Niemiecki dziennik „Die Welt” sporządził bardzo interesujące zestawienie w którym z jednej strony ujął publiczne deklaracje kanclerza Scholza i ministrów jego rządu w kwestii pomocy wojskowej dla Ukrainy, a z drugiej zaprezentował, ile z tego co zapowiedziano rzeczywiście dotarło.
I tak, jak argumentują dziennikarze, z wielkiego pakietu pomocy, o którym w Berlinie trąbiono w maju, kiedy Zełenski przyjechał do Scholza, pakietu wartego 2,4 mld euro, w rzeczywistości do dziś dotarło bardzo mało. Mowa była o 110 czołgach Leopard, na Ukrainę do dnia dzisiejszego wysłano ich 10, z 20 wozów bojowych Marder nie dojechał ani jeden, podobnie jak nie dostarczono ani jednego systemu obrony powietrznej IRIS-T. Zamiast ponad 26 tys. sztuk amunicji kaliber 155 mm, której, co nie jest tajemnicą, Ukraina najbardziej potrzebuje, Berlin do dzisiaj był w stanie wysłać jedynie 850 szt. Podobnie sytuacja wygląda i z innymi systemami, jedynie plan dostarczenia 11 tys. racji żywnościowych (warto pamiętać, że Ukraina ma pod bronią jak się szacuje ok. 600 tys. żołnierzy) udało się wykonać w 100 %. Co ciekawe, dziennikarze „Die Welt” zauważyli, że ze skrupulatnie prowadzonej przez niemiecki rząd listy tego co dostarczono Ukrainie i co „jest w toku” znikają niektóre pozycje, ale tylko w grupie „przygotowywanych do wysyłki”. To stało się udziałem gromko zapowiedzianych, a potem cichcem usuniętych z listy ponad 5 tys. ręcznych systemów przeciwpancernych. To, co odkryli dziennikarze w niczym nie zakłóca dobrego samopoczucia rządu w Berlinie, który uważa, że jest już trzecim, pod względem wartości, dostawcą pomocy wojskowej dla Ukrainy. Naszej wiedzy na temat tego, jak wygląda rzeczywistość w tym obszarze, nie rozszerzy też odwołanie do zestawień sporządzanych przez, i cytowanych na całym świecie, Kiel Institute for the World Economy. Jest to zapewne kwestia przypadku, ale regularnie uzupełniane raporty tej niemieckiej placówki badawczej odwołują się do deklaracji.
W ogłoszonych publicznie zobowiązaniach Berlin ma „mocne trzecie miejsce” w świecie i plasuje się zaraz po Stanach Zjednoczonych i Wielkiej Brytanii (7,5 mld euro na 74,77 mld). Piszę o tym oczywiście ironicznie, bo mamy do czynienia zarówno z wirtualną rzeczywistością a także z operacją wizerunkową na wielką skalę, w której, jak rozumiem, uczestniczy Instytut z Kolonii i uwiarygadnia niemiecką rządową narrację, która, jak się okazuje, nie ma jedynie luźny związek z rzeczywistością. W kwestii dostaw sprzętu wojskowego dla Ukrainy sprawy mają się tak jak z niemieckimi zobowiązaniami do wydawania 2 % PKB na bezpieczeństwo, polityką Zeitenwende i zdolnością do rozbudowy swych sił stacjonujących na Litwie do takich rozmiarów aby docelowo znajdowała się tam brygada. Wszystko to gruszki na wierzbie.
