Dyskusja na temat docelowego modelu bezpieczeństwa dla Ukrainy oscyluje między dwoma rozwiązaniami – pierwszym określanym mianem izraelskiego i drugim, który można nazwać „wariantem niemieckim”.
Kijów chciałby, jak można sądzić na podstawie wielu wypowiedzi przedstawicieli władz Ukrainy, połączyć te dwa rozwiązania – pierwsze zakładające stabilną, traktatowo określoną i rozłożoną na lata, pomoc wojskową, której celem jest umożliwienie zbudowania armii będącej w stanie odstraszyć i ewentualnie powstrzymać Rosję z drugim, zakładającym przyjęcie kraju do NATO. Wyniki szczytu w Wilnie, zarówno deklaracje, które znalazły się w oficjalnym komunikacie kończącym to spotkanie jak i zapisy ustaleń spotkania państw G-7, wskazują, że obecnie jesteśmy na etapie realizacji „modelu izraelskiego”, ale bez szansy, na razie, aby został on uzupełniony o „wariant niemiecki”. Co oznacza odłożenie w czasie momentu przyjęcia Ukrainy do NATO (mimo pozytywnej retoryki przedstawicieli państw Sojuszu) i skoncentrowanie wysiłków na wsparciu dla jej sił zbrojnych, zarówno w postaci wysyłania sprzętu jak i przez objęcie szkoleniem w standardach Paktu Północnoatlantyckiego.
Warto byłoby jednak abyśmy rozpatrzyli negatywne i pozytywne strony każdego z tych modeli bezpieczeństwa, tym bardziej, że głos i polityka Polski w każdym z nich będzie miała znaczenie.
„Model izraelski”
Zacznijmy od „modelu izraelskiego”, którego opisowi raport opublikowany przez Stimson Center, amerykański think tank strategiczny, poświęciły Emma Ashford i Kelly A. Grieco. Warto pamiętać, że Ashford jest przeciwniczką przyjęcia Ukrainy do NATO, jej zdaniem posunięcie tego rodzaju byłoby zbyt ryzykowne z punktu widzenia amerykańskich interesów strategicznych, a to oznacza, że rozpatruje ona ten model bezpieczeństwa w kategoriach rozwiązania docelowego a nie przejściowego. Autorki opracowania przypominają, że bliska współpraca miedzy Stanami Zjednoczonymi a Izraelem, w wyniku której to państwo otrzymało do tej pory od Ameryki 158 mld dolarów pomocy wojskowej, nie datuje się od czasów powstania niezależnego państwa Żydów w Palestynie. Jest znacznie późniejsza, zaczęła się ona w latach 60-tych, formułę traktatową przyjęto dopiero w latach 70-tych i jak piszą Autorki raportu, „decyzje te wynikały z logiki realpolitik, a nie z imperatywów moralnych czy ideologicznych, a potężne w kraju lobby proizraelskie, często kojarzone z tymi stosunkami, pojawiło się dopiero w późniejszych dziesięcioleciach. Zamiast tego, związek opierał się na wartości Izraela jako sojusznika w zimnej wojnie.” Jakie zatem czynniki geostrategiczne powodowały, iż Izrael stał się uprzywilejowanym sojusznikiem Stanów Zjednoczonych na Bliskim Wschodzie? Głównie możliwość powstrzymywania w regionie wpływów ZSRR. Warto pamiętać, że sojusz amerykańsko–izraelski zinstytucjonalizował się dopiero w roku 1975, kiedy podpisano „memorandum of understanding”. W kolejnym dokumencie tego rodzaju, sygnowanym w 1981 roku, powołano kilka ciał kolektywnych takich jak Wspólna Grupę Planowania Wojskowo–Politycznego czy Wspólna Grupę na rzecz Rozwoju Gospodarczego. Wojna Yom Kippur, która wybuchła i zakończyła się w 1974 roku, w toku której siły zbrojne Izraela były w stanie odeprzeć koncentryczny atak z zaskoczenia przeważających formacji Egiptu i Izraela, ma oczywisty związek z zawartym w 1975 roku porozumieniem. Izrael był w stanie ją wygrać tylko dzięki uruchomionemu wówczas przez Amerykanów mostowi powietrznemu z pomocą wojskową, a z kolei przebieg konfliktu uzmysłowił w Waszyngtonie dwie kwestie. Po pierwsze wagę utrzymania dla regionalnej równowagi sił