Przed lipcowym szczytem NATO w Wilnie obserwujemy wyraźne wzmożenie dyplomatyczno-polityczne, co związane jest z decyzjami, które trzeba będzie podjąć. Na czele rozważanych kwestii stoi oczywiście sprawa Ukrainy, jej przyszłości i bezpieczeństwa. Temperaturę rozważań wzmacnia i to, że po pierwszym tygodniu kontruderzenia, kiedy siły zbrojne Ukrainy wyzwoliły z grubsza ok. 100 km² terenów, w drugim tempo kontruderzenia wyraźnie osłabło, a nawet Rosjanie lokalnie (okolice Łymanu i Swatowa) próbują przejąć inicjatywę prowadząc intensywne ataki. Wszystko to skłania do myślenia na temat ewentualnych efektów, oczywiście w wymiarze politycznym, tego co obserwujemy na froncie, a przynajmniej do rozważania scenariuszy „awaryjnych”, co zrobić jeśli stronie ukraińskiej uda się odzyskać mniej terenu niż wszyscy milcząco zakładali.
Na dokonywanie definitywnych ocen jest zdecydowanie zbyt wcześnie, amerykańscy eksperci w rodzaju Michaela Kofmana są zdania, że ofensywa może potrwać nawet 2 miesiące i dopiero jest w fazie początkowej, ale politycy posługują się innym niż wojskowi kalendarzem. W ich przypadku rytm działania wyznaczają daty zaplanowanych spotkań, w rodzaju szczytu NATO w Wilnie.
I tak Natalia Galibarenko, ukraiński ambasador przy Pakcie Północnoatlantyckim powiedziała w rozmowie z portalem politico, że jej kraj oczekuje „pewnego rodzaju zaproszenia — lub przynajmniej zobowiązania […] do przyjrzenia się ramom czasowym i sposobom naszego członkostwa”. W tym wypadku chodzi o to, że Kijów chciałby, by kwestia członkostwa Ukrainy w NATO poddana była rygorom przypominającym wchodzenie do Sojuszu Finlandii i Szwecji, a nie poprzednie fale rozszerzenia. Obydwa państwa skandynawskie rozpoczęły procedury akcesyjne bez wcześniejszego wywiązywania się z zapisów dokumentu MAP (Member Action Plan), w ich przypadku tego rodzaju procedura w ogóle nie została uruchomiona. I Ukraina w gruncie rzeczy chciałaby czegoś podobnego, np. „twardej” deklaracji o członkostwie w Sojuszu Północnoatlantyckim kiedy zakończy się wojna.
Słowa Bidena
Wydaje się, że tego rodzaju procedurze przeciwny jest Joe Biden, który niedawno pytany przez polskiego dziennikarza powiedziała, że „nie będzie ułatwiał” ukraińskiej drogi do NATO, co może być odczytane jako niechęć do przyjęcia specjalnego (bez MAP) trybu. Kijów gra twardo. Zełenski zagroził nawet, że nie przyjedzie do Wilna tylko po to aby „zrobić sobie rodzinną fotografię”. Ale w wywiadzie Galibarienko najciekawsze jest to, co ukraińska ambasador mówi na końcu. Otóż jej zdaniem brak zaproszenia do Sojuszu dla Ukrainy będzie „złą wiadomością” ale „nie końcem świata”. Jak zaznaczyła „jeśli nie dzisiaj… to może jutro, za rok w Waszyngtonie, kto wie?” Wynikałoby z tego, że Ukraina boksując w tym dyplomatycznym starciu znacznie powyżej swojej wagi ma świadomość tego, iż nie zrealizuje w Wilnie planu maksimum.