Rola Niemiec
W Polsce utarło się przekonanie, że „Amerykanie postawili na Niemcy”, którzy, tak jak w przeszłości, mają odgrywać rolę głównego partnera Stanów Zjednoczonych a przy okazji Berlin z błogosławieństwem Waszyngtonu uzyska to na czym najbardziej mu zależy, czyli zakonserwowanie w postaci federalizacji Unii Europejskiej swej przywódczej roli na naszym kontynencie. Istnieje takie ryzyko, zagrożenia nie należy bagatelizować, ale ci którzy głoszą tego rodzaju tezy często też uważają, że wszystko już jest przegrane, nie ma sensu się starać i dążyć do poprawienia naszej pozycji w systemie sojuszniczym Zachodu. Jest to pogląd z którym głęboko się nie zgadzam i proponuję abyśmy, jeśli chodzi o nasze zabiegi, czerpali wzór z polityki Ukrainy. Zełenski nie odniósł sukcesu w Wilnie, nie uzyskał zaproszenia do NATO, co oznacza, że kwestia kształtu przyszłego modelu bezpieczeństwa dla Ukrainy jest nadal sprawą otwartą. Ale właśnie z tego powodu zwołał niedawno w Kijowie nadzwyczajne zebranie ukraińskich ambasadorów i pracowników resortu spraw zagranicznych w toku którego wytyczył podstawowe cele dla swojej dyplomacji na najbliższych kilka miesięcy. Przedstawił on zgromadzonym 5 głównych priorytetów ukraińskiej polityki zagranicznej, z których 2 można uznać za strategiczne, a 3 kolejne za próbę budowania narzędzi na rzecz osiągnięcia celów najważniejszych.
Te dwa najistotniejsze, wokół których winny koncentrować się wysiłki zarówno dyplomacji jak i całej ukraińskiej klasy politycznej, to po pierwsze wypracowanie korzystnej dla Kijowa „formuły pokoju”, która winna zostać uzgodniona do planowanej na jesień wielkiej konferencji organizowanej przez Ukrainę, po drugie nadal trzeba dążyć do poprawy pozycji Ukrainy jeśli chodzi o kwestie wejścia do NATO i Unii Europejskiej. Przy okazji Andrei Yermak szef administracji Zełenskiego poinformował o rozpoczęciu rozmów ze Stanami Zjednoczonymi w kwestii kształtu porozumienia o gwarancjach bezpieczeństwa. Jeśli mówić o narzędziach, które mają ułatwić Ukrainie osiągniecie jej celów strategicznych to nie sposób nie zauważyć tego, ze Zełenski i jego bliscy współpracownicy, podjęli wysiłek aby tonować napięcia z sąsiadami. Ukraiński prezydent powiedział to wprost zgromadzonym dyplomatom. „Musicie studzić emocje, choć nie oznacza to milczenia” – zaapelował Zełenski, zwracając się do ambasadorów, szczególnie podkreślając znaczenie relacji z państwami z którymi Ukraina graniczy. Nie chodzi w tym wypadku wyłącznie o Polskę, niedawna wizyta ukraińskiego prezydenta na Zakarpaciu i sformułowane przezeń przesłanie, że region ten będzie jednym z motorów ukraińskiej odbudowy i rozwoju trzeba uznać za sygnał pod adresem Budapesztu. W podobnym duchu wystąpił też Daniłow, pisząc na twitterze już wprost pod naszym adresem „Dziękujemy za wszystko! Pamiętamy, kto pierwszy zaoferował Ukrainie karabin i chleb! Napięcia Wielkiej Wojny czasami powodują emocjonalne działania i słowa, ale w naszej rodzinie jesteśmy niezależni i możemy rozwiązać wszelkie nieporozumienia bez żadnej pomocy.”
