Na szczycie NATO w Wilnie i po jego zakończeniu - bo pamiętajmy, że Joe Biden poleciał do Helsinek na spotkanie z liderami państw skandynawskich - miały miejsce wypowiedzi i podjęte zostały decyzje, które wiele mówią nam o stanie nastrojów przywódców Zachodu w związku z wojną na Ukrainie.
Chciałbym zwrócić uwagę na trzy z nich: wypowiedź brytyjskiego ministra obrony Bena Wallace, ożywione debaty wśród przywódców państw NATO w związku z końcowym komunikatem, zwłaszcza dotyczącym Ukrainy pkt. 11, o których - dzięki przeciekom z kręgów dyplomatycznych ujawnionym przez media wiemy już niemało - i wreszcie warto dostrzec to, co Biden powiedział w Helsinkach.
Prezydent USA: Wojna nie będzie trwała latami
Zacznijmy od tej ostatniej kwestii. Otóż jak donosi Financial Times, amerykański prezydent w stolicy Finlandii powiedział, że jego zdaniem wojna na Ukrainie „nie będzie trwała latami”. W jego opinii Putin i Rosja nie będą w stanie, ze względu na swój potencjał i kurczące się możliwości, przeciągać konfliktu, co oznacza, iż prędzej czy później „zaistnieją okoliczności”, które skłonią rosyjskiego prezydenta do podjęcia decyzji o jego zakończeniu. Dodał przy tym, iż liczy na to, że „Ukraina zrobi znaczące postępy w swojej ofensywie i to wygeneruje wynegocjowane porozumienie gdzieś wzdłuż linii” styczności. Mamy w tym wypadku, jak na dłoni, artykułowane przekonanie, w świetle którego zbliżamy się do zakończenia wojny, a jego finałem będzie jakaś, dziś bliżej nieokreślona, formuła negocjacyjna.
Z tego, co powiedział Biden, niezależnie czy intencjonalnie czy mechanicznie, wynika też, że Waszyngton nie do końca wierzy w możliwość wyparcia przez stronę ukraińską Moskali na linię granicy z roku 2014. Byłoby dobrze, gdyby tak się stało, ale szanse na taki obrót spraw nie są wielkie. Te uwagi amerykańskiego prezydenta wiele wyjaśniają, jeśli chodzi o ogólny kontekst strategiczny i pozwalają lepiej zrozumieć podjęte w Wilnie decyzje, zwłaszcza kształt niektórych zapisów.
Zachód nie jest Amazonem
Drugą sprawą, na którą warto zwrócić uwagę, są odnotowane przez wszystkie media słowa brytyjskiego ministra obrony, który zwrócił stronie ukraińskiej uwagę - mówiąc o Zachodzie - że „nie jesteśmy Amazonem i mogliby okazać nieco więcej wdzięczności”. W tym wypadku nie chodzi o treść tej wypowiedzi - choć Ukraińcom trudno się z nią pogodzić, o czym będę pisał jeszcze - ale o to, kto je wypowiedział. Wallace i Wielka Brytania z pewnością nie prezentowali do tej pory ostrożnej, na wzór choćby Niemiec, linii w kwestii wsparcia dla Ukrainy. Na szczycie w Wilnie podpisano nota bene porozumienie między Kijowem a grupą państw NATO w sprawie tzw. koalicji F-16, która zainicjowana została właśnie przez Londyn i brytyjskiego ministra obrony. Właśnie to posunięcie Wallace’a, jak donosił The Telegraph, miało wywołać gniew w Waszyngtonie, co w konsekwencji doprowadziło do zablokowania kandydatury brytyjskiego polityka na stanowisko nowego Sekretarza Generalnego NATO.
Okazało się zatem, że wspierając Kijów trzeba zapłacić bolesną osobistą cenę polityczną, co w przypadku Wallace’a ma jeszcze ten wymiar, iż Parta Pracy ma obecnie niemal dwa razy lepsze notowania wyborcze niż Konserwatyści i są małe szanse, aby te trendy miały się odwrócić. W majowych wyborach lokalnych Konserwatyści stracili, głównie na rzecz Labour Party, 198 mandatów, co raczej zapowiada ich klęskę jesienią przyszłego roku, kiedy najprawdopodobniej odbędą się wybory do Izby Gmin. A zatem, mówiąc o braku wdzięczności Kijowa za okazane wsparcie, brytyjski polityk miał być może również na myśli wymiar osobisty, cenę, którą on sam za zaangażowanie na rzecz Ukrainy zapłacił.
