80 deputowanych Gruzińskiego Marzenia - formacji, która wygrała ostatnie wybory parlamentarne i rządzi krajem nieprzerwanie od 2012 roku - zainicjowało formalną procedurę impeachmentu prezydent Salome Zurabiszwili.
W tej sprawie ważne są co najmniej trzy kwestie. Po pierwsze trzeba pamiętać, że obecna Pani Prezydent zajmuje swój urząd dlatego, że była kandydatką rządzącej Gruzją formacji, która w ten sposób wystąpiła oficjalnie przeciw swej nominowanej. Po drugie, co ważniejsze, trzeba zwrócić uwagę na motywy tego posunięcia. Otóż Zurabiszwili udała się w podróż do państw Europy Zachodniej po to aby walczyć o utrzymanie możliwości wejścia jej kraju do Wspólnoty Europejskiej.
Tego rodzaju cel podróży nie przypadł do gustu rządzącej formacji, co spowodowało wydanie oficjalnego zakazu, zignorowanego przez Panią Prezydent. To z kolei, na tle sporu, kto odpowiada za prowadzenie polityki zagranicznej kraju, spowodowało rozpoczęcie procedury odwołania z urzędu. Aby była ona skuteczną w parlamencie wniosek musiałby zdobyć poparcie 100 posłów.
Gruzińskie Marzenie nie ma takiej siły, co oznacza, iż prawdopodobnie Zurabiszwili nie zostanie odwołana. Jej sekretarz, odpowiedzialny również za kontakty z rządem i parlamentem, rozpoczęcie procedury skomentował mówiąc, że „’Gruzińskiemu Marzeniu’ i większości (parlamentarnej – przyp. MB) przyjdzie w swoim czasie odpowiedzieć na pytanie, dlaczego, jak się wydaje, realizuje zarówno słowami, jak i czynami, przesłanie najwyższych urzędników Rosji, okupanta naszego kraju, który jest zadowolony ze wszystkiego z wyjątkiem działań Prezydenta Gruzji.”
To postawione przez Giorgi Mskhiladze pytanie jest ważne, społeczeństwo Gruzji jest bowiem nastrojone antyrosyjsko. Relacje między obydwoma państwami nie zostały przywrócone, formalnie część gruzińskiego terytorium jest okupowana przez siły rosyjskie, ale nie zmienia to faktu, że społeczeństwo głosuje, dając jej parlamentarną większość, na formację oskarżaną przez wielu o uprawianie polityki promoskiewskiej. Można nawet powiedzieć, że mamy do czynienia z czymś co można określić mianem Syndromu Gruzji, kiedy nastroje są antyrosyjskie, ale nie wynika z nich gotowość do rewizji dotychczasowej, w głównych zarysach, prorosyjskiej polityki.
Josep Borrel po swej niedawnej wizycie w Tbilisi napisał, że „drzwi Unii Europejskiej pozostają otwarte dla Gruzji” i „ma nadzieję” iż jej władze nie popełnią „historycznego błędu”. Te słowa należy odczytać w kategoriach ostrzeżenia, zwróceniu uwagi, że taki stan rzeczy nie będzie wieczny, skłonność do przyjęcia Gruzji do Unii, jeśli obecna linia polityczna będzie kontynuowana, nie musi być wieczna.
