Skokowy wzrost aktywności dyplomatycznej prezydenta Zełenskiego w ostatnich dniach wynika, jak można przypuszczać, z prostego powodu. Zbliżamy się do politycznych rozstrzygnięć obejmujących zarówno zakończenie wojny na Ukrainie, jak i przesądzających kwestię członkostwa Ukrainy w NATO, czyli decydujące o środkowoeuropejskim modelu bezpieczeństwa.
Jak słusznie zauważył Karl Bildt, pisząc dla Project Syndicate, państwa członkowskie Paktu wiedzą, że muszą zrobić w kwestii akcesji Ukrainy do Sojuszu coś więcej niźli dotychczasowe podkreślanie kontynuowania polityki „otwartych drzwi”.
Postawa USA
Problemem jest oczywiście to, że obecnie nawet Stany Zjednoczone, państwo najsilniej wojskowo oraz ekonomicznie wspierające Ukrainę nie są przygotowane na wejście tego kraju do Paktu Północnoatlantyckiego. W realiach zbliżających się wyborów prezydenckich jest mało prawdopodobne, zauważa Bildt, aby w Senacie znalazła się większość licząca 2/3 składu tej izby, gotowa ratyfikować traktat o wejściu Ukrainy do NATO. Tym bardziej, że nikt w Waszyngtonie, a szczególnie liderzy Demokratów nie zaryzykują podniesienie tej kwestii przed kampanią, bo mogłoby to dać Donaldowi Trumpowi, a jego start jest bardzo prawdopodobny, argumenty na jej potrzeby. Przyjęcie kraju nieprzygotowanego z wojskowego punktu widzenia, znacznie osłabionego w wyniku wojny i mającego otwarty konflikt militarny, do NATO byłoby z pewnością wykorzystane przez obóz republikańskiego kandydata i pomogło mu przedstawić politykę rywala w kategoriach „szaleństwa”. Nie ma nawet sensu, w związku z tym, zastanawiać się jakie jest stanowisko europejskich państw NATO, zwłaszcza z zachodu kontynentu w kwestii przyjęcia Ukrainy. Wiadomo, że jest więcej niż sceptyczne. To przesądza sprawę, Ukraina nie zostanie przyjęta do Paktu w Wilnie i zapewne nie zostanie jej zaproponowana „ścieżka wiodąca do członkostwa” bo to z kolei byłoby, tak się uważa w Waszyngtonie, odczytane przez Rosję w kategoriach eskalacyjnych. A to z kolei oznacza, że najpierw trzeba zakończyć wojnę, aby potem móc mówić o poszerzeniu Sojuszu. Jednak nie ulega wątpliwości, że „coś trzeba zrobić”, Zachód wie, iż brak decyzji zostałby przyjęty w Kijowie z rozczarowaniem, a to z kolei w dłuższej perspektywie mogłoby prowadzić do spadku poparcia dla europejskiego kursu Ukrainy.
Wydaje się, że gotową formułę tego co planuje się zrobić w Wilnie znajdziemy we wspólnym oświadczeniu podpisanym 14 maja przez kanclerza Scholza i prezydenta Zełenskiego. To bardzo ciekawy dokument, zwłaszcza jeśli chcemy poznać linię polityki niemieckiej wobec Ukrainy, ale w ostatnim 13 punkcie zawarto nie budzącą wątpliwości wspólną deklaracje na temat drogi Ukrainy do NATO. Nie ma tam mowy o członkostwie, jest zapewnienie o współdziałaniu na rzecz ustanowienia rady NATO – Ukraina. Miałoby to być stałe ciało, tak się przynajmniej uważa w środowiskach eksperckich, którego główną zaletą byłoby „zautomatyzowanie” dostosowywania ukraińskich sił zbrojnych do standardów NATO-wskich i intensyfikacja kontaktów dyplomatycznych, co też jest ważne bo trudny proces dyplomatyczno – polityczny, który wiąże się z akcesją tez trzeba przygotować. Trzeba mieć jednak świadomość, że do tej pory Berlin był przeciwnikiem wypowiedzenia tzw. Aktu Stanowiącego Rosja – NATO z 1997 roku i przyjęcie podobnej formuły (czyli stworzenie rady Ukraina – NATO) oddala nas od decyzji wypowiedzenia umowy z Moskalami. Powód jest prosty. Otóż jeśli obawiamy się eskalacyjnego odczytania tego ruchu przez Moskali, to tym bardziej trzeba będzie łagodzić rosyjską recepcję ustanowienia rady Ukraina – NATO. A to przemawia za pozostawieniem, choćby w zamrożonej formule, podobnego ciała dla Rosji.