Warto na to zwrócić uwagę nie tylko dlatego, że światowe media od pewnego czasu dość otwarcie piszą o narastającym rozdrażnieniu przywódców Zachodu roszczeniową postawą Kijowa, którego przedstawiciele uważają, iż wszystko im się należy i w gruncie rzeczy nie są zainteresowani tym, aby w swych kalkulacjach uwzględniać uwarunkowania, w których działa druga strona, nawet tak przyjazna dla Ukrainy, jak Wielka Brytania. Tego rodzaju postawa świadczy o niedojrzałości elit ukraińskich, ale również wiele mówi o narastającej desperacji, przekonaniu, maskowanym retoryką, iż wojny być może nie uda się wygrać. Jeśli chodzi o politykę Londynu wobec oczekiwań Kijowa, to warto też zauważyć, iż premier Sunak oświadczył, iż Wielka Brytania nie popiera tego kroku i nie przekaże Ukrainie amunicji kasetowej, której dostawy zapowiedział i ponoć już zaczął realizować, Waszyngton. Ta korekta linii Londynu, czego świadectwem jest - jak się wydaje - zarówno wypowiedź Wallace’a, jak i deklaracja Sunaka, wskazują na to, iż perspektywa zasadniczej zmiany kursu Zachodu, w tym przede wszystkim Stanów Zjednoczonych, jest ograniczona. Gdyby było inaczej, to Londyn kontynuowałby politykę presji na Stany Zjednoczone. Korekta własnej linii w tym zakresie wynika, jak można przypuszczać, z oceny sytuacji – postawy Waszyngtonu nie zmieni się w sposób zasadniczy, a za nadmierną presję może trzeba będzie zapłacić własnymi interesami, a przynajmniej osłabieniem pozycji. Już przed szczytem w Wilnie brytyjskie media pisały o tym, że sojusz amerykańsko–brytyjski, który był osią NATO, ulega osłabieniu i Joe Biden stawia na Europę, czyli w praktyce na Niemcy.
Zapisy pkt. 11
Warto w związku z tym nieco uwagi poświęcić sytuacji w czasie pierwszego dnia szczytu, kiedy dyskutowano zapisy pkt. 11, kluczowego z punktu widzenia Ukrainy. Atmosferę zaognił tweet Zełenskiego, który napisał, że zaproponowane zapisy (znana była wersja robocza oświadczenia końcowego) są „bezprecedensowe i absurdalne”. Jak informują dziennikarze The Washington Post, powołując się na przecieki od dyplomatów, którzy uczestniczyli w końcowej naradzie, to co napisał Zełenski zostało uznane za „konfrontacyjne” i według niektórych relacji amerykańska delegacja miała nawet rozważać rozwodnienie zapisów tego punktu. Gdyby tak się stało, to ostateczny kształt komunikatu końcowego byłby jeszcze bardziej rozczarowujący dla Kijowa. Inne świadectwa mówią o próbie dyskusji w ostatniej chwili sformułowań, zwłaszcza zdania mówiącego o tym, że członkostwo Ukrainy w NATO nastąpi, kiedy „Alianci się zgodzą a warunki zostaną spełnione”. Pojawiły się też informacje, w świetle których Biden miał być najwyraźniej wzburzony stanowiskiem Zełenskiego i po prostu zakończył w pewnym momencie dyskusję. Ukraińskie media [piszą też o tym] (https://www.eurointegration.com.ua/rus/articles/2023/07/13/7165711/), że sytuację wykorzystali Niemcy, którzy wprowadzili do tego punktu zapisy o stworzeniu dla Ukrainy Rocznych Programów Narodowych (Annual National Programe), które opisywały będą reformy i działania, jakie Kijów musi wdrożyć i na tej podstawie ministrowie spraw zagranicznych państw NATO będą oceniać, czy „warunki zostały spełnione”.