Przykład Gruzji jest o tyle ważny, iż pokazuje, że można granicząc z Rosją i będąc państwem ze swym sąsiadem skonfliktowanym uprawiać politykę, obiektywnie rzecz biorąc, która jest na rękę Moskalom. Z pewnością osłabiającą jedność Zachodu, utrudniającą politykę sankcji i ułatwiającą ich obchodzenie. Jakie są korzenie, tej pozornie niekonsekwentnej postawy. Oczywiście działają siły w rodzaju agentury, możliwe są też powiązania korupcyjne czy kompromaty, które Rosjanie mają na przedstawicieli elity. Ale dlaczego społeczeństwo regularnie popiera partię Gruzińskie Marzenie? Gruzini, zaryzykuję taką tezę, uznali, że zostali „strategicznie porzuceni” przez Zachód w 2008 roku. Podjęte za czasów Saakaszwili reformy, maksymalne zbliżenie ze Stanami Zjednoczonymi w kwestiach wojskowych, z Europą w obszarze politycznym, nie dało w momencie próby ani gwarancji bezpieczeństwa, ani wsparcia, ani nawet, co przewidywał tzw. Plan Sarkoziego, rozpoczęcia rozmów w sprawie statusu Abchazji i Osetii, z formalnego punktu widzenia terenów należących do Gruzji. Ten szok, który Gruzini wówczas przeżyli, wpłynął na ich preferencje wyborcze i zaowocował głosowaniem, co stało się już pewną normą, na formację mniej zachodnio-entuzjastyczną, bardziej pragmatyczną i ostrożną w swej polityce. Piszę o tym, bo jest to ważna lekcja, której Zachód, jak sądzę nie przemyślał. Nie przemyśleliśmy jej również w Polsce, co jest tym bardziej smutne, że podobne zjawisko może mieć też miejsce na Ukrainie. My przywykliśmy myśleć, iż podziały między Ukraińcami a Rosjanami są już obecnie tak głębokie, że przez pokolenia nie uda się ich zasypać. Tak zapewne jest, ale to jeszcze nie oznacza, że każdy rząd w Kijowie automatycznie musi uprawiać politykę antyrosyjską, konfliktu z Moskwą, utrzymywania znaczącego potencjału militarnego niezbędnego po to aby powstrzymywać Federację Rosyjską i trwałego wiązania znaczącej części potencjału wojskowego Moskali. Tak być wcale nie musi i przykład Gruzji jest najlepszym na to dowodem.
W Polsce utrzymuje się też naiwne przekonanie, że jeśli Zachód zmieni swą politykę wspierania Ukrainy (finansowego i wojskowego), to rząd w Kijowie, pozbawiony realnej możliwości kontynuowania oporu, będzie musiał przyjąć niekorzystne, i tak postrzegane przez społeczeństwo, warunki zakończenia wojny. Nawet jeśli tak się stanie, co jeszcze nie jest pewne, to warto się zastanowić jakie dla nas mogą być konsekwencje tego rodzaju zwrotu. Jaka będzie reputacja Zachodu w oczach Ukraińców? Jak społeczeństwo i wyborcy na Ukrainie ocenią ekipę, która tego rodzaju porozumienie, niewiele w zamian uzyskując, poprze? Sytuacja zapewne wyglądałaby inaczej gdyby Kijów, uzyskał realne zapewnienia o przyjęciu do NATO, jeśli wojnę uda się zakończyć i znaczące gwarancje szybkiej odbudowy. Ale nic takiego się nie stało – przed Ukrainą nie ma wizji wejścia do Sojuszu Północnoatlantyckiego, odbudowa też chyba nie będzie szybka, bo Unia Europejska zaproponowała 50 mld euro (pożyczki i dotacje) przez najbliższe 5 lat. Problem polega wszakże na tym, że dzisiaj szacowane koszty odbudowy to ok. 400 mld dolarów, a propozycja Brukseli jest obecnie najbardziej szczodrą.
Jeśli zatem społeczeństwo ukraińskie poczuje się oszukane przez Zachód, niezadowolone z warunków zakończenia wojny, to w Kijowie może wystąpić „syndrom gruziński” i do władzy dojść ekipa mniej entuzjastycznie nastawiona do idei możliwie bliskiej integracji z Zachodem. Tego rodzaju ryzyko ogranicza swobodę manewru Waszyngtonu i innych państw naszego systemu sojuszniczego wobec Ukrainy. Politycy w Kijowie mają tego świadomość i celowo grają tymi kartami.
A zatem ani Ukraina nie ma pełni swobody politycznej, ani też, wbrew potocznym mniemaniom, nie ma jej też Zachód, który musi myśleć o tym aby w wyniku wojny „nie utracić” sojusznika. Dlaczego jest to istotne? Ze względu na sytuację NATO. Możliwym scenariuszom ewolucji Paktu Północnoatlantyckiego w perspektywie kilku najbliższych lat artykuł na łamach Foreign Policy poświęcił Jo Inge Bekkevold były dyplomata, obecnie pracujący w Norwegian Institute for Defence Studies. W jego opinii NATO, reagując na wojnę, zwarło szeregi i jest dziś sojuszem, z politycznego punktu widzenia, bardziej spoistym, silniejszym i zdolnym do wspólnego działania. Rozpoczęło też przebudowę swych zdolności wojskowych, znacznie osłabionych w wyniku polityki rozbrojeniowej, kiedy sądzono, że wojny przyszłości będą krótkotrwałymi operacjami stabilizacyjnymi.
