Kanada to jeden z tych postępowych, zawsze uśmiechniętych reżimów, który jest swego rodzaju pracownią doświadczalną, gdzie sprawdza się zaprowadzanie totalitarnego nowego światowego ładu. Na ludności doświadczalnej testuje się poszczególne rozwiązania. Kraj Klonowego Liścia specjalizuje się m. in. w walce z wolnością słowa i zaprowadzaniem cenzury. W Europie to jedna z niemieckich specjalizacji, więc i Berlin ma swoje nowe zdobycze w walce z wolnością słowa.
CZYTAJ RÓWNIEŻ:
Przepisy dotyczące cenzury
Kanadyjska Komisja Radiowo-Telewizyjna i Telekomunikacji (CRTC) właśnie przystąpiła do opracowywania szczegółowych przepisów wykonawczych dotyczących cenzurowania treści w Internecie. To konsekwencja przyjętej pod koniec kwietnia nowelizacja tzw. Ustawy C 11 o przesyłaniu treści w sieci (Online Streaming Act).
W największym skrócie nowelizacja polega na tym, że ci którzy dystrybuują treści uznane przez tzw. weryfikatorów faktów (fact checkers), a więc w rzeczywistości cenzorów, za fałszywe mogą zostać aresztowani, sądzeni i skazani na więzienie. Owi weryfikatorzy mogą pochodzić z mediów publicznych, państwowych - np. we Francji jest nim agencja prasowa AFP (absolutnym skandalem jest to, że polski rząd pozwala na to by, francuska państwowa agencja prasowa, której nawet prezesa mianuje premier Francji sprawdzała, weryfikowała treści publikowane na polskich stronach Facebooka). Cenzorzy mogą też być prywatni z niby pozarządowych organizacji samozwańczy weryfikatorzy tacy jak w Polsce Demagog finansowany m. in. przez rząd Stanów Zjednoczonych. Na marginesie można zauważyć, że mamy do czynienia z jakimś wielkim oszustwem blagą, kłamstwem związanym z funkcjonowaniem wielu tzw. NGO. Co to za organizacje pozarządowe skoro są przez rządy finansowane?
Wróćmy jednak jak mawiają Francuzi do naszych baranów. Rząd kanadyjski i CRTC zaprzeczają, że po wprowadzeniu kolejnych cenzorskich przepisów „siewcy kłamstw” będą wsadzani do więzienia, ale przeciwnicy nowego prawa wskazują na praktykę związaną z egzekwowaniem ustawy o tzw. mowie nienawiści. Nienawistnicy lądują za kratami.
Ale jest też nadzieja, bo praktyka wskazuje także na to, że opracowywanie przepisów wykonawczych zajmuje owej kanadyjskiej komisji radia telewizji etc. z reguły kilka lat. To czas na odwrócenie legislacji, którą od lat zaprowadza skrajnie lewicowy, totalitarny rząd Trudeau, ale oczywiście najpierw Konserwatywna Partia Kanady musi wygrać wybory. Paradoksalnie kanadyjscy konserwatyści mogą uzyskać wsparcie mediów, które w zachodnim świecie niemal bez wyjątku wspierają rządy liberalne, czy wprost lewicowe. A to właśnie z powodu kolejnych konsekwentnych ataków na wolności słowa w wykonaniu rządzącej lewicy i rządu Trudeau.
Czytelnicy zapewne pamiętają jak PiS zaproponował, by pierwsze miejsca w pilotach do telewizorów miała TVP. Amatorzy, dzieci. W takiej Kanadzie przeforsowano ustawę, by dystrybutorzy treści w Internecie - media społecznościowe, platformy streamingowe, portale agregujące treści od różnych dostawców - Facebook, YouTube, Twitter etc, w sposób preferencyjny traktowały publicznego państwowego nadawcę CBC. Mają dbać o większe zasięgi dla jego treści, nadawać im priorytet tak, by się wyświetlały. Kanadyjska Komisja Radiowo-Telewizyjna i Telekomunikacji (CRTC) zastrzega, że nie będzie układać algorytmów i tłumaczy
Nie możemy nakazać serwisom przesyłu strumieniowego online korzystania z określonych algorytmów w celu promowania treści kanadyjskich i od rdzennych mieszkańców (Kanady). Istnieje wiele innych sposobów na ułatwienie wyszukiwania treści kanadyjskich i od rdzennych mieszkańców. Na przykład prowadzenie kampanii promocyjnych, lub prezentowanie treści na stronie głównej serwisu. Zbadamy te możliwościowi w ramach naszych konsultacji i czekamy na opinie wszystkich.
Czyli będzie jak z samochodami Forda. Można kupić w każdym kolorze pod warunkiem że w czarnym. I tak dystrybutorzy treści jak Facebook, YouTube etc. wcale nie będą zmuszani do manipulowania algorytmami na rzecz CBC, tylko wystarczy, że będą ją nieustannie reklamować, a treści od niej zawieszać na górze strony i na pierwszej pozycji utrzymywać. Tak, by ilekroć Kanadyjczyk otworzy Facebooka, Twittera, YouTube etc. najpierw zobaczył co ma państwowa telewizja do powiedzenia.
Canadian Broadcasting Corporation to odpowiednik BBC, czy naszej publicznej TVP i Polskiego Radia. Finansowany jest głównie przez rząd, choć część wpływów pochodzi z reklam. Wyobrażacie sobie państwo histerię jaka by w Polsce wybuchła, jaki wrzask o zamachu na wolność mediów by się podniósł, gdyby ktoś coś takiego zaproponował. Protesty byłyby oczywiście słuszne, ale niech nikt się nie łudzi, że to w Polsce niemożliwe. Wystarczy, że do władzy dojdą takie postępowe moce uśmiechniętego, liberalnego totalitaryzmu jakie opanowały większość krajów Zachodu. Nazywałoby się to tak jak w Kanadzie - realizacja prawa obywateli do rzetelnej informacji.
