzecich”, czyli poza Unię. Stanowisko premiera Szmychala wskazuje na to, że Kijów zreflektował się i doszedł do wniosku, iż rozpoczęcie wojny handlowej z Polskę, Węgrami i Słowacją jest próbą realizacji polityki samobójczej.
Nie zmienia to jednak faktu, że daleko jeszcze do rozwiązania kryzysu który na naszych oczach się rozwinął i którego gorzkie owoce będziemy zapewne zbierać w kolejnych miesiącach. W ciągu ostatnich kilkudziesięciu godzin padło zbyt wiele, niepotrzebnych i nieraz po prostu głupich słów.
I tak, p. wiceminister gospodarki Taras Kaczka nie tylko zapowiedział, co zresztą już się stało, złożenie przez Kijów do „sądu” przy WTO skargi na Polskę. Uznał również za stosowne opatrzeć tę decyzję ironicznym, bo inaczej jego wystąpienia nie można oceniać,wpisem, w którym stwierdził, że w ten sposób Kijów dba zarówno o interesy własnego, jak i naszego rolnictwa. Premier Szydło uznała ten komentarz za impertynencki, ja bym określił go nawet mianem bezczelnego, bo sugeruje on, że nasz rząd nie ma rozeznania w kwestii interesów tego sektora naszej gospodarki. Nawet jeśli wielu tak w Polsce myśli, ja np. od lat krytykuje politykę rolną obecnego obozu władzy (poprzednia ekipa prowadziła jeszcze gorszą), to jeszcze nie powód abyśmy mieli godzić się na tego rodzaju komentarze urzędnika średniego szczebla z Kijowa. Za niefortunną, błędną i świadczącą o trudności w ocenie sytuacji, uznaję wypowiedź prezydenta Zełenskiego na forum ONZ, w której sugerował on, że kraje takie jak Polska wprowadzając blokadę dla ukraińskich towarów rolnych w istocie idą na rękę Rosji. Nie ma zatem niczego dziwnego w tym, że zapowiadane spotkanie Duda – Zełenski „z powodów technicznych” nie odbyło się i już raczej się nie odbędzie, bo prezydent Ukrainy pojechał do Waszyngtonu. Po naszej stronie też miały miejsce wypowiedzi niepotrzebne. Minister Szynkowski vel Sęk powiedział, że obecny spór między Ukrainą a Polską może doprowadzić do spadku poparcia społecznego dla idei kontynuowania polityki wsparcia dla Kijowa, co w efekcie utrudni politykę rządu i może doprowadzić do ograniczenia skali pomocy. To zdroworozsądkowy opis konsekwencji zaogniania konfliktu, ale słowa te wypowiedziane publicznie, zostały odebrane jak pogróżka, podobnie jak deklaracje premiera Morawieckiego, że w odpowiedzi na zapowiedziane ograniczenia dla polskiego eksportu rolnego na Ukrainę Warszawa może rozszerzyć listę towarów objętych embargiem.
Najdziwniejsze w tym wszystkim jest fakt, że wszyscy, którzy choć trochę śledzą sytuację związaną z eksportem ukraińskich artykułów rolnych wiedzieli, że kryzys wybuchnie, znali nawet dokładną datę – 15 września, bo wtedy kończyły się terminy obowiązywania wprowadzonych jeszcze wiosną ograniczeń. Wszyscy wiedzieli, a jednak, kryzys się zaczął, bo nie zrobiono niczego, aby temu zaradzić.
Wyjaśnień takiego stanu rzeczy jest co najmniej kilka i każde warte jest uwagi. Kilka dni temu napisałem na łamach Europejskiej Prawdy i podtrzymuję ten pogląd, iż elity w Kijowie mają najwyraźniej problem z prawidłową oceną swego położenia. Nie chodzi w tym wypadku o wojnę, ale o politykę długofalową. Deklarowane cele – szybkie wstąpienie do Unii Europejskiej i do NATO, są niemożliwe do zrealizowania, a obecny kryzys jeszcze tę politykę utrudni. Nie jest bowiem tajemnicą, że przyjęcie państwa takiego jak Ukraina do Wspólnoty musi być poprzedzone reformą choćby wspólnej polityki rolnej, ale też polityki budżetowej w tym funduszy spójności. Dzisiejszy spór o artykuły rolne tylko te reformy utrudni i w efekcie wydłuży drogę Kijowa. Przede wszystkim z tego powodu, że naruszona została w oczach państw członkowskich wiarygodność Komisji Europejskiej jako ciała realizującego wspólnotową politykę rolną. Powinna ona to robić w taki sposób, aby nie naruszać interesów państw członkowskich. Dzisiaj, po decyzji z 15 września, trudno będzie kogokolwiek przekonać, że tak jest w istocie, a to oznaczać będzie trudniejsze negocjacje w sprawie reformy wspólnotowej polityki rolnej. Inicjując zatem spór handlowy Kijów w gruncie rzeczy szkodzi sam sobie.