Nie zmienia to jednak faktu, że mamy do czynienia z niezwykle interesującymi nowymi konfiguracjami i aliansami politycznymi. Brytyjski The Telegraph informuje, że prezydent Macron, który przez lata był przeciwnikiem zbliżenia Ukrainy i NATO teraz rewiduje swoje stanowisko, co oznacza, iż teraz Paryż mówi tak, jak Polska i państwa Europy środkowej a jego pozycja, jak zaznaczył anonimowo jeden z dyplomatów „jest bliższa Polsce niż Niemcom”. Powołując się na przecieki z francuskich kręgów rządowych dziennik rekonstruuje linię rozumowania Macrona. Oparta jest ona na dwóch przesłankach w sposób bezpośredni związanych z obecną fazą wojny.
Nadzieje w Moskwie
Otóż jasna deklaracja państw NATO na temat członkostwa Ukrainy niweluje do zera żywione w Moskwie nadzieje, iż kontynuowanie wojny blokuje niekorzystny z rosyjskiej perspektywy strategicznej rozwój wydarzeń jakim byłoby wejście Kijowa do bloku wojennego Zachodu. Jeśli bowiem ta sprawa zostałaby przesądzona, to Kreml stanąłby w obliczu bolesnego dylematu – czy kontynuować wojnę, co wiąże się z dużymi stratami i wyrzeczeniami, a przez to ogromnym ryzykiem politycznym? Pytanie tylko po co, skoro główny jej cel, jakim jest niedopuszczenie wejścia Ukrainy w orbitę wpływów Zachodu, byłby już poza zasięgiem Moskwy. Ale w tej francuskiej kalkulacji strategicznej jest jeszcze drugi, warty dostrzeżenia element. Otóż Macron zakłada, co zresztą wydaje się słuszne, że czytelna perspektywa członkostwa wpłynie korzystnie na zdolność Kijowa do rozpoczęcia ewentualnych rozmów pokojowych. A zatem z francuskiego punktu widzenia zaproponowanie członkostwa Ukrainie w NATO miałoby być narzędziem użytecznym, jeśli myślimy o zakończeniu wojny. Czy te rachuby są uprawnione to zupełnie inna kwestia, warto jednak odnotować te zmiany w europejskim rozkładzie sił.
Przyszłość NATO
Wydaje się, że w przeddzień szczytu w Wilnie coraz więcej dzieje się też w kwestii przyszłości Sojuszu Północnoatlantyckiego, w szczególności polityki jego europejskiej części. Przede wszystkim z tego powodu, że decyzje o charakterze strategicznym, również i finansowym, trzeba podjąć a jak napisali w specjalnym raporcie dziennikarze portalu politico, odbudowa militarnych zdolności państw europejskich to na razie „więcej gadania niż działania”. Zobaczmy jak to wygląda z punktu widzenia nakładów na bezpieczeństwo. Tej kwestii nieco uwagi poświęcili na łamach Foreign Policy Bradley Bowman i Jack Sullivan z think tanku Defence of Democracies. Ich interesujące spostrzeżenia sprowadzają się w gruncie rzeczy do zestawienia optymistycznej narracji w świetle której europejscy członkowie NATO zwiększają nakłady na obronność z twardymi danymi na ten temat. Mam do czynienia, jak piszą, ze wzrostem nakładów o 350 mld dolarów od szczytu w Walii w 2014 roku a w 2022 roku realnie wydatki państw Sojuszu na obronność wzrosły o 2,2 %, ale nie zmienia to faktu, że tylko 7 z 31 członków NATO spełnia obecnie przyjęte w Walii kryteria wydawania 2 % swego PKB na zbrojenia. Na czele są Stany Zjednoczone wydające 3,46 % swego PKB na obronność, a pozostała szóstka to państwa europejskie. Tylko, że trzeba wziąć pod uwagę, piszą amerykańscy eksperci, iż w skład tej „szóstki” wchodzą Państwa Bałtyckie, które łącznie mają budżet wojskowy w wysokości 2 mld dolarów. Nie lekceważąc determinacji Bałtów nie można poważnie twierdzić, iż ich wkład znacząco zwiększą zdolności europejskich państw Sojuszu Północnoatlantyckiego. Z grupy 5 krajów członkowskich NATO (wyłączając Stany Zjednoczone), których PKB przekracza bilion dolarów rocznie w bieżącym roku tylko 2, czyli Francja i Wielka Brytania, być może spełnią kryteria wydawania 2 % na obronność W przypadku pozostałych 3 luka jest zbyt duża, aby móc obecną sytuację szybko zmienić. Hiszpania wydaje 1,09 %, Kanada 1,29 % a Niemcy 1,49 %. Jak piszą Bowman i Sullivan:
Gdyby tylko te pięć głównych gospodarek dotrzymało swoich zobowiązań w zakresie wydatków na obronę, podniosłoby to wspólne budżety wojskowe NATO o ponad 61 miliardów dolarów rocznie.