Ukraina liczy się z odmową?
Strona ukraińska, a precyzyjnie rzecz ujmując - Andriej Sybicha, doradzający Zełenskiemu w sprawach polityki zagranicznej z-ca szefa jego administracji, już dwukrotnie mówił zachodnim mediom, że Ukraina jest elastyczna i dopuszcza myśl, iż jej głośne wezwania do sojuszników w kwestii przyjęcia do NATO nie zostaną w pełni wysłuchane. Deklaracja Scholz – Zełenski potwierdza to stanowisko. Jest to zresztą na rękę Kijowowi, który jak można przypuszczać próbuje ugrać nieco więcej na innych polach. Niekoniecznie musimy mieć w tym wypadku do czynienia z prostą polityka transakcyjną, ale elementy transakcyjności są w tym wypadku łatwe do dostrzeżenia. Ukrainie bardzo zależy na skokowym zwiększeniu dostaw zachodniego uzbrojenie i na ten obszar, a niekoniecznie na charakter i tempo procesu akcesyjnego jest kładziony obecnie nacisk.
Pierwsze, znaczące sukcesy, Zełenski w tym obszarze już odniósł. Mam zarówno na myśli deklarację Niemiec o rekordowej, wartej 2,7 mld dolarów niemieckiej pomocy wojskowej, jak i, co chyba ważniejsze, rewelacje CNN, iż Waszyngton „nie będzie przeciwdziałał” jeśli państwa sojusznicze będą skłonne przekazać Kijowowi samoloty F-16 lub podobnej klasy. Dlaczego ta sprawa jest tak istotna? Otóż jeśliby wojna weszła w fazę zmniejszonej intensywności, czy nawet zawieszenia broni lub zamrożenia, to kluczowym czynnikiem odstraszania Rosjan, blokowania ich pokusy aby powrócić, po dokonaniu przegrupowania i wzmocnienia swych sił, do aktywnej fazy jest ewentualna przewaga strony ukraińskiej w powietrzu. Jeśli Kijów otrzyma F-16 to w połączeniu z nieźle radząca sobie ukraińską obroną przeciwlotniczą strona ukraińska będzie w stanie zbudować „mur” uniemożliwiający Rosjanom wspomaganie z powietrza operacji sił lądowych. A prowadzenie ofensywy przeciw dobrze przygotowanemu, silnie zmotywowanemu i jeszcze mającemu przewagę w powietrzy przeciwnikowi jest skrajnie niebezpieczne i gwarantuje duże straty. Jeśli zatem mówimy o scenariuszu zamrożenia konfliktu na wzór koreański, a o tym coraz intensywniej dyskutuje się na Zachodzie, to Ukraina musi otrzymać wsparcie w postaci nowoczesnych myśliwców, aby nie dopuścić do uzyskania przez Rosjan przewagi w powietrzu. A zatem deklaracje w sprawie F-16 trzeba traktować w kategoriach kroku, którego celem może być przybliżanie nas do wariantu koreańskiego, zamrożonego albo wygaszonego konfliktu.