Co więcej, Trudeau i jego rząd chcą zmusić, by Facebook, Twitter, płaciły tym głównym dostawcom, których treści udostępnia. Argument jest taki, że dzięki nim zwiększa u siebie ruch i zarabia na tym. Jakiś sens w tym jest i tego domaga się wiele tradycyjnych mediów. Ale sprawa jest niejednoznaczna i można argumentację odwrócić. Mianowicie producent treści CBC powinien płacić Facebookowi, Twitterowi za jej dystrybucję. Platformy internetowe zwiększają im bowiem zasięgi - oglądalność, czytelnictwo, a zbudowanie i utrzymanie infrastruktury kosztuje. To gazeta płaci przecież kioskarzowi za to, że ją sprzedaje. Odwrotny argument byłby taki - płać nam kioskarzu za to, że wstawiamy gazetę do twej budki, bo dzięki temu więcej ludzi do niej przychodzi i inne towary kupuje.
Taki sens ma kanadyjskie rozwiązanie i to bardzo się internetowym gigantom nie podoba. Na dodatek każe im się reklamować kanadyjską telewizję państwową, zapełniać swoje strony jej postępowymi treściami i przemówieniami przewodniczącego Trudeau. Inaczej mówiąc media społecznościowe są zmuszane do preferencyjnego traktowana treści od kanadyjskiej telewizji, radia i jeszcze mają im za to płacić. Dlatego tez kanadyjscy konserwatyści mogą zyskać sojuszników w wielkich platformach Internetu i w prywatnych mediach, które w sieci muszą mierzyć się z konkurencją bardzo uprzywilejowanego państwowego nadawcy.
Niemcy wiodą prym w walce z wolnością
Na naszym kontynencie jest kilka państw, które biją się o pozycje czempiona w walce z wolnością słowa i w zaprowadzaniu cenzury i wśród nich nie mogło oczywiście zabraknąć Niemiec. W połowie kwietnia rząd Scholza obwieścił o pracach nad ustawą o „przemocy cyfrowej”. Zakłada ona, że sądy mogłyby skazywać użytkowników na „zamknięcie kont”. Inaczej mówiąc przestępca - siewca kłamstw i nienawiści nie mógłby nie tylko niczego publikować, ale też w danym medium czytać, czy oglądać. Nie maiłby do niego dostępu. W PRL funkcjonował zapis cenzorski. Objęci nim nie mogli niczego publikować, przedstawiać. Nie tylko jakichś tam treści, które cenzorzy uznali za fałsz albo mowę nienawiści (w PRL były to treści mogące wywołać niepokoje społeczne), ale w ogóle nic. Nawet wierszyka o kotku.
Nowe cenzorskie przepisy o walce z tzw. mową nienawiści i fałszywymi wiadomościami z pozoru nie wyglądają groźnie, ale trzeba je rozpatrywać w szerszym kontekście niemieckiej walki z wolnością słowa, zwłaszcza uchwalonej w 2018 roku ustawy NetzDG - Netzwerkdurchsetzungsgesetz (ustawa i egzekwowaniu prawa w sieci).
Zgodnie z nią platformy mediów społecznościowych z ponad 2 milionami użytkowników mają 24 godziny na usunięcie treści „wyraźnie nielegalnych” i 7 dni na usunięcie nielegalnych. Te „zwyczajnie nielegalne” to takie których nielegalność nie jest tak oczywista, ale jacyś cenzorzy uznali, że jednak są nienawistne, czy fałszywe. Ot, dajmy na to ktoś napisze, że von der Leyen jest skrajnie nieudolną, infantylną, wręcz żałosną przewodniczącą Komisji Europejskiej. Będą więc trwały narady czy to prawda, czy fałsz i jak bardzo nienawistne takie stwierdzenie jest. Jeśli portal nie usunie takiej nielegalnej informacji, powiedzmy o von der Leyen, może zostać ukarany nawet 50 milionami euro grzywny. Wyobraźcie sobie teraz Państwo, ze jesteście Facebookiem i ktoś na swoim profilu napisał, że były przewodniczący Komisji Europejskiej Juncker jest pijakiem. Co robicie - zostawiacie, czy usuwacie, bo Niemcy mogą wam 50 mionów euro zabrać?
Portale muszą też co pół roku składać raporty o cenzurowanych i usuwanych treściach. Indywidualnie można tez wylądować na 2 lata w więzieniu za obrażanie osób, czy grup ze względu na rasę, pochodzenie, religie, płeć orientacje seksualna etc.
System cenzorski więc się w Niemczech ostatecznie domyka. Skazany na zamknięcie kont całkowicie znika z przestrzeni cyfrowej. W niektórych przypadkach jakby niemal fizycznie nie istniał, w każdym razie staje się niewidzialny, niesłyszalny. Nie ma go. Istotą jest całkowite uciszanie ludzi i wręcz wyrzucanie ich poza nawias społeczny, bo przecież ogromna część naszego życia toczy się już w przestrzeni cyfrowej. Oczywiście można dyskutować czy egzekucja takiego prawa będzie technicznie możliwa, ale Niemcy mają wprawę w izolowaniu ludzi, tworzeniu gett więc i z tym sobie pewnie poradzi.
CZYTAJ RÓWNIEŻ: Komisarz Jourova rozczarowana - za mało cenzury na Twitterze. Grozi, że pozbawi nas możliwościowi korzystania z mediów społecznościowych
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/swiat/646421-nowe-zdobycze-na-froncie-walki-z-wolnoscia-slowa