Izraela. Gdyby państwo to zostało pobite w 1974 roku, to dominacja ZSRR i jej sojuszników (Syria, Egipt) na Bliskim Wschodzie stałaby się faktem. Ale po drugie, co ma nie mniejsze znaczenie, Amerykanie zrozumieli w jej toku, że kluczowym dla ich interesów jest też możliwość wywierania wpływu na działania wojskowe Izraela. Trzeba bowiem pamiętać, że w drugiej fazie wojny Yom Kippur, po tym jak załamało się uderzenie pancerne wojska syryjskich oddziały Izraelskie miały otwartą drogę kontruderzenia i dotarcia do Damaszku, ale w wyniku amerykańskiej presji zrezygnowały z takiego kroku. Ashford i Grieco przypominają, że również w wyniku amerykańskiej presji siły izraelskie wycofały się w 1978 roku z południowego Libanu, a także znaczenie postawy Waszyngtonu dla zawarcia porozumienia z Camp David. A zatem „model izraelski”, biorąc pod uwagę strategiczne interesy Stanów Zjednoczonych, oznacza nie tylko wspieranie gospodarcze, technologiczne i wojskowe państwa z którym jest się w sojuszu, ale raczej budowę takich relacji, które umożliwiają wywieranie wpływu na politykę państwa będącego „biorcą pomocy”. Instytucjonalizacja współpracy, dostawy broni, transfer technologii w połączeniu z deklaracjami politycznymi są też, w amerykańskim myśleniu, formułą wzmacniającą gwarancje bezpieczeństwa. Trochę na podobieństwo, choć w innej formule, polityki polegającej na wysłaniu do państw sojuszniczych tzw. tripwire forces, sił nie dających perspektywy zmiany sytuacji w razie ataku, ale których zagłada zwiększa prawdopodobieństwo zaangażowania Stanów Zjednoczonych w ewentualną wojnę. W przypadku Ukrainy mamy w związku z tym modelem do czynienia z co najmniej kilkoma problemami, na co zresztą Ashford zwraca uwagę w rozmowie z Matthew Kroenigiem na łamach Foreign Policy. Po pierwsze, Izrael dysponuje bronią nuklearną, której nie ma Ukraina, co znacząco wpływa, jej zdaniem, na regionalny układ sił, działając na korzyść tego państwa. W przypadku relacji Rosji z Ukrainą już po wojnie będziemy mieć do czynienia z wyraźną asymetrią na korzyść Moskwy, co czyni znacznie trudniejszym prowadzenie skutecznej polityki odstraszania nie mając kontroli eskalacyjnej. A ponadto, jak zauważa, technologiczna i finansowo – wojskowa pomoc Stanów Zjednoczonych umożliwia utrzymywanie przewagi nad wrogo nastawionymi sąsiadami, którzy są w porównaniu do potencjału izraelskiej armii technologicznie zapóźnieni. Ten czynnik być może będzie odgrywał w przyszłości pewną rolę jeśli chodzi o potencjały Rosji i Ukrainy, zwłaszcza jeśli sankcje zostaną dłużej utrzymane, ale nie będziemy mieć do czynienia z przepaścią technologiczną, a nawet należy zakładać przewagę Rosji w technologiach wojskowych. A to oznacza, że czynniki odstraszania, które w przypadku Izraela okazały się skutecznymi, gwarantując utrzymanie przez lata względnej równowagi i pozwoliły na uniknięcie wielkiego konfliktu w stylu wojny Yom Kippur, w przypadku Ukrainy mogą po prostu nie działać, bo Rosja ma i zapewne będzie mieć przewagę ilościową, technologiczną, nie mówiąc już o znaczeniu broni jądrowej. A to oznacza, że mniejsze niż bezpośrednie zaangażowanie wojskowe, co jest główną cechą „modelu izraelskiego”, w odróżnieniu choćby od modelu koreańskiego, gdzie Amerykanie przez ostatnie 70 lat utrzymują znaczący kontyngent wojskowy, może w przypadku Ukrainy okazać się niewystarczającym dla skuteczności polityki odstraszania i nie gwarantuje utrzymania równowagi. Ma to też potencjalnie istotne znaczenie z punktu widzenia polityki „państwa biorcy” bezpieczeństwa w takim systemie. Z punktu widzenia Izraela, jest formułą wystarczającą, bo władze