Chyba że, i to jest ta druga teoria, ekipa Zełenskiego jest przekonana, iż PiS już długo w Polsce nie porządzi i trzeba w związku z tym stawiać na inny układ. Gdyby tak było, to mielibyśmy do czynienia nie tylko z błędnym odczytaniem sytuacji, zarówno jeśli chodzi o rozkład sympatii Polaków, jak i rozpoznanie gdzie usytuowani są rzeczywiści przyjaciele Ukrainy. Błędy polityczne, a nawet strategiczne, mogą być efektem braku wiedzy, choć nie jest to żadnym usprawiedliwieniem. Śledzę na bieżąco ukraińskie media i mam wrażenie, że sytuacja w Polsce jest tam przedstawiana w krzywym zwierciadle, przefiltrowana przez dziennikarzy nie skrywających swoich opozycyjnych sympatii. Pisałem już o tym wielokrotnie, iż jest to też wynik naszych zaniedbań, ale nie zmienia to faktu, że jeśli ekipa Zełenskiego czerpiąc wiedzę ze źródeł jednostronnych, podejmie błędne strategicznie decyzje, to i tak ich negatywne konsekwencje w pierwszym rzędzie odczuje Ukraina. To zresztą byłaby nie pierwsza strategiczna „pomyłka” Zełenskiego. Trzeba pamiętać, że jeszcze na dzień przed wybuchem wojny nikt w Kijowie nie słuchał ostrzeżeń Kiryło Budanowa, który mówił o tym, że wojna jest pewna i zacznie się rychło, a Zełenski i jego ministrowie byli przekonani, iż Rosjanie nie zaatakują. Nie wiemy, czy obecnie Kijów chciałby zapewne pod wpływem sugestii z Berlina, a niewykluczone, że również z Waszyngtonu, zmiany ekipy rządzącej w Polsce. Wystarczy, że niemała grupa wśród polityków PiS, pisał o tym choćby minister Waszczykowski, jest zdania, że tak jest w istocie. To pozostawi ślad i będzie niekorzystnie wpływało na nasze relacje w przyszłości. Jest jeszcze jedno możliwe wyjaśnienie tej sytuacji, o czym w sposób jednak dość niefortunny, powiedział p. Prezydent Duda porównując Ukrainę do tonącego, który walcząc o życie może pogrążyć tych, którzy chcą mu pomóc. W istocie kiedy spojrzymy na złożony przez rząd Szmychala przed kilkunastu dniami projekt budżetu na 2024 roku, to trudno oprzeć się wrażeniu, że Ukraina tonie, jest w rozpaczliwej sytuacji. Przewiduje on, że wszystkie środki, które uda się ściągnąć z podatków, zostaną przeznaczone na wojnę. Zaplanowany deficyt budżetowy wynieść ma 20,4 proc. PKB, a dług publiczny przekroczy 104 proc. PKB. Gospodarka będzie rosła – w przyszłym roku realnie, jak się szacuje, o 5 proc. (w tym ma to być 2,8 proc.), ale spadku z 2022 roku wynoszącego niemal 30 proc. nie uda się szybko odrobić. Rząd Ukrainy w ubiegłym roku zbudował prognozę (przed konferencją w Lugano), w świetle której jeśliby gospodarka rosła w tempie 7,5 proc. rocznie, to poziom z 2021 roku udałoby się osiągnąć w roku 2030. Dziś wiadomo, że jest to nierealny scenariusz tym bardziej, że wojna trwa i brak znaków, iż może szybko się zakończyć. Dziś ukraińskie państwo funkcjonuje tylko dlatego, że otrzymuje pomoc finansową z zagranicy, której Ukraina musi pozyskać w przyszłym roku 42,8 mld dolarów. Rząd planuje przejąć całość wpływów z podatku akcyzowego, co oznacza, że finansowanie remontów dróg z tego źródła spadnie do zera. Podobnie przejęte mają być wszystkie dochody z podatku dochodowego od osób