Co do istoty, tego rodzaju zapis jest rozłożonym na kilka dokumentów roboczych Planem na Rzecz Członkostwa (MAP), którego zniesienie miało, w świetle deklaracji choćby Jensa Stoltenberga, być dowodem na to, że wchodzenie Kijowa do Sojuszu Północnoatlantyckiego będzie jedno-, a nie dwustopniowe. W świetle zapisów deklaracji końcowej tak oczywiście nie jest, co nie zmienia faktu, iż ukraińscy komentatorzy są zdania, że sojusznicy z NATO mają świadomość, że poszli trochę za daleko i praktyka działania będzie inna niźli zapisy. Jak to będzie, tego nie wiemy, branie własnych odczuć i wyobrażeń za rzeczywistość jest w przypadku elity ukraińskiej dość typowe (w Polsce nie jest chyba inaczej), pewne jest jednak to, że akcja Zełenskiego, próba wywarcia większej presji na sojuszników, zakończyła się kompletnym fiaskiem, a osiągnięty w postaci zapisów deklaracji efekt jest gorszy niż to, co było w zasięgu Ukrainy. Wymiar psychologiczny ma jeszcze większe znaczenie, bo drugiego dnia szczytu delegacja ukraińska próbowała korygować swoje stanowisko, szef administracji Zełenskiego Yermak rozmawiał z Jakiem Sullivanem w innym tonie, ale prócz korekty retoryki niewiele to zmieniło, zresztą sama rozmowa była krótka (30 minut) i ponoć dość chłodna. Jest to dla Ukrainy o tyle trudna sytuacja, że zapisy deklaracji państw grupy G7 w kwestii gwarancji bezpieczeństwa dla Kijowa, której posiedzenie w związku z przyjazdem premiera Japonii na szczyt też odbyło się w Wilnie, są raczej opisem ram negocjacyjnych, a z pewnością nie można ich traktować w kategoriach gwarancji sensu stricto.
Czytając tekst deklaracji opublikowanej przez Departament Stanu warto zwrócić uwagę na dwie kwestie. Po pierwsze, fragment, który mówi o reakcji sygnatariuszy w reakcji na ewentualną agresję Rosji w przyszłości, zawiera zapisy o „niezwłocznych konsultacjach z Ukrainą celem określenia niezbędnych dalszych kroków”. Mowa jest też o wieloletnich pakietach pomocy wojskowej, w tym szkoleniowej, ale jak się zaznacza, „w zgodzie z naszymi odpowiednimi wymogami prawnymi i konstytucyjnymi”. Trudno to nazwać gwarancjami, raczej mowa jest o utrzymaniu dotychczasowej pomocy, zbudowaniu ram formalnych (umowy bilateralne między Kijowem a poszczególnymi państwami) umożliwiających tego rodzaju wsparcie i określających jego zakres. To nie jest nic, zwłaszcza w sytuacji, kiedy na Ukrainie formułuje się obawy, iż pomoc dostarczana w ramach formuły Rammstein ma charakter doraźny i nie ma pewności, że polityka ta będzie kontynuowana już po wojnie. Nie zmienia to jednak faktu, że gra się dopiero zaczyna i teraz ukraińska dyplomacja będzie musiała wynegocjować umowy dwustronne. Pierwszą najprawdopodobniej będzie porozumienie ze Stanami Zjednoczonymi, bo po ostatnich doświadczeniach trudno oczekiwać, aby ktoś z państw NATO, nie mówiąc już o G7, chciał uprawiać politykę presji na Waszyngton. A to oznacza, bo taka jest po prostu mechanika polityki, że mogą zbiec się w czasie co najmniej dwie kwestie: to o czym mówił Biden w Finlandii, czyli perspektywa rozmów Ukrainy z Rosją i negocjacje umowy dwustronnej między Ukrainą a Stanami Zjednoczonymi o zakresie pomocy już po wojnie, która będzie traktowana przez innych sojuszników w kategoriach rozwiązania modelowego.
I w tym miejscu warto zwrócić uwagę na jeszcze jedną sprawę. Otóż amerykański Departament Stanu publikując tekst deklaracji G7 opatrzył ją dopiskiem, iż takie państwa jak Holandia, Czechy, Hiszpania, Szwecja, Dania czy Islandia przyłączyły się do tego dokumentu. W tym gronie nie ma Polski. Powodów może być kilka, począwszy od spóźnionego refleksu naszego MSZ-u, czy zapominalstwa urzędników Departamentu Stanu. Wydaje się jednak, że możemy mieć w tym wypadku do czynienia z czym innym. Od co najmniej roku mówi się o traktacie między Polską a Ukrainą w sprawie relacji bilateralnych. Ostatnio jest o tym coraz ciszej, a po 11 lipca sprawy raczej nie przyspieszą. Ten brak polskiego akcesu może być odczytany - miejmy nadzieję, że sygnał dotrze - w kategoriach rozczarowania polskiej strony brakiem postępów w negocjacjach między Warszawą a Kijowem.