I to, a nie wysiłek Polski, Bałtów i Grecji, kształtuje realny obraz sytuacji Sojuszu Północnoatlantyckiego przed wileńskim szczytem. Ale nawet dojście członków NATO do deklarowanych poziomów wydatków nie zmieni sytuacji, która charakteryzuje się uzależnieniem, w kwestii bezpieczeństwa, od Stanów Zjednoczonych. Amerykańscy eksperci zwracają uwagę na to, że pozostali, prócz Stanów Zjednoczonych, członkowie NATO mają gospodarkę pod względem wydolności porównywalną z amerykańską, ale nawet po wywiązaniu się z deklaracji (2 % PKB) ich wkład w bezpieczeństwo całego Sojuszu kształtował się będzie na poziomie 30 %, podczas gdy kontrybucja amerykańska to będzie pozostałe 70 %. A zatem nierównowaga utrzyma się w kolejnych latach. Tym bardziej, że jak napisali Max Bergmann i Otto Svendsen, eksperci think tanku CSIS w niedawno opublikowanym raporcie, który poświęcony był kwestii transformacji europejskiego systemu bezpieczeństwa państwa naszego kontynentu nadal, jeśli nie nastąpią zmiany, kupowały będą większość nowoczesnego sprzętu za oceanem. Jak napisali „Europejczycy wydają więcej (na obronność – MB) w ciągu ostatniej dekady, ale współpracują mniej. Brak współpracy zwiększa koszty, tworzy luki w zdolnościach i utrudnia wspólne działanie sił europejskich, zapewniając ich uzależnienie od sił amerykańskich. Bez ściślejszej współpracy wzrost wydatków na obronę rozłożony na ponad 27 różnych krajów europejskich miał jedynie marginalny wpływ na europejskie zdolności wojskowe.
Wydatki na obronność
Kraje europejskie zobowiązują się teraz do wydawania znacznie większych środków na obronność, ale są na dobrej drodze do robienia tego w sposób nieskoordynowany, a każdy kraj idzie własną drogą. W związku z tym obronność europejska prawdopodobnie ulegnie wzmocnieniu, ale prawdopodobnie tylko marginalnie.” Co więcej już trwająca w Europie dyskusja, a nawet gorący spór na temat polityki przemysłowej jeśli chodzi o sektor zbrojeniowy, raczej nie wróży rozwiązania problemu. Od lat w NATO podnosi się kwestię, że europejscy członkowie Sojuszu mają na wyposażeniu zbyt wiele platform bojowych, co utrudnia integrację systemową a w czasie wojny stać się może logistycznym koszmarem. Jeśli brać pod uwagę czołgi, myśliwce, łodzie podwodne a nawet rodzaje stosowanej amunicji, to Europa, jak napisała w kwietniu na łamach specjalistycznego portalu War on the Rocks Paula Alvarez-Couceiro ma pięciokrotnie więcej różniących się od siebie systemów niż Stany Zjednoczone. Osobnym problemem, który też trzeba będzie rozwiązać, są zdolności jakimi dysponują europejscy producenci. Są one zdecydowanie zbyt małe. Francuzi, którzy wysłali na Ukrainę 18 armatohaubic Caesar mówią, że będą potrzebowali co najmniej 18 miesięcy aby wyprodukować nowe. Z czołgami jest jeszcze gorzej, bo jak powiedział portalowi Defence News Mark F. Cancian analityk z think tanku CSIS Stany Zjednoczone, które mają największe zdolności w tym