fizycznych, które w części finansowały do tej pory inwestycje lokalne. Stosowny projekt ustawy już jest w Radzie Najwyższej. Rząd Szmychala uzasadniał jego złożenie tym, że gminy w sposób nieracjonalny wydawały uzyskane środki, szczególnie na Ukrainie zachodniej, gdzie w związku z wewnętrzną migracją mieszka teraz więcej osób niż przed wojną. Planuje się też wprowadzenie specjalnego podatku od zysków banków. Podjęte przez ekipę Zełenskiego działania pokazują w jak trudnej sytuacji znalazła się Ukraina, jak bardzo podatna jest w związku z tym na presje bogatych państw Zachodu, choćby Niemiec, od decyzji których zależy to czy Kijów jakiekolwiek pieniądze otrzyma. Ukraina dziś nie ma pieniędzy na podstawowe cele polityki społecznej. Emeryci w sądach już wyprocesowali od państwa odszkodowania o łącznej wartości 50 mld hrywien, a rząd na spłatę tych długów planuje przeznaczyć 100 mln. Wydatki na kombatantów mają wynieść 14,3 mld hrywien, tych pieniędzy też nie ma. Masowo zwalniani są urzędnicy różnych szczebli.
Ukraina jest niestety, co w Polsce słabo się przebija do świadomości opinii publicznej, w rozpaczliwym położeniu. Również z tego powodu, że nie docierają do Kijowa zadeklarowane na ten rok środki pomocowe ze Stanów Zjednoczonych. Nie chodzi o broń, ale pomoc finansową niezbędną, aby państw w ogóle w miarę normalnie funkcjonowało. Z informacji Ministerstwa Finansów wynika, że do tej pory nie wpłynęło 3,3 mld zadeklarowanych przez Waszyngton dolarów. W przyszłym roku, by państwo „jako tako działało”, Amerykanie będą musieli przekazać Kijowowi od 12 do 14 mld. Mechanizm jest w tym wypadku prosty. Jeśli dziś Ukraina całość dochodów, które wpływają do budżetu przeznacza na finansowanie wojny, to brak pomocy zagranicznej albo ich zmniejszenie oznaczać będzie mniejsze możliwości w tym obszarze. Nie będzie z tym łatwo, tym bardziej, że Stany Zjednoczone wchodzą w wybory prezydenckie.
Czy zrozumienie tej sytuacji, w tym motywów i stanu emocji polityków ukraińskich, zmienić winno naszą politykę? W pewnym stopniu zapewne tak, choć co do generaliów trudno liczyć na przełom. O kwestii rolnictwa jesteśmy skazani na konflikt. Ale czy zmienia się nasz rachunek strategiczny? Czy uważamy, że zagrożenie ze strony Rosji jest mniejsze albo niknie na naszych oczach. Czy stan naszych sił zbrojnych, czy szerzej, potencjał NATO na wschodniej flance, jest już tak zmieniony, iż możemy nie brać pod uwagę faktu, że dziś i w przyszłości Ukraina może wiązać znaczące siły Moskali? Nic się pod tym względem nie zmieniło. Trafne są uwagi generała Andrzejczaka, który powiedział, że jeśli Ukraina „padnie”, to abyśmy mogli zagwarantować sobie bezpieczeństwo, nie wystarczy wydawanie na ten cel nawet 5 proc. PKB. Jeśli zatem nie zmienił się rachunek strategiczny, to najlepszą receptą na to, jak wyjść z obecnego kryzysu, jest polityka powściągliwości, rozsądku i spokoju. Róbmy swoje, może z mniejszym entuzjazmem, sygnalizując jednocześnie jakie są nasze interesy i w których obszarach nie ustąpimy.
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/swiat/663382-kryzys-w-relacjach-polsko-ukrainskich