Ukraińcy, będąc przecież w znacznie trudniejszej niż Polska sytuacji nie hołdują przekonaniu, że w Waszyngtonie już zdecydowano jak będzie wyglądała architektura bezpieczeństwa w naszym regionie a w związku z tym role zostały rozpisane i nie ma potrzeby maksymalizowania wysiłków. Przeciwnie, śledząc wypowiedzi polityków ukraińskich, łatwo wyrobić sobie pogląd, iż mają oni zupełnie odmienny ogląd sytuacji. Właśnie z tego względu, że nic jeszcze nie jest przesądzone trzeba się starać bardziej a nie zawodzić „wszystko stracone”. Wprost deklarują oni, że więcej o kształcie amerykańskiego systemu sojuszniczego w naszej części świata wiadomo będzie po przyszłorocznym jubileuszowym szczycie NATO w Waszyngtonie i to właśnie teraz trwają dyskusje, zarówno publiczne jak i nieoficjalne, które ukształtują tzw. pole decyzyjne. Liczą się oczywiście też, a może przede wszystkim czyny, co oznacza, że jeśli chcemy poprawić naszą pozycję, to musimy zarówno zdawać sobie sprawę z tego o co gramy jak formułować obietnice, które jesteśmy w stanie zrealizować.
Debata w amerykańskich kręgach strategicznych
Ale zacznijmy od tego, co jest przedmiotem debaty w amerykańskich kręgach strategicznych. Otóż ni mniej ni więcej tylko kształt amerykańskiego systemu sojuszniczego w Europie. Nie chodzi oczywiście o publicystyczne figury w stylu „porzucenia strategicznego” ale o to na kim Ameryka ma się oprzeć na kogo może liczyć dążąc do budowy nowego układu. Bo to, że kontynuowanie dotychczasowego modelu w nowych realiach jest niemożliwe wynika jasno choćby z lektury opublikowanego kilka dni temu obszernego raportu think tanku strategicznego RAND. Przesłanie które formułują Autorzy tego opracowania jest czytelne – w nowych realiach strategicznych, jakimi jest rywalizacja z państwami o zbliżonym do amerykańskiego potencjale wojskowym (Chiny, Rosja) i gospodarczym (Chiny), stary post-zimnowojenny model bezpieczeństwa jest niemożliwy do utrzymania. W podsumowaniu tego obszernego (240 stron) acz bardzo interesującego opracowania, które mam zamiar osobno omówić, Autorzy piszą, że „staje się coraz bardziej jasne, że strategia i projekcja siły USA bankrutują. Zadania, które naród oczekuje od swoich sił zbrojnych i innych elementów władzy narodowej na arenie międzynarodowej, znacznie przekraczają środki, którymi dysponujemy do wykonania tych zadań. Odwrócenie tej erozji będzie wymagało trwałych, skoordynowanych wysiłków ze strony Stanów Zjednoczonych, ich sojuszników i kluczowych partnerów w celu ponownego przemyślenia ich podejścia do pokonania agresji oraz przekształcenia ważnych elementów ich sił zbrojnych i postaw.”
Piszą oni, że wojna na Ukrainie powinna dla elity strategicznej Ameryki, ale również państw sojuszniczych, stać się „momentem Pearl Harbour”, czyli cezurą, punktem który oznacza rozpoczęcie zmian „na serio”, bo w przeciwnym razie przyszła wojna, której wybuch jest bardziej realny niż kiedykolwiek w przeszłości, będzie konfliktem przegranym. Połączenie dwóch elementów – konieczności przeciwstawienia się agresywnym państwom o niemałych potencjałach, jakimi są dziś Rosja i Chiny, połączone z koniecznością dokonywania projekcji siły na znaczne, liczone w tysiącach kilometrów odległości, powoduje relatywną słabość Ameryki i jej sojuszników. Tym bardziej, że trudno liczyć na sytuację w której kontynent amerykański będzie sanktuarium, nie zostanie zaatakowany. To oznacza nie tylko, że siły i zaopatrzenie trzeba będzie przewozić na znaczne odległości, ale również trzeba będzie je rozproszyć, bo realną jest nie tylko „wojna na dwa fronty” ale również konieczność obrony Ameryki. Na to wszystko Stany Zjednoczone traktowane łącznie z sojusznikami mają dziś niewystarczające siły, które szybko trzeba będzie odbudowywać. To co mnie uderzyło przy lekturze tego raportu to wyraźnie wyczuwalne przekonanie, że nie ma czasu. Choć Autorzy posługują się perspektywą roku 2030, to wyczuwalnym jest przeświadczenie, że ryzyko zaistnienia niekorzystnych scenariuszy może zmaterializować się znacznie wcześniej. Jeśli chodzi o konkretne zagrożenie, to odwołują się oni do doświadczeń wojny na Ukrainie. Rosja w przypadku Państw Bałtyckich (zagrożona jest przede wszystkim Łotwa) a Chiny wobec Tajwanu mogą wykorzystać swoją obecną „odcinkową” przewagę militarną wzmocnioną odległością jaką pokonać zmuszone będą idące z odsieczą siły sojusznicze. Chodzi o możliwość powtórzenia przebiegu wypadków, które obserwowaliśmy na Ukrainie, kiedy agresor zajmuje część albo nawet całość zaatakowanego terytorium a potem rozbudowując swe systemy obronne stawia atakujących Amerykanów i ich sojuszników w trudnym położeniu.
