„Całe przedsięwzięcie zakończyło się tym, czym mogło się zakończyć, ponieważ (…) nie był to żaden zamach stanu zorganizowany po to, aby przejąć władzę, tylko porachunki między grupami. A w myśl klasycznego schematu tego typu porachunków, one zawsze kończą się jakimś porozumieniem. I tak właśnie się stało. Szczegółów tego porozumienia oczywiście nie znamy, ale one pewnie stopniowo będą się odsłaniać. W największym skrócie rzecz ujmując: bandycki Petersburg w klasycznej postaci” - mówi portalowi wPolityce.pl były ambasador RP w Rosji, prof. Włodzimierz Marciniak.
wPolityce.pl: Jak określiłby Pan to, co w minioną sobotę wydarzyło się w Rosji? Bunt, próba przewrotu, zamachu stanu?
Prof. Włodzimierz Marciniak: Najlepiej byłoby nazwać to konfliktem pomiędzy grupami rozbójniczymi: z jednej strony grupą skupioną wokół ministra obrony i szefa sztabu generalnego, a z drugiej – grupą Prigożina. Cała ta jego formacja zbrojna to są typowe „psy wojny”, kondotierzy, najemnicy – można tu zresztą używać różnych określeń, ale wiadomo, że chodzi o ludzi, dla których wojna jest sposobem życia. Nie jest żadnym nadzwyczajnym wydarzeniem, zakłóceniem życia normalnego, tylko właściwą działalnością życiową i środkiem osiągania dochodów.
Przyczyny tego konfliktu dokładniej polegały chyba na tym, że Szojgu próbował sobie podporządkować ugrupowanie Prigożyna. Chyba kilka dni wcześniej miała miejsce próba aresztowania założyciela Grupy Wagnera, zakończona niepowodzeniem.
Wtedy Prigożyn wiedział, że musi uciekać, a jedyny kierunek ucieczki prowadzi do przodu, dlatego zorganizował ten „Marsz Sprawiedliwości”, jak sam nazwał to przedsięwzięcie.
Dlaczego nazywanie tego ruchu „zamachem stanu” wydaje mi się chybione? Ponieważ w zamachu stanu chodzi o przejęcie władzy w państwie, a Rosja państwem nie jest. To po prostu konglomerat grup rozbójniczych, raczej międzygatunkowy konflikt. Często bywa, że kondotierzy wyrażają w pewien sposób nastroje społeczne. Stąd też posłużenie się hasłem „sprawiedliwość” było dość trafnym posunięciem, gdyż w Rosji jest ono dość chwytliwe.
Całe przedsięwzięcie zakończyło się tym, czym mogło się zakończyć, ponieważ tak jak mówię – nie był to żaden zamach stanu zorganizowany po to, aby przejąć władzę, tylko porachunki między grupami. A w myśl klasycznego schematu tego typu porachunków, one zawsze kończą się jakimś porozumieniem. I tak właśnie się stało. Szczegółów tego porozumienia oczywiście nie znamy, ale one pewnie stopniowo będą się odsłaniać. W największym skrócie rzecz ujmując: bandycki Petersburg w klasycznej postaci.
A jaką rolę może w tym wszystkim odgrywać Łukaszenka i Białoruś?
Szczegółów oczywiście nie znamy, a relacje są niepełne i dosyć sprzeczne. W bandyckim Petersburgu ukształtowała się taka figura – postać „moderatora przemocy”, a więc pośrednika pomiędzy różnorodnymi grupami przestępczymi, mafią, prawnikami, dziennikarzami, służbami specjalnymi, policją, biurokracją itd. I taką postacią był Putin, który ten schemat przeniósł na Federację Rosyjską. Formalnie jest prezydentem, faktycznie – moderatorem przemocy.
