Do Kijowa przyjeżdża Antony Blinken. Niewiele wiadomo o celu jego wizyty - amerykańska prasa milczy na ten temat - ale wydaje się oczywiste, że ma ona związek z obecną fazą wojny na Ukrainie.
Podróż Blinkena na Ukrainę
Korespondent amerykańskiej stacji radiowej NPR donosi z Kijowa, że wizyta ma miejsce „w przełomowym momencie” konfliktu na Ukrainie. Pewną wskazówką, czego spodziewają się władze w Kijowie, są niedawne wypowiedzi Dmitrija Kułeby, kierującego tamtejszym MSZ, który w rozmowie z jedną ze stacji radiowych powiedział, że „jest bardzo mało prawdopodobne”, aby jakiekolwiek rozmowy pokojowe z Rosją mogły się zacząć w najbliższym czasie, a „Putin nie jest człowiekiem, z którym można się poważnie porozumieć”. Te deklaracje nie wydają się przypadkowe, zwłaszcza, że niedawno mieliśmy do czynienia ze spotkaniem Putin – Erdoğan w Soczi, które nie przyniosło przełomu w sprawie tzw. korytarza zbożowego, ale zbieżność w czasie podróży Blinkena z tymi rozmowami jest zastanawiająca.
Równie symptomatyczne wydają się ostatnie informacje generała Tarnavskiego, dowodzącego zaporoskim odcinkiem frontu, w świetle których podległe mu oddziały przełamały najsilniej ufortyfikowany pierwszy pas umocnień wzniesionych przez Rosjan w ramach tzw. Linii Surowikina, poszerzają kontrolowany obszar i przygotowują się do ataku na drugi, słabszy już ponoć, pas umocnień. Towarzyszą temu doniesienia o tym, że Rosjanie rozpoczęli przygotowania do ewakuacji Tokmaku, ważnego węzła komunikacyjnego, a także informacje, iż ich siły są tak wyczerpane, że nie mają zdolności do przeprowadzania kontrataków. Rzeczywiście, w ostatnich dniach mniej jest doniesień, aby Moskale przeprowadzali kontruderzenia. Wydaje się, że perspektywa zdobycia Tokmaku przez siły ukraińskie wydaje się realną, ale czy plan strategiczny, którego celem było „rozcięcie” sił rosyjskich na dwie części po tym, jak oddziały ukraińskie dojdą do morza uda się zrealizować? To ostatnie nie jest już takie pewne i dlatego coraz częściej w zachodnim środowisku eksperckim pojawiają cię pytania: co dalej?
Współpraca Rosji i Korei Północnej
Są one o tyle zasadne, że Financial Times informuje o zacieśniającej się współpracy wojskowej Rosji i Korei Płn. Jest to bezpośredni wynik niedawnej wizyty ministra Szojgu, ale sprawy mają się poważnie, bo zapowiedziano już podróż Kim Jong Una do Władywostoku, gdzie ma się on spotkać z Putinem. Reżimowe media w Korei Płn. dużo też piszą o tym, że Kim wizytował w ostatnim czasie północnokoreańskie fabryki broni. Do tej pory, jeszcze w zeszłym roku, pojawiały się informacje o tym, że Grupa Wagnera zaopatruje się w Pjongjangu, a także opinie o relatywnie niewielkiej skali współpracy Moskwy z północnokoreańską satrapią. Teraz sprawy wyglądają znacznie poważniej, skala dostaw, zarówno amunicji, jak i systemów rakietowych, może być znacznie większa. Dziennikarze piszą też o tym, że Waszyngton „wysłał poważne ostrzeżenie” do Kima, że Korea Płn. poniesie konsekwencje, jeśli zacznie dostarczać broń Moskalom. Ale wydaje się, że tego rodzaju ostrzeżenia nie podziałały, a nawet można mówić o pogłębiającej się współpracy. Jej potwierdzeniem miałaby być niedawna propozycja sformułowana przez Szojgu w trakcie jego wizyty, aby marynarka wojenne Korei Płn., wzięła udział we wspólnych rosyjsko – chińskich manewrach morskich. Źródłem tych informacji są południowokoreańskie służby wywiadowcze, należy je zatem traktować poważnie. Są one potwierdzeniem obaw, które już od pewnego czasu są formułowane w amerykańskim środowisku eksperckim, iż jednym z następstw wojny będzie ukształtowanie się trójkąta, a raczej czworokąta państw rewizjonistycznych Chin – Rosji – Korei Płn. i Iranu, których porozumienie trudno będzie rozbić.