Aby przeciwdziałać takiemu scenariuszowi Autorzy raportu proponują przyjęcie strategi „deterrence by denial plus”. Z grubsza chodzi o to aby nie dopuścić do znaczącego wejścia wroga na nasze terytorium a potem być w stanie, kiedy wojna wejdzie w fazę o niższej intensywności, uderzając na jego zaplecze (to jest właśnie ten plus) wymusić fakt pogodzenia się przeciwnika z faktem, że wojnę przegrał. To jednak oznacza konieczność zbudowania zupełnie nowej architektury sił, ale też i predyslokowanych zasobów, w tych kluczowych, do przyszłych „stref zgniotu”.
Artykuł Andrew Michty
Podobne przekonanie odnaleźć można w artykule Andrew Michty opublikowanym w Atlantic Council. Amerykański ekspert argumentuje, że „Stany Zjednoczone potrzebują strategii dla Europy, która zabezpieczy amerykańskie interesy, a jednocześnie znacznie obniży koszty obrony Europy przez Stany Zjednoczone. Osiągnięcie tego będzie wymagało przeniesienia większości konwencjonalnego odstraszania na partnerów z NATO i, jeśli zajdzie taka potrzeba, (przeniesienia – MB) obrony zbiorowej na europejskich sojuszników, przy czym Stany Zjednoczone zapewnią parasol nuklearny i wysokiej klasy środki wspierające.” Chodzi po prostu o to, że musząc w relatywnie krótkim czasie rozbudowywać siły zbrojne, zdolność do projekcji siły i utrzymywania zaopatrzenia w realiach być może przedłużającego się konfliktu, a także kładąc nacisk na postęp technologiczny w siłach zbrojnych, który może być kluczowym czynnikiem przewagi, Amerykanie nie zrobią tego wszystkiego sami. Będą musieli sformułować nowe priorytety, skoncentrować się na wybranych segmentach i domenach. A to oznacza, że trzeba odejść od niekończących się dyskusji jaki procent PKB sojusznicy mają przeznaczać na własne bezpieczeństwo a zacząć po męsku rozmawiać o rzeczywistych zdolnościach, podkreślając konieczność podziału pracy. Amerykanie nie mogą, nie chcą i nie będą odpowiadać za wszystko. Mogą dostarczyć podstawowe i kluczowe na współczesnym polu walki efektory czy środki budujące przewagę choćby w postaci zdolności zwiadu i rozpoznania, ale kontrybucja sojusznicza będzie musiała skokowo wzrosnąć.