zakresie spośród wszystkich państw NATO są w stanie rocznie wypuścić 100 maszyn. To zaś oznacza, że w branży zbrojeniowej będziemy mieć do czynienia w nadchodzących latach z dużym ruchem. Przyspieszy proces konsolidacji, bo doświadczenia wojny na Ukrainie wskazują, że ewentualny konflikt, inaczej niż do tej pory sądzono, może nie być krótką wojną. A to oznacza, że potrzeba będzie więcej sprzętu i amunicji a kwestie logistyczne wychodzą na plan pierwszy. To z kolei wymusi redukcję liczby systemów czym najprawdopodobniej zaniepokojeni są Francuzi, bo np. zaproponowana przez Berlin jesienią ubiegłego roku wspólna europejska obrona powietrzna Sky Shield ma być budowana w oparciu o platformy niemieckie, amerykańskie i izraelskie, ale już nie francuskie.
Jeśli mówimy o zdolnościach europejskich, to warto nieco uwagi poświęcić też temu co dzieje się w przemyśle zbrojeniowym na naszym kontynencie. Portal politico zauważa, że na razie dużo się mówi ale znacznie mniej robi. Oczywiście zwiększono produkcję podstawowego sprzętu i amunicji, ale mamy do czynienia z wykorzystaniem do tej pory „wolnych” mocy przemysłu. Wytwarza się więcej, np. szwedzki Saab podwoił swoją produkcję, podobnie francuski koncern MBDA, który obecnie jest w stanie wypuszczać na rynek 40 rakiet Mistral przeznaczonych do zwalczania celów powietrznych a nie 20, jak przed wojną, czy Thales wytwarzający 24 radary rocznie a nie 12 jak do wybuchu wojny na Ukrainie. Tylko, że te ilości są niewystarczające aby uzupełnić lukę w arsenałach państw Zachodu, która powstała w wyniku wysłania sprzętu na Ukrainę, nie mówiąc już o rozbudowie potencjału czy uzbrojeniu sił ukraińskich. Po to aby to robić potrzebne są nowe inwestycje. Część europejskich koncernów już za własne środki zaczęło budować nowe fabryki, ale to co jest niezbędne to długoletnie, stabilne kontrakty publiczne, które póki co nie są zawierane.
Przeszkodą jest oczywiście przewlekłość procedur biurokratycznych, które budowane były w realiach pokoju i miały przede wszystkim zapobiec zjawiskom korupcyjnym. Tylko, że w efekcie, jak powiedział dziennikarzom Jan Pie, sekretarz generalny Europejskiego Stowarzyszenia Przemysłu Lotniczego, Bezpieczeństwa i Obronnego mamy do czynienia z „ogromną przepaścią między zwiększonymi budżetami obronnymi a atramentem na papierze w kontraktach”, które są zawierane z firmami produkującymi broń. Polska jest w tym wypadku pozytywnym wyjątkiem, ale problemu europejskiego bezpieczeństwa nie rozwiążemy samodzielnie. Nie wydaje się też, by szczyt NATO w Wilnie był zdolny do podjęcia zasadniczych decyzji. Raczej trzeba będzie poczekać do kolejnego w Waszyngtonie na którym, jak Biden powiedział w Warszawie, mają zapaść decyzje o historycznym znaczeniu, porównywalne z tymi, które podjęte zostały w 1949 roku.
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/swiat/651581-szczyt-nato-w-wilnie-gry-dyplomatyczne-i-odwlekanie-decyzji