Osobną kwestią jest to, jak północnokoreańskie dostawy sprzętu i amunicji dla rosyjskich sił zbrojnych mogą wpłynąć na przebieg konfliktu. Niedawno Dmitrij Miedwiediew, były prezydent i wiceszef rosyjskiej Rady Bezpieczeństwa, informował, że rosyjskie siły zbrojne od początku roku podpisały 280 tys. kontraktów z chcącymi pójść na front. Inne informacje potwierdzają to, że rosyjskie władze nie mają zamiaru przestać wysyłać nowych oddziałów do walki. Media piszą o tym, że administracja wojskowa otrzymała dostęp do elektronicznej bazy komorników sądowych. W tym wypadku chodzi o to, aby tym, którzy nie spłacają długów (mają też zakaz opuszczania kraju) proponować kontrakty wojskowe, dzięki którym mogliby oni rozwiązać swe problemy finansowe. Inne doniesienia wskazują na to, że Rosjanie chcą pozyskać zagranicznych najemników, prowadzą np. akcję werbunkową na Kubie. Wszystko to razem wzięte wskazuje na to, że Moskwa nie ma zamiaru negocjować, wręcz przeciwnie, może dążyć do przechwycenia inicjatywy operacyjnej i przygotowywać się do kolejnej ofensywy.
Pułkownik Richard Kemp, w przeszłości oficer sił brytyjskich, dziś komentator dziennika The Telegraph, pisze, że tak jak Niemcy wiosną 1918 roku, w marcu, rozpoczęli Kaiserschlacht, ofensywę na osłabione długotrwałą wojną na wyniszczenie linie francusko – brytyjskie, tak Putin może zimą tego roku rozpocząć podobne działania. Te historyczne analogie są do pewnego stopnia chybione, bo Berlin był w stanie rozpocząć ostatnią swą operację zaczepną w czasie I wojny światowej po tym jak zawarł z Rosją pokój co pozwoliło mu uwolnić znaczne siły i przerzucić je na Zachód, ale kwestia zasadnicza, a mianowicie pytanie o dalsze koleje wojny, a zwłaszcza kiedy i na jakich warunkach może się ona zakończyć nadal jest otwarta.
Tym bardziej, że ostatnie doniesienia z Ukrainy, informacje o wzmożonych kontrolach administracji wojskowej, a także „nalocie” służb na komisje lekarskie orzekające o zdolności do służby wojskowej, zostały na Zachodzie odebrane w kategoriach pierwszych wyraźnych problemów Kijowa z mobilizowaniem zasobów ludzkich aby być w stanie kontynuować wojnę. Jeśli Rosjanom uda się zbudowanie i wyposażenie kolejnej armii, a Ukraina będzie miała z tym problem, to sytuacja może się zacząć zmieniać na jej niekorzyść.