Dotychczas pełnił tę funkcję skutecznie, natomiast z jakichś powodów, których nie znamy, nie był w stanie lub nie chciał spełniać jej w przypadku tego konfliktu. Prigożyn jest w jakimś sensie jego tworem. Nie mogąc się z nim dogadać, nie umiejąc przywołać go do porządku, posłużono się usługami Łukaszenki. Być może on po prostu lepiej niż Putin umie takie rzeczy robić, choć oczywiście trudno to stwierdzić, bo nie wiadomo, jakie gwarancje dostał od Mińska Prigożyn i Grupa Wagnera. W gruncie rzeczy całym jego kapitałem są najemnicy i jeśli Prigożyn ich straci, to jego pozycja będzie albo słaba, albo żadna.
Nieoficjalne, ale trudne do sprawdzenia informacje są takie, że w czasie tego kryzysu Putin całkowicie usunął się w cień. Jego przemówienie nie było na żywo, wcześniej je nagrał i zostało wyemitowane, a potem, według plotek, wyjechał w ogóle z Moskwy.
W tej sytuacji chyba po prostu szefowie służb specjalnych i być może jeszcze inne wpływowe osoby skoordynowały swoje działania, zwracając się do Łukaszenki, aby rozmawiał z Prigożynem. Dlaczego do Łukaszenki? Ponieważ z Prigożynem powinna rozmawiać osoba o wysokim statusie politycznym. Jako przywódca Białorusi, Łukaszenka mógł mu jakieś gwarancje dać, a czy są one prawdziwe i czy zostaną dotrzymane – tego nie wiemy.
Takie porozumienia są chwilowe, krótkotrwałe. Zobaczymy, co będzie działo się dalej.
Frustrację narastającą w Prigożynie obserwowaliśmy właściwie już od dłuższego czasu. Z drugiej strony istnieją teorie, że sobotnie wydarzenia były „ukartowane”, były „ustawką”, którą w istocie kontrolował lub sterował Putin. Czy Pana zdaniem są to uprawnione oceny?
Zależy, jak rozumiemy określenie „ukartowane”. Można bowiem powiedzieć, że wszystko przebiegało według pewnego schematu, który określiłem jako „bandycki Petersburg”. I w tej sytuacji, w istocie, wszystko przebiegało według znanego schematu, który w tym żargonie określa się „najezd i atkat”, czyli atak i podział. Mamy więc porozumienie i podzielenie się czymś, co jest przedmiotem konfliktu. Tutaj tym przedmiotem konfliktu było dysponowanie pewną grupą zbrojną. Ponieważ dzieje się to według czytelnego schematu, można byłoby powiedzieć, że zostało to ukartowane, ale mówimy jednak o schemacie społecznym.
Mało prawdopodobne było to, że Prigożyn będzie próbował wedrzeć się do Moskwy i wyciągnąć ministra Szojgu „za fraki” z gabinetu. Tak się nie stało, za to Prigożyn wykonał demonstrację, pokaz siły, a w dodatku zrobił to w sposób całkiem błyskotliwy. Skuteczność zrobiła wrażenie.
Czy zostało to ukartowane przez Putina? Cóż, jego zachowanie także było standardowe. Putin od początku prezydentury, począwszy od katastrofy okrętu podwodnego „Kursk”, zawsze się chowa. Jego nie ma. Podobno w czasie trwania tych wydarzeń w ogóle nie podejmował żadnych decyzji i rozstrzygnięć, a jedynie czekał na efekty. Kontrolę sytuacji przejęli inni. Z drugiej strony Prigożyn, choć wystąpił jako buntownik, to w gruncie rzeczy jest człowiekiem tego systemu, tego konglomeratu grup rozbójniczych, a więc zna jego reguły i wie, jak się w obrębie tych reguł zachować, dlatego jego działania także były przewidywalne: wykonał niezwykle pokazową operację, ale w pewnych granicach. Tych granic nie przekroczył i się wycofał.