tego kraju godzą się z utratą swobody manewru i samodzielności strategicznej otrzymując w zamian wsparcie, które jest wystarczającym, aby funkcjonować względnie bezpiecznie. Ale to nie musi oznaczać, że tego rodzaju rozwiązanie sprawdzi się w przypadku Ukrainy. Przede wszystkim z tego powodu, że Rosja dysponuje bronią jądrową, jest też krajem o znacznie większych, w porównaniu z Ukrainą, możliwościach w zakresie produkcji broni i uzbrojenia. Oznacza to, że uzyskanie regionalnej równowagi będzie w tym przypadku znacznie trudniejsze i z pewnością znacznie bardziej kosztowne. Zapewne z tego właśnie powodu Waszyngton chce zaangażowania wszystkich państw grupy G-7. Ale jeśli nie ma gwarancji na to, że „model izraelski” będzie stabilizował relacje Ukraina–Rosja po wojnie, to też nie można być pewnym, iż władze w Kijowie pogodzą się z ograniczeniami, co jest naturalną konsekwencją, własnej suwerenności jeśli chodzi o zakończenie wojny i politykę wobec Moskwy w przyszłości. Z punktu widzenia amerykańskiego interesu strategicznego, a nim zajmują się w swym raporcie Ashford i Grieco, nie ulega wcale zmniejszeniu ryzyko „wciągnięcia do wojny”, a przynajmniej zablokowanie (entrapment) amerykańskiego pola manewru. Jak zauważają, „wielokrotnie zdarzało się, że izraelscy politycy rozważali podjęcie działań militarnych mogących wciągnąć Stany Zjednoczone w wojnę, na przykład izraelskie ataki przeciwko irackim instalacjom nuklearnym w 1981 r. W każdym przypadku, pomimo braku formalnej gwarancji bezpieczeństwa dla Izraela, istniejące więzi tworzyły w Waszyngtonie silny mechanizm polityczny i społeczny, który ostatecznie mógł doprowadzić do wojny.” Podobnie może być w przypadku Ukrainy, tym bardziej jeśli odstraszanie Rosji okaże się niewystarczające.
„Mniejsze zło”
Mamy zatem, w tym wypadku, kluczowe z punktu widzenia rachunku geostrategicznego pytanie, czy „model izraelski” zastosowany na Ukrainie spełni swe oczekiwania, tj. doprowadzi do sytuacji stabilizacji i równowagi już po wojnie i skutecznie odwiedzie przyszłe kierownictwo Federacji Rosyjskiej od wznowienia działań zbrojnych. Jeśli tak się nie stanie, to zaproponowane rozwiązania, właśnie przez swój niedostateczny, z punktu widzenia odstraszania, wymiar, mogą okazać się nie tylko nieskuteczne, ale paradoksalnie przyspieszać wojnę, której można byłoby zapewne uniknąć, gdyby już na obecnym etapie Ukraina uzyskała inne gwarancje bezpieczeństwa. Dlaczego? Dlatego, że po pierwsze Moskwa może odczytać tego rodzaju deklaracje w kategoriach niezdecydowania, a w związku z tym słabości Zachodu i po drugie z tego, że pomoc wojskowa dostarczana w ramach „modelu izraelskiego” może okazać się niewystarczającą i asymetria sił już po wojnie nie będzie zmniejszana. Wreszcie, w opinii Ashford i Grieco, instytucjonalizacja współpracy (umowy dwustronne) między Kijowem a państwami, które są gotowe udzielać pomocy wojskowej i ekonomicznej Ukrainie, może zmniejszyć podatność władz tego kraju na presję państw Zachodu, wywieraną po to, aby były one skłonne zaakceptować mniej optymalne ze swojego punktu widzenia rozwiązania kończące konflikt. Połączenie tych czynników może nawet prowadzić do wydłużenia wojny, bo żadna ze stron nie uzna nowej sytuacji za taką, która znacząco zmienia relację sił. Uznając, że wejście Ukrainy do NATO jest rozwiązaniem niekorzystnym z punktu widzenia amerykańskiego interesu strategicznego, Ashford i Grieco, traktują „model izraelski” w kategoriach mniejszego zła, co jednak nie musi oznaczać, iż kreowane rozwiązania okażą się optymalnymi z zagwarantują stabilny i długoletni pokój w naszej części Europy.