Poparcie dla polityki wojennej Bidena
Z tego też powodu z ostrą krytyką dotychczasowej ostrożnej linii Bidena występują zwolennicy twardszej linii argumentujący, że wojna na wyniszczenie nie jest dobrą, dla Ukrainy i Zachodu, opcją. Walter Russell Mead pisze na łamach The Wall Street Journal, że strategiczna cierpliwość i ostrożność Bidena „nie działa” i nie prowadzi do osiągnięcia pożądanego rezultatu, jakim jest utrzymanie amerykańskiej roli w świecie. Ta będzie podlegała osłabieniu, jeśli Rosja wojnę na Ukrainie wygra. To pierwszy argument Meada. Obecna administracja skaluję dostawy dla Ukrainy przede wszystkim z tego względu, że obawia się eskalacji. Gdyby ten argument wyabstrahować z szerszego kontekstu, to brzmi on, dowodzi amerykański ekspert, ostrożnie. Tylko, że właśnie kontekst decyduje o tym, iż w dłuższej perspektywie okaże się ona nieskuteczną. Dlaczego? Otóż, jak zauważa, Ukraina jest uzależniona od dostaw z Zachodu a te zaś, jak to w demokracjach bywa, w sposób bezpośredni związane są z nastawieniem opinii publicznej, która raczej nie prowadzi wysublimowanego rachunku strategicznego, a kieruje się emocjami. Właśnie na tym polu Biden ze swą strategiczną powściągliwością może przegrać. Powód jest prosty. Jeśli Rosja jest „imperium zła”, to opinia publiczna - amerykańska nie jest w tym wypadku wyjątkiem - oczekiwała będzie od władzy zdecydowanej postawy i zwycięstwa. Jeśli takiej postawy nie widać, dostawy broni i uzbrojenia są mierzone kroplomierzem, to poparcie dla kontynuowania wojny będzie malało. A zatem, jeśli Ukraina i Zachód wejdzie w przedłużająca się wojną na wyniszczenie, to polityczne poparcie opinii publicznej dla tego rodzaju polityki będzie spadało szybciej, co utrudni wzrost pomocy i zredukuje perspektywę przełomu na froncie. „Jeśli Rosja jest tak zła i groźna, że musimy pomagać Ukrainie – Mead rekonstruuje nastawienie amerykańskiej opinii publicznej - to dlaczego nie robimy wystarczająco dużo, aby pomóc Ukrainie zwyciężyć? Jeśli Amerykanie dojdą do wniosku, że strategia Bidena na rzecz Ukrainy doprowadzi do tego, co politolog Max Abrahms nazywa wieczną wojną (…), to wówczas poparcie dla polityki wojennej Bidena prawdopodobnie spadnie na długo przed tym, jak Rosja rzuci ręcznik”. Co można w taki razie zrobić, zwłaszcza, że Mead nie lekceważy zagrożenia związanego z ewentualną eskalacją konfliktu. Proponuje aby „Rosja płaciła gdzie indziej”. Chodzi o zaplanowaną i skoordynowaną akcję rugowania wpływów Moskwy z różnych miejsc na świecie. Amerykański ekspert pisze o wyparciu Moskali z Afryki, oddziaływaniu na sympatyzujące z Moskwą reżimy w Ameryce Łacińskiej czy rozpatrzenie celowości likwidacji prorosyjskiej enklawy w Naddniestrzu. My do tej listy moglibyśmy dodać i inne punkty na mapie świata, choćby Armenię, której lider oświadczył niedawno w rozmowie z włoskim dziennikiem, że „postawienie na Rosję” w polityce bezpieczeństwa było strategicznym błędem jego kraju, a dziś pojawiły się informacje, że Erywań odwołał swojego stałego przedstawiciela w ODKB, bloku wojskowym stworzonym przez Rosję. Krok ten uznać należy jako pierwsze posunięcie mogące doprowadzić do wyjścia Armenii z tej organizacji.