Jak na razie najważniejszym skutkiem tej „rebelii” Prigożyna wydaje mi się ujawnienie w gruncie rzeczy tego, o czym mówię – zostało to wszystko pokazane, zademonstrowane i teraz problem polega na tym, czy opinia publiczna i politycy zachodni wyciągną z tego wnioski. Dwa z nich są najważniejsze: reżim Putina nie ma żadnego poparcia społecznego, opiera się wyłącznie na inercji i braku aktywności społecznej. Po drugie: jest niewątpliwie kruchy w sensie instytucjonalnym. Choć ma pewne zewnętrzne cechy państwa, to w gruncie rzeczy, w sytuacji kryzysowej, nagle może się okazać, że nie działa. Najprawdopodobniej w ciągu tej doby większość władz regionalnych, lokalnych dowódców służb specjalnych czy policji po prostu czekała biernie na rozwój wypadków i niczego nie robili po prostu. Było porażające wrażenie bierności niemalże wszystkich i oczekiwania na coś.
Właśnie dopiero akcja Łukaszenki, prawdopodobnie po konsultacjach z kilkoma ważnymi politykami rosyjskimi, ale zapewne nie z Putinem -podkreślam: zapewne – zakończyła się powodzeniem.
Co osiągnął w ten sposób białoruski dyktator?
Paradoks sytuacji jest taki, że jedynym, który mógł rozmawiać z Prigożynem i postawić tę „kropkę nad i” był właśnie Łukaszenka – prezydent innego państwa, w dodatku, jak się wydawało, całkowicie od Rosji zależny. A tu, proszę, okazał się jakby „zbawicielem” Putina.
Jeżeli chodzi o Łukaszenkę, to pojawiały się informacje, że Prigożyn udał się na Białoruś, skąd miałby być planowany atak na Ukrainę. Czy w związku z tą domniemaną wizytą Prigożyna na Białorusi można obawiać się także jakiegoś zagrożenia dla Polski, Litwy, krajów bałtyckich czy innych państw naszego regionu?
Informacja o tym, że Prigożyn udał się na Białoruś pochodzi wyłącznie od Dmitrija Pieskowa – rzecznika prasowego Putina, który z reguły nie mówi prawdy. Mamy więc 90 proc. pewności, że nie. Dokąd udał się Prigożyn – nie wiemy. Z gwarancji udzielonych mu przez Łukaszenkę wcale nie wynika, że udał się na Białoruś. Wiemy na pewno, że w ostatniej fazie całej tej „rebelii” Prigożyn był w Rostowie nad Donem, czyli na południu Rosji. Stamtąd wyruszył dalej w jakimś kierunku, ale akurat na Białoruś jest stąd dosyć daleko, a jego oddziały zbrojne przenoszą się na tereny, gdzie wcześniej się znajdowały, a więc do okupowanego przez Rosjan obwodu ługańskiego i donieckiego. I to jest wszystko, co wiemy na pewno.
Pozostaje więc oczekiwanie na dalszy rozwój wypadków?
Wydaje mi się, że tak, że dopiero w ciągu kilku dni poznamy jakieś rezultaty całej tej prigożynowskiej awantury. Na razie jednak warto skupić się na tych już widocznych efektach, czyli pewnej demaskacji, zdarcia pewnych iluzji, które, jak mi się wydaje, były szeroko powielane przez światową opinię publiczną. To iluzje na temat natury rosyjskiego reżimu, który, jak zobaczyliśmy, opiera się głównie na bierności, bezczynności, korupcji. Z tego trzeba by wyciągnąć wnioski praktyczne.
Przeniesienia się Prigożyna na Białoruś wykluczyć nie można, ale w zasadzie nie bardzo wiem, po co Łukaszence byłby Prigożyn? Sam ma zbyt wiele problemów, żeby sprowadzać sobie na głowę taki kłopot. Dlatego, jak mówię, trzeba jeszcze poczekać.
Bardzo dziękuję za rozmowę.
CZYTAJ TAKŻE:
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/swiat/652257-marciniak-rebelia-prigozyna-nie-zamach-stanu-a-porachunki