„Model niemiecki”
W środowisku zachodnich ekspertów strategicznych rozważany jest też „wariant niemiecki”, polegający na przyjęciu Ukrainy do NATO w takim kształcie terytorialnym w jakim ona jest teraz, oczywiście nie w toku trwającej wojny, ale już po jej zakończeniu. Analogia jest oczywista – Niemcy wchodząc w 1955 roku do Paktu Północnoatlantyckiego nadal z formalnego punktu widzenia były w stanie wojny (brak traktatu pokojowego), nie kontrolowały całości swego terytorium (istniało NRD) i miały nierozwiązane kwestie związane z reparacjami wojennymi. O wadach i zaletach „wariantu niemieckiego” zastosowanego na Ukrainie pisze na łamach Foreign Affairs Mary Elise Sarotte, profesor stosunków międzynarodowych John Hopkins University. Jest ona przeciwniczką aplikowania tego rozwiązania, ale jej argumentacja godna jest uwagi. Jak pisze, „biemiecki wariant utrudniłby, a nie ułatwił Ukrainie przywrócenie integralności terytorialnej; mógłby osłabić siłę odstraszania NATO; i podważać jedność sojuszu w momencie, gdy Ukraina najbardziej tego potrzebuje”. Stałoby się tak dlatego, że krokiem poprzedzającym wejście Ukrainy do Sojuszu Północnoatlantyckiego musiałoby być rozstrzygnięcie kwestii granicznych, na podobieństwo sytuacji między RFN a NRD, bo trzeba pamiętać, że wschodnie Niemcy miały uznane międzynarodowo granice. A zatem opcja na rzecz takiego rozwiązania, w sytuacji kiedy trudno spodziewać się szybkiego wyparcia Moskali z terenów okupowanych, musiałaby zakładać formułę akceptacji w Kijowie terytorialnego status quo, sytuacji kiedy pod kontrolą przeciwnika znajduje się nadal część terenów w świetle prawa międzynarodowego będących suwerennym obszarem Kijowa. Alternatywą jest, co nota bene z technicznego punktu widzenia jest też bardzo trudne, jakaś rozwodniona formuła art. 5 w odniesieniu do Ukrainy, co jest nie do przyjęcia ani z punktu widzenia ukraińskich elit, bo oznaczałoby to formułę członkostwa II a może nawet III kategorii. Taka opcja jest też trudna do zaakceptowania dla tych członków NATO, którzy chcieliby umocnienia, a nie osłabienia wykładni tego kluczowego dla Paktu Północnoatlantyckiego artykułu. Gdyby zaakceptować interpretację, że art. 5 działa na terenach kontrolowanych wojskowo przez Kijów, i w sytuacji ustabilizowania się linii rozgraniczenia (choćby na wzór rozwiązań koreańskich), to w praktyce mielibyśmy do czynienia z faktycznym, zaakceptowanym przez NATO podziałem Ukrainy, na który musieliby zgodzić się, co dziś wydaje się mało prawdopodobne, obywatele i władze tego kraju. Również nie wydaje się możliwe, aby Zachód zaakceptował tego rodzaju formułę i daje nam odpowiedź, dlaczego Moskwa od wielu już miesięcy mówi o uznaniu „terytorialnego status quo”. W gruncie rzeczy, jak argumentuje Sarotte, „ten model zmusiłby Ukrainę do zmagania się z gorzkim pytaniem podczas brutalnej wojny: co jest ważniejsze, członkostwo w NATO czy nadzieja na odzyskanie terytorium?”. Nie bez znaczenia, jak zauważa, jest też to, iż inna była sytuacja Niemiec w 1955 roku, kiedy kraj ten przyjmowany był do Paktu Północnoatlantyckiego, a inna jest obecna sytuacja Ukrainy. Osłabione w wyniku podziału Niemcy były partnerem bardziej „do przyjęcia” dla państw – założycieli NATO działając na rzecz ich przyjęcia, o osłabienie w wyniku utraty części terytoriów Ukrainy, oznacza wzrost stopnia jej uzależnienia od wsparcia sojuszników, co dziś jest odczytywane w kategoriach ciężaru.