Teraz jest rzeczą oczywistą, iż tak być nie musi, a to oznacza konieczność zbrojeń, uzyskania zdolności do projekcji siły i sformułowania nowej doktryny wojskowej Sojuszu. To zaś są działania które nie tylko wymagają czasu i gigantycznych nakładów, ale również determinacji i konsekwencji. A to oznacza, iż nie możemy jeszcze mówić, że NATO „wyszło na prostą”, jest sojuszem, który odzyskał zdolność do skutecznego odstraszania Rosji i reagowania na inne zagrożenia. Jesteśmy na początku tego procesu i należy mieć świadomość istniejących zagrożeń.
Bekkevold widzi trzy, potencjalnie groźne dla Sojuszu Północnoatlantyckiego, scenariusze. Pierwszym jest „europejskie NATO”, co nastąpi, kiedy Stany Zjednoczone faktycznie przesuną swoje zainteresowanie na politykę powstrzymywania Chin w Azji i uznają, że Europa jest wystarczająco zamożna i liczna aby bronić się samodzielnie. Drugim jest przesunięcie uwagi całego NATO, wraz z liczącymi się graczami europejskimi w rodzaju Francji czy Wielkiej Brytanii, na sprawy związane z rachunkiem sił wokół Tajwanu. Tego rodzaju scenariusz „wyczerpałby zasoby europejskich członków do granic możliwości, naraziłoby Europę na rosyjskie awanturnictwo i potencjalnie spowodowałby nieporozumienia wśród europejskich sojuszników. Szczególnie państwa członkowskie z Europy Wschodniej byłyby prawdopodobnie bardziej zainteresowane odstraszaniem Rosji niż równoważeniem Chin.” I wreszcie trzecia opcja – „rozdrobnione NATO to scenariusz, w którym Stany Zjednoczone pozostają zaangażowane w obronę Europy, ale sojusznicy nie realizują już jednej, spójnej strategii – ze względu na różne postrzeganie zagrożeń, rozbieżne interesy nowych członków lub wewnętrzne naciski polityczne.” To oznacza, że Południe Europy myśli o sytuacji w basenie Morza Śródziemnego, Północ dzieli swą uwagę na obszarze Dalekiej Północy i Bałtyku a Niemcy nie są w stanie podjąć decyzji. Z grubsza ten scenariusz opisuje stan obecny. Ryzyko polega na tym, że nie będziemy w stanie dokonać niezbędnych zmian i inercyjnie kontynuować będziemy bieżącą linię. Ryzyko sprowadza się właśnie do tego, że w wyniku wewnętrznych blokad państwa tworzące Sojusz Północnoatlantycki nie zbudują nowego konsensusu, niezbędnego aby reagować na zachodzące zmiany.
O podobnych „scenariuszach ryzyka” piszą na łamach Foreign Affairs Liana Fix i Michael Kimmage. Ich zdaniem złe „rozegranie wojny” na Ukrainie może prowadzić do dramatycznych skutków dla interesów Zachodu. Przede wszystkim z tego powodu, że Putin atakując Kijów obstawiał nie tylko szybkie załamanie woli oporu Ukraińców, ale również, a może przede wszystkim sądził, że Zachód jest słabszy i bardziej podzielony niż to się okazało w rzeczywistości. W efekcie popełnił dwa strategiczne błędy, ale to oznacza również, iż to jak Rosja postrzega samą siebie związane jest z przebiegiem wojny na Ukrainie, co pozostaje w bezpośredniej relacji ze wsparciem Zachodu.