Niedojrzałość ukraińskich elit
To się zapewne niedługo wyjaśni, ale trzeba w tym kontekście poruszyć jeszcze jedną sprawę, a mianowicie niedojrzałości politycznej ukraińskich elit opiniotwórczych i politycznych. Typowym przykładem jest artykuł Michajło Tkacza, dziennikarza Ukraińskiej Prawdy, zatytułowany „Wy nie jesteście Amazonem a my nie jesteśmy poligonem”. Traktuję to wystąpienie jako egzemplifikacja pewnej linii rozumowania, która jest - w mojej opinii - groźna przede wszystkim dla interesów Ukrainy. Otóż Tkacz buduje w swoim artykule, odnosząc się do słów Bena Wallace’a następującą linię rozumowania: Ukraina walczy i ponosi dramatyczną ofiarę krwi broniąc wartości, na fundamencie których zbudowany jest Zachód. W tym sensie „Ukraińcy już udowodnili, że są gotowi umrzeć, aby być częścią demokratycznego świata i NATO. Które z państw członkowskich NATO zrobiło coś podobnego? Kto zapłacił wyższą cenę wstępu niż my?”. Co więcej, jak argumentuje, „jeśli nadszedł trudny moment dla świata zachodniego, kiedy nie jest on już w stanie lub brakuje mu odwagi, by bronić wartości, które stworzyły ten świat dla dobrobytu i wolności, a nie upadku i dyktatury, to może przedstawiciele tych krajów powinni powiedzieć tak wprost, a nie coś sugerować i szukać winnych”. W tym sensie Ukraińcy giną, aby ulice i puby Londynu nie zapełniły się weteranami bez nóg, bez rąk, bez oczu, jakich dziś można zauważyć na ulicach Kijowa (takich argumentów używa ukraiński publicysta - MB). Mało tego, „Ukraina zaufała” demokratycznemu światu w przeszłości, godząc się na Memorandum Budapesztańskie i w efekcie rezygnując z broni nuklearnej, której użyciem obecnie w każdej chwili grozi Putin. Cały artykuł w gruncie rzeczy sprowadza się do budowania formuły moralnej presji – Ukraińcy giną za wolność i demokrację, wybrali wartości Zachodu, nie odziedziczyli ich po przodkach „jak Pan panie Wallace”, Brytyjczycy mogą spokojnie żyć, bo Ukraińcy giną, Londyn już raz, w Monachium w 1938 roku, próbował realizować politykę appeasement i źle na tym wyszedł. Tkacz uznał nawet za stosowne zakończyć swoje wystąpienie pod adresem brytyjskiego Torysa przypomnieniem mu słów Winstona Churchilla. Ten nieznośny ton wyższości, moralnych uproszczeń i przekonaniu o wyjątkowości własnej ofiary jest nawet z ludzkiego punktu widzenia zrozumiały, choć trudny do strawienia, ale odsłania poważniejszy, jak sądzę, problem.
Ukraiński dziennikarz najwyraźniej nie ma pretensji do polityki elit własnego państwa, którego przedstawiciele zaakceptowali papierowe gwarancje Memorandum Budapesztańskiego, nie zastanawia się dlaczego Ukraina, jeśli chodzi o politykę zbliżenia z Zachodem, tak w czasie ostatnich 20-lat meandrowała, nie stawia oczywistych pytań czy dzisiejsza danina krwi nie jest czasem wynikiem słabego przygotowania państwa do wojny, mimo, że ta tliła się od 2014 roku. Zełenski jest z pewnością bohaterem, ale jeszcze w 2021 roku jego administracja cięła wydatki na obronność i stawiała na budowę dróg, pogłębiając zresztą uzależnienie od Białorusi (import mas bitumicznych). Takich przykładów można podać znacznie więcej, ale nie sposób oprzeć się wrażeniu, że wysokiej temperaturze wystąpienia ukraińskiego publicysty, w związku z ofiarą krwi, nie towarzyszy trzeźwa refleksja na temat sprawności własnego państwa.
Powoduje to nieprzyjemne wrażenie nie tylko zupełnie dziecinnego podejścia do polityki, niezrozumienia realiów, ale też zmusza do stawiania pytań o zdolność ukraińskiej opinii publicznej do zrozumienia i zaakceptowania bolesnego często faktu, że nic nikomu się nie należy, a na decyzje państw wpływają interesy, które mogą być zbieżne (tak jest w przypadku wspierania wysiłku wojennego Kijowa), ale nie są tożsame i z pewnością nie zdejmują z elit każdego narodu odpowiedzialności za to, w jakiej kondycji było ich państwo w godzinie próby. Jeśli przedstawiciele Ukrainy nie zrozumieją tych realiów, to w przyspieszonym tempie topniała będzie lista ich przyjaciół, a rosła grupa przyglądających się z dystansu.
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/swiat/654601-wilno-nie-jest-sukcesem-ukrainy