Inną ciekawą propozycję sformułował również na łamach The Wall Street Journal Andrew Michta. Pisze on, że „jeśli Waszyngton serio podchodzi” do konieczności realizacji strategii deterrence by denial, czyli skrótowo rzecz ujmując odstraszaniu Rosji projekcją siły na wschodniej flance, to powinien podjąć decyzję o przesunięciu do Polski, może również do Finlandii, swych sił dziś bazujących w Niemczech. Powody są co najmniej dwa. Po pierwsze utrzymywanie stałych sił jest tańsze niźli ich ciągłe rotowanie, a ponadto, jak argumentuje Michta, sojusznicy Stanów Zjednoczonych w przeciwieństwie do Polski nie kwapią się z rozbudową swych zdolności wojskowych. Francja nie rozbudowuje sił lądowych, mimo skokowego wzrostu wydatków na armię, Niemcy mają problem z realizacją zobowiązań o przeznaczeniu 2 proc. swego PKB na obronność a Brytyjczycy wręcz redukują swój potencjał. W takiej sytuacji Waszyngton, chcąc zarówno skutecznie odstraszyć Rosję jak i wysłać czytelny sygnał pod adresem swoich sojuszników, winien zacieśnić współpracę z koalicją państw, które wypełniają swe zobowiązania, a te znajdują się na wschodzie Europy i w Skandynawii. Takim sygnałem, który proponuje Michta, mogłoby być przesunięcie wojska dziś stacjonującego w Niemczech do Polski. Amerykański ekspert pisze „ Niezależnie od tego, jak rozwinie się wojna na Ukrainie, aby Stany Zjednoczone mogły zaoferować wiarygodne odstraszanie w Europie, muszą umieścić swoje stałe obiekty wojskowe tam, gdzie są pilnie potrzebne. Waszyngton powinien rozmieścić co najmniej trzy brygady bojowe na wschodniej flance NATO, z czego dwie wysłać do Polski, a jedną do Finlandii lub jednego z krajów bałtyckich. Ponadto USA muszą utworzyć w Polsce stałą siedzibę dywizji.” Nie chodzi zatem o jakąś wielką armię, która nas obroni. Dwie brygady to raczej siły pomocnicze, liczące się w ogólnych rachunku, ale nie one będą w stanie przesądzić o sile odstraszania i rezultacie ewentualnej wojny, jeśli ta wybuchnie. W propozycji Michty jest implicite zawarta jeszcze jedna, ważna myśl. Otóż w modelu docelowym główną rolę na wschodniej flance będzie odgrywała nasza 250 – tys. armia i siły państw sojuszniczych. Tak Amerykanie wyobrażają sobie architekturę bezpieczeństwa w naszym regionie, pisałem już o tym zresztą omawiając raport p. Wasser. Jednak nie ulega tez wątpliwości, że zbudowanie takich sił nie jest zadaniem prostym i wymaga czasu. Przesunięcie dwóch amerykańskich brygad byłoby, w tej konstrukcji, działaniem pomostowym, zwiększającym siłę odstraszania. Trochę mówi to o tym czy zagrożenie ze strony Federacji Rosyjskiej jest realne czy nie. Michta konkluduje swoje wystąpienie pisząc, z czym trudno się nie zgodzić, iż „Wojna na Ukrainie jasno pokazała, jak niebezpieczna jest nasza obecna runda rywalizacji między wielkimi mocarstwami, i wzmocniła podstawową zasadę odstraszania i obrony: nic nie zastąpi siły militarnej i stałej wysuniętej obecności. Punktem ciężkości dla przyszłości NATO staje się Polska. Jeśli Waszyngton chce zapewnić skuteczność europejskiego odstraszania, to rozmieszczenie sił powinno to odzwierciedlać”.
Wspólną cechą, zarówno wystąpień Meada, jak i Michty, jest przekonanie, że przedłużająca się wojna na Ukrainie, aby ją wygrać, wymagała będzie zmian w amerykańskiej i szerzej, Zachodniej, strategii. Obserwując ostatnie manewry dyplomatyczne trudno nie mieć podobnej optyki. Jesteśmy na progu wielkich zmian, zarówno jeśli chodzi o dalszy przebieg wojny, jak i kwestie strategiczne, tego jak funkcjonuje sojusz państw Zachodu. Nic nie jest jeszcze przesądzone, jeszcze nie wygraliśmy. Warto o tym pamiętać i przygotować się do nowej sytuacji.
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/swiat/661451-strategiczne-konsekwencje-przedluzajacej-sie-wojny
Dziękujemy za przeczytanie artykułu!
Najważniejsze teksty publicystyczne i analityczne w jednym miejscu! Dołącz do Premium+. Pamiętaj, możesz oglądać naszą telewizję na wPolsce24. Buduj z nami niezależne media na wesprzyj.wpolsce24.