Jesteśmy dopiero na początku
Czy mamy zatem do czynienia z sytuacją bez wyjścia? Czy dyskutujemy o modelach bezpieczeństwa dla Ukrainy, które mogą się „nie sprawdzić”, co oznacza przybliżenie a nie oddalenie perspektywy kolejnej wojny? Jakie rozwiązanie byłyby najlepsze z punktu widzenia bezpieczeństwa Polski?
Chcąc odpowiedzieć na te pytanie, muszę postawić kilka tez. Nie ulega, po pierwsze wątpliwości, że pełnoprawne członkostwo Ukrainy w NATO jest rozwiązaniem najlepszym. Pod jednym wszakże warunkiem – jeśli jest to opcja realistyczna, czyli mająca poparcie wszystkich państw Sojuszu. Tak jednak dziś nie jest, co oznacza, że presja na rzecz członkostwa Kijowa, gdyby okazała się skuteczną, oznaczałaby stworzenie „rozwiązań pomostowych”, a niewykluczone, że zmiany w interpretacji i rozumieniu art. 5. To z kolei prowadzi, choć nie można wykluczyć, że i tak przedłużająca się wojna uruchamia takie na razie nie ujawnione publicznie procesy, do pogłębienia podziału NATO na „starych członków,” których bezpieczeństwo jest priorytetem i „nowych” chronionych w słabszym stopniu. Tego rodzaju zmiany z pewnością nie leżą w naszym interesie. A to oznacza, że członkostwo Ukrainy w NATO tak, ale tylko w wariancie świadomej, przemyślanej i zaakceptowanej przez wszystkich decyzji a nie jako ustępstwo części państw pod presją radykałów z Europy Środkowej. Jeśli zatem dziś realia są takie, że nie ma politycznej zgody na przyjęcie Kijowa do Paktu Północnoatlantyckiego, to w grę wchodzi „model izraelski”. Nie jest on idealny, może okazać się niewystarczającym co do skali, a przede wszystkim nie ma gwarancji, że umożliwi skuteczne odstraszanie Rosji w przyszłości. Tym bardziej w sytuacji, kiedy państwa z grupy G-7 nie spieszą się z udzieleniem Kijowowi tradycyjnie rozumianych gwarancji bezpieczeństwa. W tym wypadku „trzeba brać co dają”, dbając o to, aby wsparcie Zachodu dla Ukrainy, w wymiarze wojskowym, było maksymalnie szczodre. Powód jest oczywisty – im szybciej Kijów przebuduje swe siły zbrojne i będzie w stanie utrzymać ich odpowiedni poziom liczebny w przyszłości, tym bardziej może to korzystnie wpłynąć na powojenny potencjał Ukrainy w zakresie odstraszania Rosji. Niestety może też oznaczać zamrożenie konfliktu lub jego mniej intensywną formułę, trochę na podobieństwo tego, co działo się po roku 2014. Nie jest to opcja optymalna z naszego punktu widzenia, bo utrudnia odbudowę Ukrainy, ale być może w obecnych realiach jedyna realna. To, o co należałoby zadbać, to przeciwdziałanie sytuacji eskalacji tego tlącego się konfliktu ze strony Rosji. Aby tego uniknąć, grupa państw frontowych powinna zacząć myśleć nad zbudowaniem systemu gwarantującego skokowe wsparcie Ukrainy w razie nowej fazy agresji ze strony Moskwy. Zbudowanie takiego systemu, który z jednej strony nie będzie oznaczał votum nieufności dla NATO, a z drugiej gwarantował będzie skuteczność polityki odstraszania, może okazać się trudne, ale jest, jak się wydaje, konieczne. To zaś oznacza, że jesteśmy dopiero na początku budowania modelu bezpieczeństwa dla Ukrainy i jeszcze wiele kroków będziemy musieli wykonać, aby dojść do celu.
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/swiat/655038-docelowy-model-bezpieczenstwa-dla-ukrainy