O takim scenariuszu, jako jednym z najbardziej prawdopodobnych pisze Nahal Toosi w portalu politico.com. Dziennikarz powołuje się na anonimowe źródła w administracji Bidena i przytacza opinię jednego ze swoich rozmówców, który deklaruje, że „planujemy na dłuższą metę, niezależnie od tego, czy wygląda na zamrożony, czy rozmrożony.” (konflikt – MB) To planowanie, jak relacjonuje portal polega na szukaniu takiego przebiegu linii rozgraniczenia (nie będzie ona zapewne ani tożsama z granicami Ukrainy z roku 2014 ani z obecnym przebiegiem linii frontu) która mogłaby zostać zaakceptowana przez obie strony. Może to wynikać z łącznego wystąpienia dwóch a nawet trzech zjawisk. Po pierwsze żadna ze stron nie będzie chciała uznać się za pokonaną. Po drugie oczekiwana ukraińska ofensywa może nie okazać się „śmiertelnym ciosem” zadanym przeciwnikowi. I po trzecie, jeśli dwa pierwsze trendy się zmaterializują, aby utrzymać niski poziom intensywności walk albo myśleć o ich całkowitym wstrzymaniu, trzeba będzie wyposażyć Ukrainę na tyle aby Rosjanie uznali, że powtórzenie ataku na większą skalę może być obarczone nadmiernym ryzykiem. Perspektywa zamrożonego konfliktu może być też nęcąca dla sojuszników Ukrainy, bo poziom wsparcia Kijowa, w związku ze zmniejszeniem się intensywności walk będzie z pewnością mniejszy niż obecnie, co oznaczać może, że bolesne decyzje o przestawieniu własnego przemysłu na tory produkcji wojennej mogą nie być konieczne. Amerykanie mają oczywiście świadomość, że sytuacja jest płynna i wywieranie zbyt wielkiej presji na Kijów może zaszkodzić relacjom obydwu krajów w przyszłości. Będą zatem czekać, aż sytuacja „dojrzeje” do zajęcia bardziej twardego stanowiska, co oznacza, że najpierw musi rozpocząć się ofensywa sił ukraińskich a kolejne kroki będą podejmowane w zależności od jej rezultatów.
Jak powiedział portalowi anonimowy przedstawiciel administracji Bidena:
Wstrzymanie walk w stylu koreańskim jest z pewnością czymś, o czym dyskutowali eksperci i analitycy w rządzie i poza nim. Jest to rozwiązanie prawdopodobne, ponieważ żadna ze stron nie musiałaby uznawać żadnych nowych granic, a jedyne, co należałoby uzgodnić, to zaprzestanie strzelania wzdłuż ustalonej linii rozgraniczenia.
Alternatywny wariant
Alternatywą jest niekończąca się wojna, wyniszczającą zarówno Ukrainę jak i Rosję, ale też zmuszająca Zachód, w obliczu wyczerpywania się zasobów Kijowa do rozważania głębszego zaangażowania, a tego z pewnością w Waszyngtonie chcą uniknąć. Dotychczasowe doświadczenia innych zamrożonych konfliktów, takich jak wojna koreańska, starcie między Pakistanem a Indiami o Kaszmir czy wojny w przestrzeni postsowieckiej wskazują na to, że utrzymanie przez lata takiego stanu wstrzymania działań zbrojnych może oznaczać jeden z dwóch scenariuszy. Albo kraj będący sojusznikiem Zachodu umacnia się wojskowo do tego stopnia, że tak jak to jest w przypadku Korei Płd. przeciwnik z Północy przez 70 lat nie decyduje się na atak, albo, jak w przypadku Kaszmiru czynnikiem powstrzymującym obie strony przed wznowieniem walk był fakt wejścia w posiadanie, zarówno przez Indie jak i Pakistan, broni jądrowej. Jeśli żadna z tych dźwigni nie jest stosowana, to walki mogą ulec wznowieniu nawet po wielu latach „zamrożenia”, jak to miało miejsce w przypadku starcia Armenii i Azerbejdżanu. Jeśli przekazanie Kijowowi broni jądrowej nie wchodzi w grę, to trzeba myśleć o gwarancjach bezpieczeństwa z których dziś chyba najpopularniejszym jest model izraelski wykluczający formalny alians wojskowy i formalne pakty militarne, ale zakładający daleko posunięte wsparcie dla ukraińskich sił zbrojnych. Inne modele, w tym wprowadzenie na linię rozgraniczenia międzynarodowego kontyngentu wojskowego, który miałby strzec rozejmu też są rozważane, jednak tego rodzaju formuły należy uznać za znacznie mniej popularne w gronie sojuszników Ukrainy. Jurij Sak doradzający ukraińskiemu ministrowi obrony powiedział też portalowi, że „nawet jeśli walki ustaną” to i tak „będziemy żyli pod ciągła presją związaną z rosyjskim szantażem nuklearnym” i ten problem też będzie musiał zostać rozwiązany w przyszłości przez sojuszników Ukrainy.