Michta jest w tym wypadku brutalnie szczery. Apelując do amerykańskiego establishmentu strategicznego rozwija następująca myśl - Zamiast przekonywać tych sojuszników którzy przez lata nie mogą wywiązać się z przyjętych zobowiązań, w obliczu wyzwań i ograniczonego czasu, trzeba współpracować z tymi, którzy chcą budować nowy system. Pisze on o nowej roli Państw Skandynawskich, Bałtów, Rumunii, i oczywiście Polski. Państwa wschodniej flanki, w tej konstrukcji powinny przyczynić się do stworzenia 300 tys. korpusu sił mogących w terminie do 30 dni wejść do walki, o czym zadecydowano już w Madrycie. Relację sił z Rosją poprawi możliwie silne zbliżenie NATO i Ukrainy, dlatego ruch w tym kierunku winien być jednym z celów strategicznych, zarówno Stanów Zjednoczonych jak i sojuszników z naszej części Europy. Jak argumentuje Michta „takie posunięcie radykalnie przesunęłoby rozkład sił między Rosją a NATO na korzyść Sojuszu, pozwalając Stanom Zjednoczonym skupić się na Chinach bez narażania ich interesów bezpieczeństwa w Europie.” Jednak nie miałoby sensu mówienie o „strategicznym zwrocie” w polityce Waszyngtonu wobec Europy gdybyśmy ograniczyli się wyłącznie do kroków opisanych powyżej. Stany Zjednoczone winny zmienić swoje priorytety „stawiając” na obszar Międzymorza. Nie deklaratywnie, ale podejmując działania w postaci przesunięcia swych sił zbrojnych dzisiaj stacjonujących w Niemczech na Wschód, do Polski, do Rumunii i do Finlandii. Polska winna zastąpić Niemcy w roli „państwa ramowego” w korpusie NATO-wskim obecnym na Litwie w ramach „wysuniętej obecności”, a Finlandia w ten sam sposób wymienić na Łotwie Kanadę. W ten sposób Amerykanie pokazaliby nie tylko to, że zmianie ulegają priorytety strategiczne Stanów Zjednoczonych, ale również w sposób czytelny „nagrodzili” tych sojuszników, którzy poważnie traktują swoje zobowiązania.
To, co wspólne jest w raporcie RAND jak i artykule Michty, to przekonanie, że Ameryka w nowych realiach musi radykalnie i szybko zmienić swoje priorytety, wymusić też szybkie zmiany w polityce sojuszników. Różni ich opinia na temat tego jak tego dokonać. Analitycy RAND hołdują, wprost w raporcie sygnalizowanemu przekonaniu, że ze względu na skalę wyzwań i konieczność zaangażowania gigantycznych środków, galwanizacji musi podlegać polityka „starych sojuszników” z NATO. Niemcy, Francuzi i Brytyjczycy mają po prostu więcej pieniędzy, co czyni ich ewentualne wysiłki, jeśli się na takowe zdecydują, znacznie bardziej wiarygodnymi. Michta wydaje się mieć mniej wiary w rzeczywistą skłonność Niemiec do poważnego zaangażowania się w budowę nowego systemu bezpieczeństwa, który per saldo wspierałby amerykańskie wysiłki w Azji.
Gra o nową pozycję Warszawy
Nawet jeśli teoretycznie Niemcy są państwem zdolnym do skokowego zwiększenia nakładów na bezpieczeństwo, to kwestią zupełnie odrębną jest to, czy rzeczywiście są wiarygodnym sojusznikiem Stanów Zjednoczonych. To napięcie, być może będzie w stanie wykorzystać Polska. Jednak wyłącznie wówczas, kiedy po pierwsze, nasze elity uznają, że gra o nową pozycję Warszawy w systemie sojuszniczym nie jest jeszcze zakończona i po drugie, co jeszcze ważniejsze, jeśli deklarowane zmiany w zakresie obronności (chodzi przede wszystkim o rozbudowę sił lądowych) uda się szybko realizować. To oznacza konieczność przyspieszenia, bo w obecnym tempie 250 tys. armię, nie uciekając się do sztuczek statystycznych, zbudujemy około roku 2038, co wydaje się mocno spóźnione i wówczas nie mając innego wybory Amerykanie rzeczywiście postawią na naszego sąsiada, pytanie czy ze wschodu czy z zachodu.
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/swiat/657264-niemcy-usa-polska-rozgrywka-o-nowy-uklad-sil