Gdyby Stany Zjednoczone i inni członkowie NATO stracili cierpliwość wobec Ukrainy, Kreml mógłby ogłosić wojnę strategicznym triumfem, nawet jeśli Rosja nadal byłaby pogrążona w konflikcie na Ukrainie, i mogłoby to być postrzegane na całym świecie jako triumf Moskwy
— argumentują. A zatem, będąc w 19 miesiącu wojny Zachód, przede wszystkim Stany Zjednoczone, już nie może jej przegrać. Konsekwencją byłoby zakwestionowanie jego globalnej roli.
Nie mniej groźnym jest scenariusz, w świetle którego poparcie Ameryki dla Ukrainy słabnie, a powstałą w ten sposób lukę, wypełniają państwa europejskie. Abstrahując od ograniczonych możliwości oznacza to powstanie pęknięcia między Stanami Zjednoczonymi a Europą, czego konsekwencją może być śmierć NATO. Jeśli ziści się scenariusz odwrotny, tj. Europa straci zapał i przestanie pomagać Ukrainie a Ameryka będzie kontynuowała swą dotychczasową linię, to wówczas będziemy mieć do czynienia również z podziałem atlantyckim, „wzbogaconym” o dodatkową linię pęknięcia bo trudno zakładać aby Wschód NATO bezczynnie przyglądał się temu. Każdy z tych scenariuszy – Europa skonfliktowana ze Stanami Zjednoczonymi na tle kontynuowania wsparcia dla Ukrainy, lub Europa skonfliktowana sama ze sobą z tych samych powodów, może okazać się zabójczy dla Paktu Północnoatlantyckiego, który i tak będzie miał sporo problemów związanych ze zwiększeniem budżetów na obronność.
Jak napisał dziś „Financial Times”, Europa w poprzednich dwóch dziesięcioleciach wykorzystała „dywidendę pokoju” - czas kiedy mogła przeznaczać mniej środków na siły zbrojne, rozbudowując wydatki na cele społeczne – ochronę zdrowia, edukację i politykę społeczną. Teraz musi dokonywać bolesnych wyborów – albo bezpieczeństwo albo dotychczasowy standard świadczeń publicznych. Nie ma na to wielkiej ochoty, zwłaszcza jeśli mówić o państwach z zachodu naszego kontynentu. Nie ma też możliwości pozyskanie dodatkowych środków. Wiele rządów i cała klasa polityczna stoją dziś wobec dylematu albo – albo, a starzejące się społeczeństwa Zachodu nie postrzegają perspektywy pogarszającej się służby zdrowia w kategoriach atrakcyjnej opcji.
To wszystko razem wzięte oznacza, że NATO i Zachód, znajdując się w fazie bolesnej transformacji swego głównego sojuszu wojskowego potrzebują przede wszystkim czasu. Procesy podejmowania decyzji politycznych, przekonywania własnych społeczeństw do zmiany polityki wydatkowania środków publicznych są z natury powolne. Odbudowa zdolności wojskowych, w najlepszym wariancie, zajmie kilka najbliższych lat. To oznacza, że Zachód, choć brzmi to cynicznie, potrzebuje Ukrainy i tego, że dziś jej siły zbrojne wiążą potencjał militarny Rosji, uniemożliwiając Moskwie jakiekolwiek działanie wymierzone w interesy Zachodu.
Przykład losu Ukrainy pozwala odbudować wzruszoną jedność państw NATO i powoli zmieniać preferencje wyborców. Czas jest też potrzebny aby zbudować nową strukturę bezpieczeństwa, powiększyć i zaopatrzyć w nowy sprzęt własne siły zbrojne. Powojenna polityka Ukrainy, zwłaszcza to czy państwo to będzie przez lata wiązać rosyjski potencjał, też ma zasadnicze znaczenie z perspektywy zdolności NATO na wschodniej flance. To zaś oznacza, że Stany Zjednoczone, Polska i cały Zachód nie mogą przesadzić z presją wywieraną na Kijów i społeczeństwo Ukrainy, bo ryzykują zaistnienie „syndromu Gruzji”. Wówczas pokój na który będziemy nalegać może okazać się groźny przede wszystkim dla nas, bo Rosjanie, zwolniwszy część swego potencjału zaangażowanego dziś na Ukrainie będą w stanie przejść do drugiego etapu rozgrywki do którego my nie będziemy gotowi.
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/swiat/662293-o-ryzyku-syndromu-gruzinskiego-na-ukrainie