Zagadnieniu zmian w rosyjskiej doktrynie użycia broni nuklearnej artykuł opublikowany na łamach Foreign Affairs poświęcił Dima Adamsky, jeden z najwybitniejszych żyjących analityków zajmujących się rosyjską myślą wojskową i doktrynami walki. Pisze on, że obecnie w środowisku rosyjskich wojskowych trwają gorączkowe prace, których celem jest zmiana doktryny użycia broni jądrowej. Chodzi o to, że generalnie w Moskwie rozpowszechnione jest przekonanie, iż polityka powstrzymywania przy użyciu potencjału nuklearnego okazała się skuteczną. Dowodem na poparcie tej tezy jest fakt, iż Zachód tocząc wojnę z Rosją nie zdecydował się, z tego powodu, że obawia się eskalacji do poziomu starcia jądrowego, na bezpośrednie zaangażowanie własnego potencjału militarnego, czyli nie wszedł czynnie do wojny.
Co zrobi Kreml?
Z perspektywy Moskwy problemem jest wszakże co innego. Otóż skuteczność generalnego odstraszania jądrowego nie oznacza powodzenia w obszarze operacyjnym, czy nawet taktycznym. W tym wypadku, mimo wyraźnie formułowanych przez Rosję gróźb nie mamy do czynienia z ustępliwością sojuszników Ukrainy. Pomoc wojskowa jest dostarczana, mamy nawet do czynienia z jej jakościową zmianą a presja na np. wstrzymanie przez siły ukraińskie ofensywy nie jest odczuwalna. A zatem w planie generalnym, strategicznym rosyjskie odstraszanie nuklearne jest skuteczne, ale na poziomie operacyjnym, czyli przybliżającym Moskwę do wygrania wojny, już niekoniecznie. I nad tym problemem mają teraz pracować rosyjscy sztabowcy przeformułowując doktrynę użycia broni jądrowej. Chodzi, jak argumentuje Adamsky, o takie rozbudowanie drabiny eskalacyjnej, szczególnie na niskim poziomie, aby zwiększyć skuteczność tego co na popularnie określa się mianem „szantażu nuklearnego”. Te uwagi izraelskiego badacza korespondują zresztą z niedawnymi wypowiedziami przedstawicieli amerykańskiego wywiadu, w tym minister Avrill Hines, która w Kongresie mówiła, że w obliczu słabnięcia potencjału konwencjonalnego Moskale w najbliższych latach zwiększą oddziaływanie odwołując się do swych sił jądrowych. A zatem, to o czym mówił Politico Jurij Sak, stać się może codziennością zarówno Ukrainy, jak i innych państw, w tym Polski, które uznawane są przez Moskali za wrogów. To poważna kwestia, do której trzeba się zawczasu przygotować, zarówno na poziomie adekwatnych strategii komunikacyjnych (społeczeństwa nie mogą wpaść w panikę), jak i uzyskania zdolności pozwalających zablokować swobodę Rosjan w zakresie poruszania się po drabinie eskalacyjnej.
Jest jeszcze jedna kwestia, na którą Adamsky zwraca uwagę. Otóż, jak pisze, w Rosji od lat „odczarowywane jest nuklearne tabu” na poziomie społecznym. Rośnie akceptacja użycia broni jądrowej, a nawet prewencyjnych uderzeń o charakterze taktycznym wymierzonych w kraje uznawane za wrogie. Na to nakłada się postępująca „eschatologizacja” rosyjskiej polityki co oznacza, że obecna wojna przedstawiana jest w kategoriach walki dobra ze złem, starcia w którym przesądzi się istnienie Rosji, rosyjskiej cywilizacji i narodu. Tego rodzaju narracja ułatwia podejmowanie, tak dowodzi Adamsky, decyzji o charakterze ostatecznym, może zwiększać skłonność do użycia głowic jądrowych co w połączeniu ze zmianami w doktrynie nuklearnej powoduje niebezpieczną mieszankę. W przyszłości może zmniejszyć się „próg użycia” przez Rosję broni jądrowej i na to też musimy być, jako kraj frontowy przygotowani.
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/swiat/647261-kontury-przyszlych-relacji-w-europie-srodkowej